FRANCISZEK GAWLIK

Warszawa, 26 kwietnia 1947 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie Halina Wereńko przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o treści art. 107 i 115 kpk

Świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Franciszek Gawlik
Imiona rodziców Kacper i Katarzyna z d. Kwiecień
Data urodzenia 2 lipca 1892 r. w osadzie Raczyce, pow. stopnicki
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Warszawa, Grzybowska 15 m. 13
Wykształcenie cztery klasy gimnazjum i dwuletni kurs w konserwatorium
Zawód urzędnik Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, stacja Wola

W czasie powstania warszawskiego mieszkałem w Warszawie przy ul. Kraszewskiego 9, pracowałem jako urzędnik na stacji Wola w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych. Razem ze mną mieszkali moja żona Maria z domu Łukawska (ur.1886 r.), syn Ryszard (ur. 1921 r.), córki Maria (ur. 1926 r.) i Helena (ur. 1928 r.).

5 sierpnia około godz. 17.00 Niemcy podpalili dom przy ul. Skierniewickiej 34 i budynki fabryki Franaszka. Około godz. 18.00 wpadł do naszego domu oddział SS-manów ubranych w zielone mundury, panterki z trupimi główkami na czapkach. Padł rozkaz, by wszyscy mieszkańcy wyszli. Wyszedłem z moją rodziną w grupie lokatorów naszego domu i mieszkańców sąsiedniego drewnianego budynku oraz osób, które 4 sierpnia uciekły do nas z fabryki Franaszka, a które przebywały w piwnicach naszego domu. Niemcy popędzili nas przed gmach budynku administracyjnego MZK przy ul. Młynarskiej. W grupie tej większą część stanowiły kobiety i dzieci.

Dowodzący oddziałem eskortującym nas SS-man znał język polski, nie zauważyłem, jakiej był rangi. Jeden z Niemców obliczył ilość zatrzymanych i słyszałem, jak zameldował dowódcy, iż jest nas około 300 osób.

Grupa nasza była otoczona przez około dwudziestu SS-manów, którzy ustawili naprzeciwko stojących, koło garażu, dwa karabiny maszynowe, a jeden blisko stojących. Kazano nam złożyć wszystkie zabrane z domu rzeczy i kosztowności na kupkę, po czym rzeczy te Niemcy zabrali. Kobiety z dziećmi ustawiono bliżej płotu, mężczyzn z przodu, między domem biurowym MZK a płotem sąsiedniego budynku. Posłyszałem strzały seryjne z karabinu maszynowego i upadłem, nie będąc rannym. Słyszałem straszne krzyki i jęki, poczułem, iż krew mnie oblewa i, że obok ktoś umiera. Obok mnie zostali zastrzeleni mój syn Ryszard, policjant Lewicki i blacharz Błotnicki.

Po chwili strzały umilkły, ludzie leżeli pokotem, zobaczyłem iż SS-mani chodzą między leżącymi, sprawdzając, kto jeszcze żyje, po czym strzelali żyjącym w tył głowy. Leżąc, trzymałem nogi bezwładnie nad schodami do piwnicy. Trzy razy do mnie dochodził Niemiec i trącał, sprawdzając, czy żyję. Utrzymywałem pozycję bez ruchu i dzięki temu przeżyłem. Po chwili Niemcy oddalili się od zwłok, natomiast rzucili na nie granaty. Uciszyło się.

Po odejściu Niemców sprawdziłem, iż córka moja Maria żyje i nie jest ranna, że Helena jest raniona odłamkiem granatu w nogę, a żona i syn nie żyją. Z mieszkańców naszego domu przeżyli: Michniewicz, Olczakowa, Iwanowicz, Tadeusz Dziugieł i jeszcze kilka osób. Ja z córkami uciekłem na ul. Dworską, do szpitala na Czystem, gdzie znalazła się również ocalona z tej egzekucji Błotnicka, mieszkanka naszego domu. Ze szpitala na Czystem transportem 11 sierpnia zostaliśmy odstawieni do obozu w Pruszkowie.

Na tym protokół zakończono i odczytano.