Warszawa, 11 lipca 1949 r. Członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich mgr Norbert Szuman przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:
Imię i nazwisko | Stefan Mielczarek |
Data i miejsce urodzenia | 5 sierpnia 1920 r., Warszawa |
Imiona rodziców | Stanisław i Walentyna z Imięckich |
Zawód ojca | pracownik kolejowy |
Przynależność państwowa i narodowość | polska |
Wyznanie | rzymskokatolickie |
Wykształcenie | 4-letnia szkoła rzemieślnicza |
Zawód | konduktor PKP |
Miejsce zamieszkania | Warszawa, ul. Noakowskiego 10 m. 52 |
Karalność | niekarany |
W chwili wybuchu powstania warszawskiego znajdowałem się w mieszkaniu swoim w domu przy ul. Powązkowskiej 41, położonym nieco na uboczu od ulicy, nieopodal Cmentarza Wojskowego.
W trakcie akcji powstańczej z domu tego w godzinach między 6.00 a 7.00 po południu powstańcy ostrzelali stojący po przeciwległej stronie ulicy Powązkowskiej dom zamieszkały przez Niemców, przy czym zabici zostali jeden oficer i jeden żołnierz niemiecki.
W niecałą godzinę później dom nasz otoczony został przez siły wojska niemieckiego, jak oceniam, do tysiąca żołnierzy. Wpadli oni do domu i, wchodząc do mieszkań, usuwali wszystkich zauważonych ludzi, gromadząc nas na podwórzu. Tam przeprowadzili dokładną rewizję osobistą wszystkich wyprowadzonych z domu i po jakiejś godzinie oddzielili grupę kobiet z dziećmi i grupę mężczyzn w liczbie 22 osób.
Obie grupy poprowadzili z rękami podniesionymi do góry do Fortu Bema, gdzie widzieliśmy naradzających się ze sobą oficerów, z których jeden mówił do nas, że jeżeli stwierdzą, iż nie braliśmy udziału w zabiciu Niemców, zostaniemy puszczeni wolno. Później jednak z grona tychże oficerów wyszedł – jak orientowaliśmy się z obserwowanych zarządzeń i poruczeń, które tłumaczył mi dodatkowo mój kolega Kazimierz Barański znający dobrze język niemiecki – rozkaz, aby wybrani żołnierze Wehrmachtu nas rozstrzelali w forcie. Ci jednakże zaoponowali, tłumacząc, że Niemców zabili polnische Soldaten, a my jesteśmy cywilami. W wyniku tego po długich sprzeczkach oficerowie zawezwali z tzw. Drugiego Fortu żandarmów, którym nas przekazali, mówiąc żołnierzom, że będziemy skierowani do obozu.
Wówczas wojsko odeszło, a nas otoczyło szesnastu żandarmów z karnej brygady żandarmerii, jak ją nazywali znani nam jeszcze przed powstaniem żołnierze Wehrmachtu. Brygada ta stacjonowała właśnie w Drugim Forcie. Oficer żandarmerii przemówił wtedy po polsku do oddzielonych od grupy mężczyzn kobiet i dzieci mówiąc, że wasi ojcowie, bracia bandyci zabili oficera i żołnierza niemieckiego, za co będą rozstrzelani. Następnie dodał jeszcze, że kobiety i dzieci zostają jako zakładnicy i, jeżeli wśród poprowadzonych na rozstrzelanie powstanie jakieś poruszenie, zostaną i one rozstrzelane również. Potem ustawiono nas trójkami i poprowadzono na mostek na szosie powązkowskiej nad tzw. rozlewiskiem. Tam nas zatrzymano i stąd dwóch żandarmów brało po jednej osobie, odprowadzało kilkanaście metrów dalej i strzelało z pistoletów w głowę, następnie wracając po dalsze ofiary. Egzekucja w ten sposób prowadzona trwała długo i, kiedy jako czternasty z kolei odprowadzony zostałem wraz z kolegą na miejsce stracenia, stwierdziłem na swoim zegarku godzinę 22.30. Żandarm chwycił mnie za kołnierz, poprowadził kilkanaście kroków, zatrzymał, palcem pomacał podstawę czaszki, wyjął pistolet z kabury, drugą ręką chwycił za ramię, wykręcił mnie i strzelił. Straciłem na chwilę przytomność i padłem na ziemię, jednak już strzał do mojego kolegi słyszałem znów. Widziałem leżące obok siebie ciała poprzedników, z których jeden silnie rzucał się w agonii. Wówczas któryś z żandarmów strzelił kilkakrotnie do niego, przy czym mnie jako najbliżej leżącego zalała krew i mózg dobitej ofiary. Wtedy znowu straciłem przytomność. Obudziłem się w nocy, przeczołgałem na drugą stronę szosy, na działki, gdzie w jednym z domków dano mi wody, zaś dozorca (nazwiska nie znam) na moją prośbę dociągnął mnie na koniec działek do ulicy Lipińskiej do domu mojej teściowej Marii Krajewskiej. Stamtąd zabrano mnie na punkt sanitarny przy ul. Soleckiej, gdzie udzielono mi pomocy. Byłem wówczas przeważnie nieprzytomny i raczej z opowiadań żony wiem, co się ze mną odtąd działo. Z Soleckiej byłem przewieziony później na tzw. Chomiczówkę (Wawrzyszew), później na Boernerowo na punkt zborny przed obozem w Pruszkowie, do którego jednak się nie dostałem, gdyż lekarz oficer Wehrmachtu puścił mnie do Piastowa, skąd ostatecznie wyjechałem do Łowicza.
Żadnych świadectw lekarskich dotyczących swojej rany ani jej leczenia nie posiadam. Z osób, które mnie leczyły, mogę wymienić sanitariusza Szklarka (imienia nie znam) z punktu sanitarnego przy ul. Soleckiej, doktora Fiszbacha (imienia nie znam) wysiedlonego z Bydgoszczy i mieszkającego na Powązkach (w tym miejscu świadek okazuje przesłuchującemu blizny z prawej strony karku, z prawej strony twarzy między nosem a kątem ust, wyrwane części podniebienia i prawej strony szczęki górnej, bliżej języka).
Na tym protokół zakończono i odczytano.