Był 1 sierpnia [1944 r.] godzina piąta, wracaliśmy od Matki. Mieliśmy dojść do fabryki karabinów na ul. Dworską 29, tam mieszkaliśmy. Doszliśmy do ul. Młynarskiej, dalej nas nie puszczono, zatrzymało nas AK. 2 sierpnia poszliśmy do szpitala na ul. Płocką, gdzie przebywaliśmy do 5 sierpnia. Doktor, kolega mego męża, nie pamiętam jego nazwiska, kazał nam ubrać fartuchy i pracować przy chorych. Trwało to trzy dni.
Dali nam Niemcy ostrzeżenie o godz. 11.00, a o 2.00 powtórzyli, że jeżeli powstańcy będą na terenie szpitala, to szpital wysadzą w powietrze. O godz. 3.00 wpadli Ukraińcy, potem Niemcy do kancelarii szpitala. Zabili dyrektora i jego sekretarza doktora i kazali nam wszystkim opuścić szpital, nie wyłączając personelu wyższego i niższego wraz z chorymi.
Popędzili nas ul. Górczewską na most, tam musieliśmy się ustawić, kobiety i mężczyźni oddzielnie. Kazali nam z paczek pousuwać ostre przedmioty jak żyletki, nożyczki itp. Odebrali dokumenty, oczyścili z pieniędzy i biżuterii. Potem nakaz 5-minutowej modlitwy i wszystkich pod karabiny maszynowe.
Popatrzyli na nas i popędzili dalej do fabryki. Tam 45-minutowy odpoczynek, oddzielnie kobiety i mężczyźni. Później ustawiono w pięćdziesiątki i pędzono za most, gdzie odbywała się egzekucja. Byli to lekarze, księża, chorzy i dzieci, razem około 2 200 mężczyzn. Wszyscy zostali rozstrzelani, spaleni.
Między nimi zginęli mąż mój i syn. Mąż urodzony 14 grudnia 1891 roku z matki Aleksandry i ojca Kazimierza Bajerowiczów, pracował w fabryce karabinów przez 25 lat. Zajmował stanowisko kierownika biura kalkulacji. Syn, który razem z ojcem został stracony, urodzony 24 stycznia 1925 r. z matki Janiny i ojca Eugeniusza. Imię syna Eugeniusz Janusz, skończył gimnazjum Górskiego w czasie okupacji niemieckiej.
Ja, żona i matka wyżej wymienionych, z resztą personelu szpitalnego dostałyśmy się do obozu na Jelonki [7.8?], tam straciłam przytomność i odesłano mnie do szpitala miejscowego. 26 – 28 sierpnia przedzierałam się do domu przy fabryce „Dobrolin”. Złapano mnie do grupy, która stała, następnie popędzono nas do parku Sowińskiego. Było nas paręset osób, tam nas tracono masowo. Ja zemdlałam, dzięki temu jestem uratowana.
Wszyscy zostali spaleni.
Ojciec mój Zygmunt Matusiak, urodzony 2 maja 1877 r. z matki Eleonory i ojca Kazimierza, został stracony 7 sierpnia 1944 r. w kościele św. Wojciecha na Woli.