KAZIMIERZ JANKOWSKI

Kazimierz Jankowski
kl. IV
II Państwowe Gimnazjum i Liceum
im. Hetmana Jana Zamoyskiego
w Lublinie

Jak się uczyliśmy w czasie okupacji

Na komplet, na który uczęszczałem, chodziło oprócz mnie jeszcze troje [uczniów]: jeden kolega i dwie koleżanki. Wyjątkowo mieliśmy lekcje przed obiadem, bo tak się złożyło, że wszyscy poobiedzia mieliśmy zajęte. Lekcje odbywały się w mieszkaniu jednej z koleżanek, gdzie oprócz naszego uczyły się jeszcze dwa komplety: klasy czwartej i pierwszej. Ja chodziłem wtedy do trzeciej klasy.

Przez cały czas nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Chyba najbardziej sensacyjnym momentem było, gdy podczas lekcji wtargnął do przedpokoju jakiś Niemiec, dopytując się o adres. Okazało się, że szukał sąsiadów z góry.

Pomimo to przez cały czas mieliśmy zawsze jakąś grę pod ręką, aby upozorować naszą obecność. Było to dosyć dziwne, ale podobno gdzieś komuś tak się udało. Czasami – a zdarzało się to po każdej „wsypie” lub większych aresztowaniach – musieliśmy zwiększać czujność.

Wtedy to przełożona tej grupy kompletów, do której chodziliśmy, kazała nam wynajdywać poważniejsze preteksty. Sytuację ratowało to, że w tym samym domu była stołówka, a piętro niżej jej kuchnia. Mieliśmy więc nosić ze sobą garnki i gdyby coś było, tłumaczyć się, że czekamy na obiad i w międzyczasie wpadliśmy do znajomych.

Osobną całkiem sprawą, nierównie ważniejszą, było wychodzenie z lekcji. Nie wolno było nam wychodzić razem z lekcji, co myśmy jednak pomimo ciągłych zakazów stosowali. Skończyło się na tym, że byliśmy szpiegowani, co prawda nie przez Niemców, a przez naszą przełożoną. Dosyć często, gdy wychodziłem z lekcji, spotykałem w bramie małego chłopca, który z rękami w kieszeniach obserwował z wielkim zajęciem klatkę schodową, udając, że nie zwraca uwagi na tych, co go mijali. Możliwe, że to nie on nas podglądał, ale ktoś to robić musiał, bo gdy po takim zakazie wyszliśmy razem, na drugi dzień dostaliśmy burę, która zresztą poskutkowała, bo od tego czasu wychodziliśmy osobno.

Pomimo różnych drobnych zajść i utarczek zarówno między nami, [uczniami], jak i czasami [między nami a] profesorami atmosfera na lekcjach była bardzo miła. Były to raczej godziny wspólnej pracy, gdzie profesor występował nie jako groźny i piorunowładny Zeus, ale jako osoba bliska. Nie przeszkadzało to, że dystans był zawsze zachowany, i większą czcią otaczaliśmy wówczas naszych profesorów niż dziś.

Szczególnie lubiane były przez nas lekcje geografii, które miała z nami jedna z autorek podręczników szkolnych. Każda z tych lekcji była jakby osobnym wykładem, tak ciekawym i interesującym, że słuchaliśmy go z zapartym tchem. I choć od tego czasu minęły już trzy lata, to jednak lekcje o budowie wszechświata i powstaniu buddyzmu pamiętam do dzisiaj, tak jak bym je wczoraj usłyszał. Te proste słowa płynące z ust profesorki były dla nas bez mała święte. Pozwalały nam oderwać się od naszego codziennego życia, zapomnieć o troskach i nieszczęściach okupacji. Dusze nasze unosiły się w przestrzeni, wnikały w najwartościowsze odkrycia i zdobycze myśli ludzkiej.

Bardzo lubiane były też przez nas lekcje historii i polskiego. Lekcje pozwalające nam wniknąć w swoją własną historię, w rozwój myśli swojego narodu. Z jakim przejęciem deklamowaliśmy Odę do młodości, Redutę Ordona lub z jakim zrozumieniem czytaliśmy Lillę Wenedę. Wtedy właśnie rozumiało się te nieśmiertelne utwory polskich wieszczów tak, jak musieli je rozumieć nasi pradziadowie im współcześni. Wtedy nabrały te wiersze znaczenia, wtedy rozumieliśmy moc, potęgę i zgrozę w nich zawartą.

Bardzo często lekcje nasze zamieniały się w pogawędki. Na zmianę z profesorem opowiadaliśmy najświeższe nowiny i wypadki, omawialiśmy sytuację polityczną, a często nawet wyznaczaliśmy koniec wojny. Czasami, gdy były jakieś dobre wiadomości, które wywołały dobre usposobienie, opowiadaliśmy najświeższe kawały polityczne. Pamiętam, jak raz nasza przełożona przegadała z nami całą lekcję, opowiadając historię pewnego kompletu, który Niemcy nakryli, a który przez mądre odpowiedzi ocalił się od zagłady.

A zagłada czyhała na każdym kroku. I dotychczas trudno mi uwierzyć, że Niemcy nie wiedzieli o tak szeroko rozbudowanej sieci kompletów, a jeszcze trudniej – że wiedząc, nie reagowali po swojemu.

Jedyną wadą kompletów było to tylko, że nie dawały one życia koleżeńskiego. Ale i na to znaleźliśmy radę. Co jakiś czas urządzało się u każdego wieczorek, na który zostawali zaproszeni „znajomi”, to znaczy uczniowie z innych kompletów. Na tych wieczorkach bawiliśmy się jak małe dzieci, byle tylko zapomnieć o smutnej rzeczywistości.

O ile w pierwszych latach wojny komplety były bardzo nieliczne i trzeba było bardzo uważać, aby nie wpaść, o tyle potem prawie wszyscy się na nich uczyli, było ich bardzo dużo i pomimo to były rzadziej odkrywane. Być może przyczyniło się do tego prześladowanie okupanta, które zespoliło społeczeństwo. Wszystkie męty wypłynęły już na drugi brzeg, a zostali ci tylko, co nie bali się polskości i śmiało do tego się przyznawali. Słowo Polak w ustach obcego człowieka było najlepszym paszportem i na słowie tym można było polegać. Pomimo tylu uczniów uczących się tajnie, pomimo przyjmowania [do kompletów] nieznanych, a i zdarzających się wypadków usunięcia, nie było donosów. Byliśmy wtedy wszyscy Polakami, a z drugiej strony byli Niemcy.

Były to okropne czasy, czasy, które na szczęście mamy już za sobą. Na pewno nie znajdzie się w całej Polsce człowiek, który chciałby ich powrotu. Ja jednak chciałbym, aby wróciły nie czasy, ale stosunek, jaki łączył wówczas profesora i ucznia.