IZABELA ŻDŻYŁOWSKA

Horodło, 21 czerwca 1946 r.

Jak uczyliśmy się w czasie okupacji

Nadchodził rok szkolny 1939/1940, tak pamiętny dla naszego polskiego narodu. Oto już 1 września. Ale cóż to, żaden z uczniów nie myśli o szkole? My, polskie dzieci, w swych małych serduszkach odczuwaliśmy jakiś niepokój, patrząc na lecące w górze samoloty i na tłumy ludzi dążących na wschód, za Bug. Za przykładem starszych snuliśmy się po ulicy i gromadziliśmy się w małe grupki. Starsi koledzy tłumaczyli nam, że chyba w tym roku nie będziemy się uczyli, bo pan nauczyciel, który wyjechał na wakacje, już nie wróci, a zresztą wybuchła wojna i nie wiadomo, co z nami będzie. Wielu z nas było nawet zadowolonych z takiego obrotu rzeczy, gdyż nie wszyscy jeszcze doceniali skarb nauki.

Pamiętnego 10 października przyszli do nas Niemcy. Z ukrycia obserwowaliśmy ich butne postawy i pełne pychy, groźne spojrzenia. Na ich widok niejednemu serce zaciskało się z trwogą, gdyż przeczuwał w nich swych katów.

Pod koniec listopada rodzice nasi wystarali się o panią wychowawczynię. Przyjechała nowa nauczycielka i zaczęliśmy tułacką naukę. Wygnano nas z budynku szkolnego. Zajęła go szkoła ukraińska. Byliśmy bezsilni, więc zmuszeni byliśmy opuścić [budynek] i przenieść się do domu prywatnie wynajętego. Z początku uczyliśmy się z książek, później zabroniono. Uczyć się można było tylko z książki do arytmetyki i ze „Steru”, który nam co miesiąc przysyłali. Jednak pomimo zakazu przynosiliśmy do szkoły książki i uczyliśmy się z nich. Na pierwszej wizycie, jaką nam złożyli Niemcy, zniszczyli szkolną bibliotekę. Wtedy też kategorycznie zabronili nam korzystać z książek. Zaledwie kilka wartościowszych książek zdołaliśmy ocalić, chowając, gdzie się dało. Reszta poszła do pieca.

W rok później, w 1941, chodziłam do szkoły w pobliskim miasteczku. Na początku roku szkolnego Niemcy aresztowali kierownika jako zakładnika i wywieźli do Niemiec. Następcą jego był młody, energiczny nauczyciel. Wszyscy uczniowie bardzo go lubili i zawsze gdy wchodził do klasy, robiło się cicho jak w kościele. Na jego lekcji każdy zachowywał się jak najlepiej. On też odpłacał się nam za nasze serdeczne przywiązanie. Przynosił nam zawsze do klasy książki do historii, geografii i języka polskiego, które czytaliśmy po kryjomu. Ciągle opowiadał nam o Polsce i o jej przeszłości. Jednak długo to nie trwało. Pracował w organizacji podziemnej. Przyskarżono go i żandarmi chcieli aresztować, lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności zdołał się wyrwać z ich rąk drapieżnych i skryć się. Zmuszony był opuścić naszą okolicę i wyjechać tam, gdzie go nie znano.

Po jakimś czasie sprawa ta się utarła. Zdawało nam się, że już wszyscy zapomnieli o tym. Nastąpiły na powrót radosne dnie. Pan kierownik wrócił i zaczął nas uczyć. Upłynęło spokojnie kilka miesięcy. Pewnego dnia przyszedł do klasy jakiś nieswój, niespokojny. Nie uśmiechał się do nas jak zwykle. Przy końcu lekcji ktoś na korytarzu zatupał i zapukał do naszej klasy. Pan kierownik na odgłos ciężkich kroków zbladł. A nasze serca zmroził jakiś zimny dreszcz. Jeszcze nie mieliśmy czasu wyrzec słowa, gdy do klasy wwaliło się kilku żandarmów. Ordynarnie zwrócili się do pana kierownika, aby zabierał się z nimi, gdyż jest aresztowany, bo występuje przeciwko rządowi. Biedny, przez te kilka chwil zmienił się nie do poznania. Objął klasę niezapomnianym przez nas nigdy spojrzeniem. Było to nieme nasze pożegnanie i jak się okazało, ostatnie. Za chwilę widzieliśmy przez okno, jak okrutni kaci, ubliżając mu i popychając, poprowadzili [go] z sobą. Wtedy cała klasa wybuchła tłumionym dotychczas płaczem. Po upływie kilku dni wywieziono [nauczyciela] do Oświęcimia, skąd już nigdy nie wrócił. Tak tragicznie zakończył swą pracę nad wychowaniem młodych polskich dusz. Oby wszyscy wychowawcy szli jego śladami. Rok ten już do końca był fatalny. Wyganiano nas z miejsca na miejsce. Wszystkie lokale pozajmowała straż pograniczna. Na koniec przenieśliśmy się do bóżnicy i tam już uczyliśmy się do końca roku.

W 1943 r. nastąpiło wysiedlanie pow. hrubieszowskiego. Zmuszona byłam wraz z rodzicami opuścić dom i uciekać do pow. krasnystawskiego. Rok szkolny był zmarnowany.

Po wakacjach, jak wielu innych w moim wieku, zaczęłam chodzić do nauczycielki na prywatne lekcje. Powstała mała tajna klasa złożona z kilku chłopców i dziewczynek. Na lekcje przychodziliśmy zawsze po południu, gdy szkoła powszechna poszła do domu. Uczyliśmy się historii, geografii, języka polskiego z zakresu klasy szóstej, siódmej, a nawet pierwszej gimnazjalnej. Chociaż wojna szalała i nie było widoków, że się szybko skończy, żyliśmy nadzieją i przygotowywaliśmy się do egzaminu do gimnazjum. Mówiono nam: „Bo wy, dzieci, doczekacie się tej waszej wymarzonej wolnej szkoły”. Nie wątpiliśmy w to nigdy.

W miarę możności rozszerzaliśmy wiadomości w swych ciasnych głowach, aby nie być ciemnym jak ta noc jesienna. Ciężka to była nauka. Pamiętam, [jak] raz podczas lekcji Niemcy urządzili łapankę na wsi. Wtedy pani nas ukryła w piwnicy. Pochowała książki i zeszyty, a wszelkie ślady naszej bytności pozacierała. Gdy Niemcy przyszli, nie zastali już nikogo. Innym znów razem nikt się jeszcze nie spostrzegł, gdy przed szkołę zajechał samochód pełen Niemców. Tylnymi drzwiami szybko uciekliśmy w pole. Był to czas, gdy tysiące polskiej młodzieży wywożono do Niemiec na robotę. Zabierano nawet dzieci ze szkoły powszechnej.

Z łaski Pana Boga nadzieje nasze się ziściły. Powstała wolna Polska. Zbudziły się z pozornej wojennej drzemki nasze polskie szkoły. Dziś jesteśmy szczęśliwi, gdyż możemy czerpać wiadomości z tak bronionej nam dotąd wiedzy. Możemy poznawać naszą przeszłość, całą naszą polską ziemię.