Jak się uczyłam w czasie okupacji
Siedzę na wąskim, twardym krześle i czytam. Myślami znajduję się bardzo daleko. Brodzę w gorącym piasku, przede mną rozpościera się błękitna wstęga Nilu, a jeszcze dalej – starożytne budowle Egiptu, grobowce i smukłe palmy dające cień w skwarnym słońcu pustyni. Stop – urywa się nagle wszystko: marzenia i błądzenie po nieznanych krainach, kończy się całe piękno przez jedno, krótkie, ale tak wiele mówiące słowo: „uwaga!”. Już znów jestem zwykłym człowiekiem, koło mnie znajome twarze szarych ludzi, białe fartuszki, stosy bielizny na stołach, wątły blask słońca jesiennego [wpadającego] przez zakratowane okna i nieskończony, nużący szum maszyn. Jestem w szwalni. Siedzę przy maszynie, a na moich kolanach leży dyskretnie przykryta długim prześcieradłem książka. Taka niepozorna książeczka o niewinnym tytule Historia starożytna.
Poprzez szum przedziera się niemiły skrzyp bucików i do pokoju wchodzi wysoka i chuda panna Hübner. Oczy jej spoza grubych okularów badawczo, szpiegująco biegają po wszystkich zakamarkach, zatrzymują się chwilę na pochylonych głowach moich współtowarzyszek niedoli i biegną dalej, wciąż czegoś podejrzliwie szukając. Pani Betcher podnosi głowę znad maszyny, przerywa pracę i zaczyna prowadzić ożywioną rozmowę z „majstrową”. Szorstkie słowa obcego, znienawidzonego języka i śmiech beztroski podniecają w moim sercu pragnienia jakiejś zemsty, zapłaty za to wszystko.
Wtem… lodowata ręka ściska mnie za gardło, dławi oddech, przeraża. Panuję nad sobą, jak mogę, uśmiecham się z wysiłkiem, wewnątrz dygoczę cała – pani Hübner zbliża się do mnie. „Majstrowa” bierze do ręki prześcieradło, ogląda i odchodzi bez słowa. Odwraca się jednak i mówi dobitnie po niemiecku (zna doskonale język polski): „No, no, ale się trzeba pośpieszyć, za powoli idzie szycie!”.
Odeszła. Serce jeszcze bije jak spłoszony ptak, ale już się uspokajam. Czy to raz jeden? Siedząca obok pani Maryla radzi mi ostrożność, po raz już nie wiem który; pani Zosia dodaje mi tylko wzrokiem zachęty i jej oczy mówią wyraźnie, że wraz ze mną przechodziła chwile trwogi i niepokoju. Już niebezpieczeństwo minęło? Ale gdyby… gdyby prześcieradło całe znalazło się w jej rękach i gdyby zobaczyła u mnie ją? Tę polską książkę – ot, książkę historyczną, która tylko daje mi trochę wyobrażenia o dawnym życiu, o ludziach i krajach, która mnie na chwilę odrywa od bolesnej rzeczywistości dni wojennych i daje maleńką, szczupłą imitację jakiegoś szczęścia?
Ale mogło się tak stać, na myśl o tym jeszcze dziś odczuwam dreszcz zgrozy. Przede wszystkim nie chodzi o mnie. Jestem młoda, tak bajecznie młoda, że mogę wszystko znieść, przetrwać czy nawet zginąć. Ale oprócz mnie pracują w sanatorium (przez czas wojny mieszkaliśmy w sanatorium Tuszynek niedaleko Łodzi) mój tatuś i brat. Tatuś niemłody już, bardzo przygnębiony, no i mamusia! To byłoby najgorsze. Gdyby nam coś się stało lub gdybyśmy wyjechali – czym można by pocieszyć rozpacz matki?! Ta straszna obawa matki o swoich ukochanych i tęsknota za nimi!
Ale pomimo tego wszystkiego uczyłam się dalej. Były dnie, w których nawał pracy nie pozwalał nawet na chwilkę zajrzeć do książki, były nawet tygodnie, w których czujność musiała być bardzo zaostrzona i wzmożona, ale zawsze coś się korzystało. Pracowałam od 6.00 rano do 6.00 wieczorem, często trzeba było siedzieć dłużej. Szyłyśmy bieliznę, fartuchy, cerowałyśmy stare rzeczy. Po powrocie do domu nie byłam w stanie uczyć się wiele. Od czasu do czasu tylko zasiadałam do książki, gdy nie było trzeba pomagać mamusi. Ale wtedy nauka nie sprawiała mi przyjemności. Znużone członki pragnęły wypoczynku, oczy kleiły się do snu na myśl o tym, że znów trzeba będzie wstać szarym rankiem i wędrować do pracy. Latem upały wyczerpywały okropnie, zimą drżało się często z zimna w nieopalanych pokojach. Najmilsze były niedziele. Prawie każdą spędzaliśmy [brak].