BRONISŁAW SUŚWIŁŁO

Kpr. Bronisław Suświłło.

24–25 września 1939 r. po upadku polskiego [nieczytelne] rozbitek wojskowy zostałem aresztowany na szosie Włodawa–Małoryta jako jeniec wojenny. Przygnano nas do Małoryty, tu na ulicy, pod parkanem jakiegoś garażu, posadzono nas na ulicy, z [ostrzeżeniem], że [jeśli] ktoś się podniesie, będą strzelać. Około 2.00 w nocy zagnano nas do garażu. Z rana następnego dnia [odbyła się] szczegółowa rewizja: odbierano pasy, paski, zapałki, brzytwy, noże, opatrunki osobiste i pieniądze powyżej 200 zł. Po zakończeniu rewizji pognano nas na stację, tam załadowano do wagonów. Przez Brześć, Baranowicze do Rosji, na stacji [?] Hareło [Gorelowo?] zatrzymano nas, staliśmy tam w [nieczytelne]. Pożywienia żadnego nie otrzymywaliśmy. Było nas, jak mi wiadomo, 4,8 tys. ludzi – w wagonach 16-tonowych po 40 osób, w 30-tonowych po 80 osób. Na czwarty dzień o 24.00 wygnano nas do stodoły kołchoźnej, tak że nie było miejsca ani leżeć, ani siedzieć. Dnia następnego otrzymaliśmy chleb, bochenek na ośmiu, kipiczik jak [go] nazywano, i rybę soloną [nieczytelne] na ośmiu i tak otrzymywaliśmy przez trzy dni. Następnego dnia zagnano nas do wagonów i [nieczytelne] odwieźć do Mińska. Coś zaszło, że zatrzymano nas i odesłano z powrotem. Przestaliśmy jeden dzień, powieźli nas do Baranowicz i zostaliśmy zwolnieni. Podano wagony węglarki, załadowano nas i odwieziono do Lidy i do Wilna.

Obchodzenie się było jak zwykle [u] Sowietów. W tym czasie zmarło sześć osób, jeden [został] zabity, co mi jest wiadomo. Przez ten czas widziało się wszystkie transporty, które wywoziły różny sprzęt, pozostały oddział [nieczytelne] na połamanych wozach polskich. Wróciłem do domu w pierwszej połowie października.

14 czerwca 1941 r. samochód więzienny [z] czterema NKWD-zistami i dwoma cywilami z ispołkomu zajechał do folwarku Szukiszki, zamieszkałego przez rodzinę Suświłłów, gm. Niemenczyn, pow. wileńsko-trocki, woj. wileńskie. Natychmiast przystąpiono do sprowadzania tam rodziny i podania, gdzie kto pracuje, wysłano po nich samochód i zwieziono ich do domu. Po przywiezieniu przystąpili do szczegółowej rewizji. Rewizja nic nie dała, wynik był negatywny. Wówczas powiedzieli: Mużczyny ubirajcies, a żenszczyny niet. W ten sposób chciano wziąć osobno mężczyzn, a osobno kobiety. Kobiety podniosły gwałt, co jednak pomogło, w końcu kazano nam ubierać się razem. Zabierać pozwolono po 20 kg na osobę. Skład rodziny: ojciec Edward Suświłło, 73 lata, matka Izabela, 58 lat, synowie Bronisław Jan, ur. w 1908 r., Jan[, ur. w] 1910 r., Stefan[, ur. w] 1925 r., córki Maria[, ur. w] 1922 r., Janina[, ur. w] 1923 r., synowa Jadwiga[, ur. w] 1916 r., Jadwiga[, ur. w] 1920 r., Władysław[, ur. w] 1939 r. i Rozalia[, ur. w] 1914 r. – aresztowani zostali jako obszarnicy ziemscy. Jeszcze przed aresztowaniem, w maju 1941 r., zostały nałożone nałogi zbożowe, które na nas ciążyły (4222 kg), i to było postrachem, że kto nie wypłaci, zostanie wywieziony, a było to wszystko jedno, bo my wszystko dostarczyliśmy. To był cel: wykorzystanie wszystkich możliwości obywatela.

Wywóz odbywał się w następujący sposób: wzięto siedem osób na ten samochód, pozostał ojciec i bratowa z dzieckiem. Potem wysłano dwa inne wozy, które zabrały pozostałość, odwieziono [nas] do Niemenczyna na plac targowy, gdzie sporządzono dokumenty i odesłano do Nowej Wilejki, gdzie wagony już czekały. Załadowano 47 osób do wagonu. Mieszkanie i ubikacja były razem. Ruch na drogach był niesamowity – wozy, taksówki w jednym i w drugim kierunku, które to zwoziły zdobycz Sowietów. Pierwszy transport odjechał o godz. 3.00 rano 15 czerwca, nasz o 15.00 po południu, cztery jeszcze czekały. Jechaliśmy koleją przez Mołodeczno, Wilejkę, pow. Mińsk, Orszę, Wołogdę, Omsk, Nowosybirsk i 2 lipca [dotarliśmy na] stację Bolszaja Rieczka, troicki rejon. W drodze karmiono nas tak: gdzie było [jedzenie], to dostaliśmy chleb i jakąś kaszę, [przez] dwa ostatnie dni drogi nie otrzymaliśmy żadnych posiłków. Po przywiezieniu do Troicka znowu [miała miejsce] rewizja po rewizji. Nasza rodzina została przydzielona do promartelnegokołchozu. Wieczorem 3 lipca przywieźli [nas] samochodem, tam otrzymaliśmy trzy kilogramy chleba [i] dość dobre mieszkanie: drewniane, wybielone dwa pokoje z kuchnią i 14 kojek, czyli łóżek zbitych z desek. A dlaczego było [ich] 14? Jak później się dowiedzieliśmy od miejscowych, to 25 maja przygotowali [je] dla naszej rodziny, która właściwie była 14-osobowa, tylko że nie znaleźli [wszystkich] w domu, bo byli wygnani na roboty.

Jeszcze gdy nas zabierano z domu, to zabrali się do ocenienia inwentarza żywego i martwego i powierzyli to sprzedać sąsiadce, która miała przesłać nam pieniądze. Tegośmy nie otrzymali.

Dalej tam w promartelu dzień odpoczęliśmy, jednak miejscowej ludności nie dopuszczono do nas. W ogóle zabroniono wstępu i wszelkich spotkań. Następnego dnia przyszedł priedsiedatiel, ogłosił swoje prawa i [oznajmił]: „Wy podlegacie tomu prawiłu i dzisiaj pójdziemy zapoznać się z pracą”.

Przeznaczono nas do pracy [nieczytelne]. W tej pracy pracowaliśmy trzy dni. Kobiety poszły na roboty w polu – pleć proso, grabić siano i inne takie roboty. Po trzech dniach nas dwóch, braci, przydzielono do pracy przy budowie domu mieszkalnego i smolarni, tam pracowaliśmy jako wozaki drzewa. Pracowaliśmy po 14 godzin dziennie do 20 października. Płacę obiecano dużą, lecz otrzymywaliśmy tylko zaliczkę, a rachunek [dali nam] przed odjazdem – wypadło 133 rubli miesięcznie. Kobiety i brat, który potem zmarł, [dostawali] od 50 do 70 rubli miesięcznie. Żywność: [otrzymywaliśmy] 500 g chleba [na] dwóch, kobiety po 300 g, ojciec i matka po 100. I tak było do września, za to trzeba było płacić według cen rządowych. Od 1 września na wypisku, jak u nich nazywano, [dawano] po 16 g prosa dziennie na osobę i 16 kg ziemniaków tygodniowo. Proso [kosztowało] rubla 80 kopiejek [za] kilogram, ziemniaki po 30 [rubli]. [W przypadku nas], dwóch braci, którzy pracowaliśmy w lesie, były dwa dni, że chleba nie dostaliśmy. Kobiety otrzymywały obiad na polu. Obiady były po 80 kopiejek i do 1 rubla 20 kopiejek. Była to normalnie zupa z prosa czy ziemniaków. Ludność miejscowa bardzo nam współczuła, tak że kto, co mógł, nam oddawał – czy z jarzyn, czy to mleko – i zawsze sprzedawał taniej, i zawsze mówił i wzdychał, że wszystko rozumie, bo z nimi to samo robili, wywozili, zsyłali, jak to nazywano – rozkułaczali ich. A w ogólnym odnoszeniu się do nas byli bardzo dobrzy. Po dalszym obcowaniu wśród nich, gdy się [z nami] zaznajomili, opowiadali wszystkim tak, że oni gotowi [są] w każdej chwili pochwycić za broń przeciw Stalinowi, a gdy odjeżdżaliśmy, powiedzieli w ten sposób: „My wiemy, dokąd jedziecie, do polskiej armii, ale nie zapomnijcie, że zawsze z wami poszlibyśmy”.

O oswobodzeniu Polaków nas nie powiadomiono, aż pewnego [dnia] otrzymaliśmy [wiadomość] od Polaków, którzy byli sześć kilometrów [dalej], w drugim kołchozie, że oni odjeżdżają, że są wolni. Siostry powiadomiły nas, ja naturalnie powiedziałem brygadierowi i naturalnie go objechałem. Poszedłem do rejonu się dowiedzieć, tam było naszych już dużo, wszyscy się gotowali do odjazdu. Było to po 15 września, pierwsze dni i ich transport [we] wtorek odjechał (300 osób). Otrzymałem od swoich szczegóły, w jakiej sytuacji jesteśmy. Powróciłem, objechałem priedsiedatiela, dlaczego nas o niczym nie powiadomił.

Odpowiedział mi na to, że nie chciał utracić robotników i zaczął prosić, abyśmy nie odjeżdżali, [zapewniał, że] we wszystko nas zabezpieczy na zimę, tylko żebyśmy pozostali. A nasi przyjaciele [mówili]: Nie ostawajties, a pojezzajcie, chuże wam nie budet, pojedete do armii polskiej i nas spasiotie.

Postanowiliśmy wyjechać na południe. Byli tam – 40 km [dalej], w lesie – Polacy, skomunikowaliśmy się z nimi. Poszedłem do nich z żoną na piechotę, a oni wysłali delegację do Nowosybirska po zamówienie wagonów. Pojechałem z nimi do Nowosybirska, tam przesiedzieliśmy trzy dni, nie mogliśmy się wydostać. Otrzymaliśmy pewność, że wagony dostaniemy, tylko na swój koszt. Na wszystko się zgodzili. Po przerachowaniu na osobę [wyszło] po 57 rubli, w wagonie [mieściły się] 33 osoby, naturalnie wagony [były] towarowe, 16- i 18-tonowe. [Mieliśmy] swoje wyżywienie, [według władz kołchozu] nic nam się nie należało, bo nie pracujemy – tylko to, że kołchoz dał konie do stacji. Ludność, którą potrafiliśmy sobie zjednać, niosła, co mogła, [mówiła:] „Wam w drodze wszystko potrzebne”. Komsomolcy, co to są [niby] kwiatem Sowietów, a jednak do nas tak się przywiązali, że to nie jest… Komsomolcy uwierzyli nam, że lepiej jest wszędzie, gdzie ręka sowiecka nie sięga.

21–22 października odjechaliśmy z kołchozu Czapajew Piotrowski sielsowiet, troicki rejon, barnaulska obłast, Ałtajski Kraj. Było nam źle, ale zjednaliśmy sobie ludność [tak], że za nami poszłaby wszędzie. Wagony mieliśmy wykupione do Samarkandy, a jednak zawieźli nas do oszdszanskiej [oszskiej?] obłasti Gruncz-Mazar, stac. 2 lis. [?] Dzała-Kuduk miasteczko rejonowe. Tam, chcąc nie chcąc, musieliśmy wyładować się z wagonów i tu co prawda przyszły wozy, [ale] Uzbecy chętnie brali do kołchozów. My – cztery rodziny – nie zgodziliśmy się na ślepo jechać. Zażądaliśmy od nich [deklaracji] czarno na białym: „[Dacie] całe utrzymanie, chleb i kaszę, byśmy się mogli wyżywić”. To nic nam nie dało, chcieli nas zmusić postrachem. Nie daliśmy się, powiedzieliśmy, że teraz my nie wierzymy. Chcieli nas zaaresztować, jednak się wygadaliśmy, a że była policja uzbecka, to nam się uszło. Wzięliśmy na argument [to], że [obowiązuje nas] amnestia, [umowa] zawarta z Sowietami. Pozostawiono nas pod płotem. Przesiedzieliśmy ok. dwa tygodnie, poczęliśmy szukać pracy.

Znaleźliśmy na zagotpunkt siane [?], ale mieszkania nie mieliśmy. Po długim proszeniu zawiedujuszczego tego punktu dało się wyprowadzić konia i krowę maszynisty, [a z miejsca,] gdzie [dotąd] stały, zrobiliśmy mieszkanie. Miało szerokość cztery metry na siedem. Zamieszkaliśmy w nim w 20 osób, wymurowaliśmy jedną ścianę, drzwi zrobiliśmy z trzciny i prycze do spania, a reszta [spała?] na ziemi. Było dobrze, bo były sterty słomy – to było posłanie i opał, tam się ulokowali mężczyźni. Mieli pracę na miejscu. Siostry poszły do pracy na zagotpunktchłopka, czyli waty. Mężczyźni poszli do prasówki siana, wozili [je] do wagonów, było [to] dobrze płatne. Chleba otrzymywaliśmy 600 g dziennie, poza tym nic [nie] zarobiliśmy. Mężczyźni mogli zarobić do 600 rubli miesięcznie, kobiety do 300 rubli.

Niedługo to trwało, bo z końcem listopada NKWD zebrało wszystkich – zwozili na stację z kołchozów. Tu podstawiono wagony osobowe i kazano się ładować. Wagony były zajęte już przez Żydów, ci nie puskajut, a ci kazali Sadiś, sadiś! Nasza dwudziestka nie dała się wepchać do wagonu na głowy Żydom, po dłuższym ruganiu się z komendantem transportu (jakiś NKWD-zista) dostaliśmy wagon towarowy i tak przyjechaliśmy do Andiżanu, tu przeładowali nas do wagonu osobowego. Chleba dostawaliśmy po 900 g dziennie i to bezpłatnie. Przestaliśmy tak w wagonach do 4 grudnia.

Przywieziono nas do srednio-czercycki [sriednieczirczikskij] rejon i tu wyładowano, dostarczono nas furmankami do rejonu, tam do czachany [?] i gdzie się dało [nas] upychali, bo było Polaków ok. trzech tysięcy. Tam już zaczęliśmy chorować na jakieś nieznane choroby, [występował] stan gorączkowy, zresztą żadnej opieki lekarskiej nie było. Żona mi też zachorowała, nic się nie dało zrobić, aby lekarza gdzieś dostać, choć był szpital. Tu dostawaliśmy po 400 g chleba.

Siedzieliśmy dzień, drugi i trzeci i chleba [nam] nie dali, nie było lekarza, chorych zaczęło przybywać, aż czwartego dnia zostaliśmy przydzieleni do Kujbiszewa [Kujbyszewa], kołchoz Kumski sielsowiet, siedem kilometrów od Taszkentu. Tu [był] kołchoz Uzbeków, nie chcieli nas przyjąć, ale że skierowanie mieliśmy z NKWD, umieścili nas w czachanie [?] kołchoźnej zanim dali nam mieszkanie. Z chorą znowu nie można [było] dostać się do lekarza. I [gdy] tak siedzieliśmy, priedsiedatiel kołchozu powiedział: „Rejon przysłał, niech rejon daje chleb i mieszkanie”. Poszliśmy do priedsiedatiela sielsowietu, ten trochę się [nami] zajął, [tak] że dano nam mieszkanie, wyżywienie.

Przenieśliśmy się do wyznaczonego mieszkania, poszliśmy do pracy, aby dostać chleb. Nic nie pomogło: „[Trzeba] 15 dni odpracować, wtedy otrzymacie mąkę, bo chleba nie ma”. Ja dowiedziałem się, gdzie jest lekarz, i zacząłem chodzić każdego dnia z nim się kłócić, aby sprowadzić [go] do chorej żony. Dało to wynik dobry, bo od 8 aż do 20 grudnia przybył i od razu powiedział, że chora ma tyfus brzuszny i na drugi dzień otrzymałem skierowanie do szpitala, dostałem wóz z kołchozu i odwiozłem [żonę] do tramwaju, tramwajem dojechaliśmy [tam], gdzie musieliśmy mieć przesiadkę, tam już na drugi nie wsiedliśmy, bo nie było możności – wezwałem pogotowie, ale po dwu godzinach czekania nająłem Uzbeka z osłem za dziesięć rubli, który podwiózł [żonę] 200 m do szpitala. Tam dyżurny lekarz, kobieta bardzo grzeczna, od razu przyjęła [żonę] i troskliwie się [nią] zaopiekowała, z grymasem, dlaczego tak długo [była] trzymana w domu. I tak żona przeleżała do 20 stycznia.

6 stycznia zachorował brat i jeszcze parę osób z innych rodzin, gdzie się to samo powtórzyło. Dopiero 19 stycznia dostałem skierowanie, 21 stycznia odwiozłem [ich] do szpitala. Z 20 na 21 stycznia zmarł ojciec, którego pogrzebałem na cmentarzu uzbeckim 22 stycznia. 23 stycznia przywiozłem żonę ze szpitala, 28 stycznia brat zmarł na obustronne zapalenie płuc w szpitalu, gdzie przeszedł tyfus, a z powodu słabej opieki zapalenia płuc nie dopatrzono. Interweniowałem w tej sprawie i wykazano [to] na sekcji, tak powiedział profesor. Przywiozłem i pogrzebałem [brata] przy ojcu, zostali na obczyźnie. Zmarł jeszcze jeden, którego nazwiska nie znam, i Jan Godzis, z tych, co razem mieszkaliśmy.

Brat Jan, rocznik 1910, zgubił się z eszelonu w Taszkencie. Kiedy wniosłem poszukiwania przez NKWD i rozsyłałem listy, nie odnalazłem [go]. Tylko tyle wiem, że z Taszkentu odjechał do Samarkandy – tego się dowiedziałem od przejezdnych Polaków.

Sam otrzymałem wezwanie do rejonu na komisję. Z początku myślałem, że może chcą wcielić [mnie] do armii sowieckiej, ale jak się okazało – do armii polskiej. 9 lutego otrzymaliśmy wszyscy wezwania, stawiliśmy się i naturalnie odprowadzili nas do wagonów i odesłali na komisję do Taszkentu. Pociąg [nas] tam nie dowiózł, wysadzili nas trzy kilometry przed Taszkentem i poszliśmy na piechotę. Gdy doszliśmy do miasta, nigdzie nie można [było] się dowiedzieć, gdzie co jest, bo była to godz. 24.00. Przyjechaliśmy do domu, a następnego dnia poszliśmy z powrotem, odnaleźliśmy komisję, która składała się z lekarzy i z komisji politycznej. Był polski lekarz, kapitan i major w politycznej i czterech NKWD-zistów, którzy nie przyjmowali Żydów, Ukraińców, Białorusinów itd. Z komisji otrzymaliśmy skierowanie do Kermine i mieliśmy otrzymać po siedem rubli strawnego, ale nie otrzymaliśmy. Powiedziano nam, że pieniądze przyślą za nami. A, że już pociąg odchodził, więc pojechaliśmy do Kermine, tam był polski punkt zborny, gdzie zostaliśmy wcieleni do Wojska Polskiego.

Przepraszam za niepoprawne pisanie, gdyż com umiał, to pozostawiłem w Rosji, a do tego posiadam trzy oddziały szkoły powszechnej, [co do] reszty, [jestem] samoukiem. Podałem daty, które dokładnie pamiętałem, z tego nic nie dodałem, niektóre rzeczy są zapomniane, coś się przypomni, ale nie wszystko. Niemożliwe jest szczegółowo wszystko sobie przypomnieć.