[Irena]
II Państwowe Liceum i Gimnazjum
im. Marii Konopnickiej we Włocławku
woj. pomorskie
23 czerwca 1946 r.
Jak uczyłam się w czasie okupacji?
Właśnie przed samą wojną zdałam egzaminy do pierwszej klasy Koedukacyjnego Gimnazjum Ogólnokształcącego w Milanówku. Miałam wtedy 13 lat. Gdyby wszystko potoczyło się normalnym trybem, dzisiaj byłabym już po dużej maturze.
Niestety wybuchła wojna. Niemcy zajęli Warszawę i wkrótce zalali całą polską ziemię. W szybkim tempie została ona podzielona: część [terenów] zajęła Rosja, część włączono do Rzeszy, niby [były to] ziemie niemieckie, z reszty zrobiono Gubernię Generalną [Generalne Gubernatorstwo], oczywiście pod ścisłym zarządem wroga.
Całą wojnę mieszkałam w Guberni [Generalnym Gubernatorstwie], w Milanówku pod Warszawą. Przed wojną było tu prywatne gimnazjum ogólnokształcące, lecz teraz nie pozwolono go otworzyć. Uruchomiono tylko szkoły powszechne i utworzono tzw. kursy dokształcające. W zakresie [dopuszczonych] programów można było przerobić trzecią i czwartą klasę gimnazjum. My, tj. wszystkie pierwszoklasistki, udałyśmy się do siódmej klasy szkoły powszechnej. Przerabiałyśmy tam jednak program pierwszej klasy gimnazjum.
W następnym roku pozwolono na otwarcie Gimnazjum Koedukacyjnego w Milanówku. Oczywiście z konieczności zapisałyśmy się do niego wszystkie. Ja jednak musiałam później przerwać naukę na rok z powodu ciężkiej choroby i ukończyłam szkołę dopiero w przyszłym roku.
W roku szkolnym 1943/1944 zaczęły się już na szeroką skalę tworzyć [tajne] komplety. Ja i wiele mych koleżanek przeniosłyśmy się na nie, pomimo że miałyśmy już ukończoną pierwszą klasę szkoły handlowej. Zresztą i tę szkołę nam niedługo zamknięto. Najpierw wojsko niemieckie zajęło gmach gimnazjum, a szkołę przeniesiono do innego, mniejszego budynku. W końcu i ten nam odebrali i nie pozwolili prowadzić gimnazjum handlowego dalej.
Nauka na kompletach różniła się całkowicie od zajęć w szkole. Oczywiście komplety były organizowane tajnie. Nasz zespół był dość liczny: pięć dziewczynek i pięciu chłopców, uczyło nas siedmiu profesorów. Wszystko szło bardzo pięknie, tylko duże trudności były z lokalem. Zwykle ten, kto miał mieszkanie duże i względnie bezpieczne, nie chciał go ofiarować. Natomiast chętnie dawali ci, którzy mieli mieszkania mniejsze i ciasne, często narażając się nawet. W naszej grupie specjalnych trudności z lokalem nie było. Rodzice każdego z nas ofiarowywali chętnie pokój na te kilka godzin, dzięki temu lekcje mogły się odbywać co dzień gdzie indziej, co było dużym plusem ze względu na bezpieczeństwo. U mnie mieliśmy lekcje w środę i piątek, w poniedziałek u Hali, we wtorek u Aliny, w czwartek u Asi, w sobotę u Witka. Później musieliśmy się przenieść od Aliny, gdyż sąsiedzi zaczęli za dużo się nami interesować, i chodziliśmy do Heńka.
Nasz zespół przerabiał kurs przyspieszony klas pierwszej i drugiej w jednym roku, więc mieliśmy zwiększoną liczbę godzin do pięciu–sześciu dziennie, oczywiście wyłączając śpiew, roboty, gimnastykę, rysunki. Na te przedmioty nie było czasu i miejsca.
Największe trudności mieliśmy z podręcznikami. Ze sobą książek nie mogliśmy nosić, ponieważ groziłoby nam duże niebezpieczeństwo, gdyby zaskoczyła nas łapanka w mieście czy rewizja w lokalu, w którym się uczyliśmy. Podręcznik mogliśmy mieć do użytku swego tylko w domu, zresztą bardzo trudno było go dostać. Jeśli zdobyliśmy jedną książkę łacińską lub – co było jeszcze większą trudnością – angielską, rozrywaliśmy ją między sobą. Żeby jednak każdy mógł sprawniej z niej korzystać, przepisywaliśmy ją na maszynie i każdy uczeń dostawał kopię. Jeszcze gorzej było z lekturami. Można je było zdobyć tylko prywatnie od kogoś, kto je posiadał w swojej biblioteczce domowej. Czytelnie publiczne były wprawdzie czynne, lecz nie było w nich książek, których myśmy potrzebowali. Niejeden znał się bliżej z właścicielką czytelni, bardzo miłą, sympatyczną staruszką. [Kiedy ktoś] poszedł, szepnął jej coś dyskretnie, ta uśmiechnęła się nieznacznie, skinęła głową i poprosiła [tę osobę] do mieszkania. Po chwili [dany uczeń] wychodził uszczęśliwiony. Ma... nareszcie dostał Krzyżaków. Czekał na tę książkę dwa miesiące, bo przecież nie tylko dla niego chowała ją nasza droga „babunia”. Dziś jeszcze tą samą drogą Zosia zdobędzie Ogniem i mieczem, a Janek – Ludzi bezdomnych.
I tak z każdym dniem, choć z wielkim to przychodziło wysiłkiem, pogłębialiśmy naszą wiedzę. Najwięcej trudu ponosili profesorowie. Tego samego dnia musieli często iść z jednego końca miasta na drugi, gdyż zespół nr 8 miał lekcje na [ul.] Inżynierskiej, a [zespół nr] 31 na [ul.] Piłsudskiego, akurat na dwu krańcach miasta. Ci, którzy do tego stopnia poświęcali się, narażali nie tylko siebie, ale i swoje rodziny. Dawali z siebie maksimum tego, co dać mogli. To byli idealiści, to byli ludzie, którzy w młodzieży widzieli przyszłość narodu i jak mogli, [tak] starali się przygotować ją do jej wielkiego zadania. Nic dziwnego, że wróg zacięcie tępił tajne nauczanie i śledził uczniów na każdym kroku, uniemożliwiając naukę wszelkimi sposobami. Przymuszał młodzież do pracy, urządzał łapanki, rewizje po domach, straszył, groził represjami, a wszystko to dawało wręcz odwrotne skutki. Coraz więcej uczniów liczyły komplety, coraz więcej osób oddawało swe mieszkania do ich użytku. Przestano w końcu tworzyć nowe zespoły z [powodu] braku pomieszczenia dla nich.
Lata 1943 i 1944 były najtrudniejsze do zniesienia. Niemcy wprowadzili jak najdalej idące zaostrzenia. Coraz częściej [się] zdarzało, że [gdy] szłam na lekcję, spotykam wracającego Zygmunta: „Irka, łapanka na mieście, lekcji dziś nie będzie”.
Wracałam pospiesznie do domu, aby sprawdzić, czy nie zostawiłam gdzieś na wierzchu podręcznika lub zeszytu. Gdyby wpadli i znaleźli coś u mnie, naraziłabym nie tylko siebie i najbliższą rodzinę, ale wszystkie zespoły uczniów i profesorów. Po każdej takiej łapance raz większe, raz mniejsze tłumy aresztowanych pędzono na stację i pociągiem odwożono do Warszawy, do więzienia. Później część z nich rozstrzeliwano na ulicach miasta, innych wywożono na roboty do Niemiec. Ustrzec się przed tą przymusową pracą u wroga mogli tylko ci, którzy posiadali jakieś świadectwo pracy. W tym celu musieliśmy zapisywać się do biur, fabryk, gdziekolwiek, aby [tylko] zdobyć to świadectwo. Dużo w tym pomagał dyrektor fabryki jedwabniczej w Milanówku. Przyjmował pracowników na kilka godzin dziennie, byle dać im kartę pracy i zabezpieczyć przed wywiezieniem do Niemiec. Większość pracowników w tej fabryce [to] była ucząca się młodzież. Jedni pracowali do południa, inni na drugą zmianę. Ja byłam w pracy od 8.00 do 14.00, później biegłam na lekcje. Wieczorem po powrocie do domu odrabiałam [zadania] pisemne, ustnych uczyliśmy się [zaś] w fabryce przy pracy, gdyż wśród kierowników byli sami Polacy, przez palce patrzący na naszą robotę.
Pomimo tych wszystkich trudów, wyczerpujących nas zarówno nerwowo, jak [i] fizycznie, byliśmy zawsze pełni humoru i życia. Nauka nam szła doskonale. O dwójkach na świadectwie nawet się nie śniło. Zapomnieliśmy w ogóle, że istnieją. Martwiliśmy się, gdy któreś [z nas] dostało trójkę i wszelkimi sposobami staraliśmy się ją na następny okres poprawić.
I tak ufnie i nieugięcie dążyliśmy do celu, którym była wolna Ojczyzna.