Stanisław Staruch
kl. VII
Szkoła Powszechna w Konopnicy
pow. Lublin
Konopnica, 13 czerwca 1946 r.
Moje przeżycia wojenne
Polska, leżąc w centrum Europy, od początku swego istnienia przechodziła różne nieszczęścia i kataklizmy. Ostatnia zagłada, jaka spadła na naszą nieszczęśliwą Ojczyznę, trwała kilka lat, od 1939 do 1945 r. Niemal cały świat pokryły gruzy i popioły. Określając ściślej przebieg wojny i straty, jakie poniosły różne kraje, musimy podkreślić, że najgorzej zniszczona jest Polska, czy to w materiale, czy w ludziach. A więc nie ma na pewno takiego człowieka w Polsce, który by czegoś nie widział i nie przechodził nieszczęść, i nie przeżywał.
Ja, mieszkając na wsi w czasie wojny, przechodziłem różne nieszczęścia, nieraz nawet bardzo przykre. Pierwszym wypadkiem w naszej okolicy była obława 16 czerwca 1941 r. [w odwecie] za [zabicie] Niemca Bufala – kolonisty, który już dawno w tej miejscowości mieszkał i został zastrzelony na szosie za rabunek [dokonany na] Polakach.
W niedzielę po południu Niemcy okrążyli kilka wsi, obstawili karabinami i działkami i rozsypawszy się w tyralierę, szli po zbożach, strzelając za uciekającymi. Wycie psów, płacz dzieci i lamentowanie kobiet, wszystko to mieszało się z szorstkimi rozkazami Niemców i wystrzałami karabinów. Wielki szum powstał od strony, skąd nadchodzili Niemcy, którzy [posuwali się] jak potężna lawina tocząca się z wielkim rozpędem ze szczytów gór w niezmierzone głębiny rozpadlin, miażdżąc i niszcząc wszystko za sobą. Krzyki i lamentowania ludzi zmieniły się w prawdziwe wycie i ryk jakby rozjuszonego zwierza, który broni się wszelkimi sposobami, aby wyjść przynajmniej cało z tego nieszczęścia. Tumany szarego kurzu wznosiły się na drodze, z którego co chwila wynurzały się zgnębione postacie połapanych ludzi, idących ze spuszczonymi głowami do pobliskiego lasu.
Niedługo ustało wszystko, tylko w oddali słychać było strzały, a w wiosce pustej, bez ludzi, było cicho i smutno. Cała wieś wyglądała, jakby nie było w niej życia, niekiedy zawył pies ponuro i przeciągle, jakby zwiastował przyjście śmierci na niewinnych ludzi.
Wieczorem, gdy słońce swymi krwawymi promieniami oświetlało ziemię, kopano w lesie wielki dół, a po skończeniu kopania jeden z katów niemieckich, ustawiwszy połapanych nad dołem, puszczał serię za serią w szeregi ustawionych ludzi i na wpół żywych zawalono ziemią. Na drugi dzień ziemia na grobie Polaków popękała, a przez szpary wychodziły strugi krwi. Grób ten jest w lesie radawieckim, leży w nim przeszło sto osób – za jednego Niemca.
Drugie bardzo przykre zajście, które na własne oczy widziałem: byli rozstrzeliwani partyzanci polscy 11 listopada 1943 r. późną już porą. W tym czasie do lasu konopnickiego zajechało kilka samochodów ciężarowych naładowanych patriotami polskimi, którzy byli powiązani po kilku ze sobą. Na zakręcie leśnej drogi samochody się zatrzymały. Niemcy, zepchnąwszy Polaków, ustawili ich koło wykopanego uprzednio przez innych więźniów grobu. Za parę minut rozległ się łoskot karabinów maszynowych i trzask rewolwerów, a wszystko to, co się działo dookoła, mieszało się z ponurym, cichym jękiem konających patriotów polskich, którzy wzniósłszy oczy do góry, szeptali krótkie, lecz gorliwe modlitwy, pełne wiary i ufności w Boga, wiedząc, że On tylko może uczynić wszystko, bo w Jego [to] jest mocy.
Za chwilę dał się słyszeć warkot odjeżdżających samochodów i triumfalny śpiew Niemców, którzy umyślnie, na złość Polakom, strzelali na wiwat. Kiedy się już dobrze ściemniło, ucichło wszystko, słychać było tylko ciągłe, rozpaczliwe wycie psów, a w głębi lasu odzywał się puszczyk, który naśladując jęki i ciche westchnienia rannych, powtarzał je kilkakrotnie. Tak zeszło kilka miesięcy z mniejszymi nieco wypadkami, ale ciągle w strachu i bojaźni.
Następnie w 1944 r. w kwietniu – było to w Wielki Piątek wczesnym rankiem – przez naszą wioskę przejechało na koniach dwóch Niemców, którzy pilnie rozpatrywali się po okolicy. Nie minęła godzina, gdy od strony Pawlina rozległo się kilka szybkich wystrzałów, które zaraz ustały i znów panował spokój, tylko spod Radawca puszczano czerwone rakiety i w tym czasie szosą i bocznymi drogami zaczęły jechać samochody pancerne, działka i motocykle, a z tyłu szła piechota, wszyscy przygotowani do ataku, szli bacznie, uważając, czy gdzie z zarośli nie wyskoczy jaki partyzant. Jednak doszli spokojnie do lasu koło Pawlina, tam bardzo szybko otoczyli las i ustawiwszy wojska, ruszyli do ataku. Posypał się grad kul na las, z lasu odpowiedziano im rzadkimi wystrzałami.
Partyzanci, widząc, że są wszyscy w bardzo krytycznym położeniu, zaczęli nacierać na jedno ze skrzydeł frontu, aby przetorować drogę ucieczki z taborem. Było to niepodobieństwem. Ryk dział wzmagał się coraz gwałtowniej, stawał się podobny do nieustannego grzmotu wstrząsającego całą ziemią. Rozgrzane paszcze karabinów maszynowych ziały nieprzerwanym ogniem, warcząc i wyjąc zajadle, niosły wszędzie śmierć i pożogę. Tylko gdzieś tam nieraz w okopie, pod drzewami zajęczał cicho głosem grobowym partyzant. Leżąc z rozkrzyżowanymi rękoma, z wyrwanym bokiem, patrzył uporczywie w niebo, szepcząc coś – tak, tak, były to ostatnie słowa, słowa modlitwy, którą kończył cichym westchnieniem, unoszącym jego młode życie.
Na wsi wrzaski i krzyki, płacze i lamentowania mąciły się z nieustannym ogniem artylerii i warczeniem karabinów. Ludzie, pochowawszy się do schronów, czekali końca bitwy, jednak stało się inaczej. Cały front skierował się na wioskę. Ogniste pociski spadające koło wsi zapalały domy i wielkie sterty ze zbożem, których nie był nikt w stanie ugasić. Kłęby czarnego dymu zasłaniały blaski zachodzącego słońca, a ciągła wrzawa i piekło ognia nie ustawały na chwilę.
Niemcy nacierali coraz gorzej, jednak zajadli w bitwie partyzanci nie ustępowali. Zdziesiątkowani, zgnębieni, czarni od dymu bronili się, chociaż nie mieli najmniejszej iskierki nadziei do zwycięstwa nad wrogiem. Krew pluskała pod butami walczących, ziemia ustępowała spod nóg, cały las zasłany był wiórami poszarpanych drzew, lecz garstka dzielnych partyzantów przerwała linię frontu i w bardzo krótkim czasie zdołało ujść z rąk niemieckich osiem wozów naładowanych amunicją i żywnością, poza tym usunięto rannych.
Jednak niedługo to trwało, Niemcy z błyskawiczną szybkością uderzyli na partyzantów, którzy czym prędzej musieli uchodzić do lasu. We wsi Pawlin Niemcy strzelali za uciekającymi, a grupka Polaków ciągle cofała się w głąb lasu, zasypywana deszczem kul i granatów. Już mieli się poddać, gdy wtem z jednego z okopów wybiega młodziutki partyzant, boso, bez czapki, cały w błocie i czarny od dymu, z granatem w ręku bieży co prędzej, śmiało, na śmierć i życie, prąc na niezliczone mrowie Niemców. Rzuca granaty, śle trupami pole bitwy, pogrążając się w szeregach wojska niemieckiego, które rozprasza się na chwilę. Młodzieniec, nie czując niebezpieczeństwa, idzie ciągle naprzód. Nagle pod nogi chłopca spada granat ze zdradzieckiej ręki Niemca. Wybuch granatu wstrząsnął ziemią, raniąc ciężko w głowę młodego bohatera.
Reszta jego kolegów, widząc ranionego, ze strachem zaczęła się skupiać. Ubrawszy się, razem wytężywszy ostatnie zasoby sił, uderzyli na niemiecką piechotę, która nie wiedząc, co się dzieje, chwilowo stanęła bezradnie. Dopiero gdy partyzanci zaczęli się przesmykiwać między ich szeregami, zaczęli ich ścigać, ale wszystko na próżno, wszyscy prawie uciekli, zostały tylko trupy ludzi i koni i potłuczone wozy.
Późno w nocy Niemcy opuścili dogorywające domy i zniszczony las, a na kupach zgliszczy i popiołów wyły psy. Kruki, czujące żer swój ulubiony, unosiły się w powietrzu, kracząc bezustannie. Na drugi dzień po zabitych partyzantów przyjechały matki, ojcowie czy też żony. Zabrawszy swych bliskich albo krewnych, pochowali [ich] na cmentarzach.
Ostatnim nieszczęściem, jakie przeżywałem, była bitwa partyzantów z Niemcami, którzy po trochu opuszczali nasz kraj. Przez dwa dni siedziałem w ciemnym lochu, mało co jedząc, a kule rwały się naokoło nas. Trzeciego dnia bój [zaczął] ustawać, a na drogach ukazały się wojska sowieckie, które razem z partyzantami oczyszczały Polskę od Niemców. Później pomogło im wojsko polskie.
A więc widzimy, że mimo tak wielkich nieszczęść, jakie spadły na nasz kraj, mimo Majdanka, Oświęcimia, Dachau i innych obozów utworzonych przez Niemców, rozsianych po całej Polsce, w każdym Polaku, w jego duszy, tliła się ta mała iskierka nadziei, którą tylko trzeba było rozdmuchać, a wtedy gorąco nadziei wlewało do serc [Polaków] męstwo i odwagę. Chociaż zdawali sobie sprawę, jaka jest siła przeciwnika, nie tracili ducha i siedząc w lesie, czuwali nad swym krajem.
I oto w 1944 r. zajaśniała jutrzenka wolności nad cząstką wyzwolonej Ojczyzny. Załopotały polskie sztandary, a z ust każdego Polaka słychać było wesołe piosenki o partyzantach i Ojczyźnie, która podniosła się z wielkiego upadku, wyszła z mroków otchłani niewoli, inaczej patrząc na świat.