Odpowiedź na kwestionariusz z dnia 5 kwietnia 1948 r.
L.dz.25/48
W niedzielę, 29 lipca 1944 roku, o godzinie 8.30 sowiecka jednostka wojskowa znienacka zaatakowała obóz wojskowy stacjonujący w obrębie Zakładu Wychowawczego w Strudze. Niemieckie wojsko w wielkim popłochu uciekło, zostawiając wszystko na łup zdobywców. Niemiec jednak nie dał za wygraną i jeszcze tego samego dnia około godziny 15.00 rozpoczął szturm na Strugę i Zakład. Przez trzy dni odpierali coraz to groźniejsze ataki. Niestety, w trzecim dniu tych zmagań, we wtorek o godzinie 17.30, Niemcy zdobyli ponownie Strugę. Z przerażeniem ujrzeliśmy wpadających ich na teren Zakładu. Zaraz zaczęli wśród wrzasków i gróźb spędzać starszych ludzi, tak mężczyzn jak i kobiety, na podwórko. Od ogólnej egzekucji, a co najmniej od zdziesiątkowania, uratowała Zakład nowa bitwa, którą podjęły czołgi sowieckie. Te – po wycofaniu się w kierunku wschodnim – rozpoczęły morderczą walkę, która przeciągnęła się aż do późna w noc.
O świcie dostaliśmy rozkaz natychmiastowej ewakuacji, a iść kazano nam do Warszawy. W domu popłoch. Chłopcy gromadzą się pod magazynem, aby coś wziąć z sobą, gdyż takie mieli polecenie. Wtem wpada Niemiec i pod pretekstem, że ktoś z obecnych oddał strzał do Niemców, rzuca granat ręczny w gromadę. Chłopcy wystraszeni rozbiegli się i bez niczego iść musieli, a kilku, co nie zdążyło uciec, zostało rannych, na szczęście nie śmiertelnie.
Grupa liczyła 146 osób, z tego 112 chłopców, trzech księży i pięciu wychowawców, z personelu Stanisław Kwieciński majster szewski, 12 sióstr jako obsługa żeńska. Nadto siedem kobiet i sześciu mężczyzn, którzy w tym czasie byli na terenie Zakładu.
Nazwiska księży: Jan Zawada kierownik, Andrzej Płoszaj zastępca, Wiktor Grzenia. Wychowawcy: Edward Kosztyła, Jan Brzozowski, Józef Cisek, Stanisław Chudak, Wacław Markowski, Stanisław Kwieciński.
Na odcinku: most Kierbedzia – Krakowskie Przedmieście leżało dwóch lub trzech ludzi cywilnych zabitych. W stronie katedry i Kanonii wrzała walka. Przez most biegliśmy wśród kul. Nikt z naszych nie został ranny.
Do seminarium przybyliśmy przed 8.00 rano 1 sierpnia, zaś wymarsz z seminarium nastąpił 8sierpnia 1944 roku o godz. 21.00.
Dalszą ewakuację spowodowali Niemcy.
Okoliczności: 8 sierpnia od wczesnego rana zauważono jakieś niesamowite uwijanie się Niemców i ze wszystkich ulic i uliczek zaczęły gromadzić się przed seminarium tłumy ludności cywilnej. Okazało się, że są to mieszkańcy z dzielnicy od Karowej po most Kierbedzia. Wszystkich ewakuowano i gromadzono w okolicy seminarium. Ludzie wyszli bez niczego, bo im mówiono, że będzie przegląd i zaraz wrócą. Mienie ich zostało zaraz przez Niemców zrabowane, a cała ta dzielnica podpalona, tak że około godziny 11.00 wszystko stało w płomieniach. Po dwóch mniej więcej godzinach ogłosili Niemcy, że osobno pójdą mężczyźni, a osobno kobiety i dzieci. Powstał popłoch, płacz i zamieszanie. Po pewnym czasie przyszła inna wiadomość, a mianowicie, że wszyscy razem, tak mężczyźni, jak i kobiety, będą prowadzeni poza miasto na bezpieczne miejsce grupami.
I rzeczywiście, od godz. 10.00 rano zaczęli wyprowadzać grupami po 200 do 300 osób, ale jak się okazało nie na wolność, ale mężczyźni przeważnie na wymordowanie, a reszta do obozów. Ogłosili też, że wszyscy muszą wyjść.
Wtedy za pośrednictwem ks. prokuratora seminarium otrzymaliśmy wiadomość, że nic się nam złego nie stanie, że owszem, jako zakład sierocy i nie warszawski zostanie jako osobna grupa wyprowadzony z miasta na bezpieczne miejsce. Czekaliśmy do późnego wieczora w pogotowiu, wreszcie około godziny 21.00 zjawiło się trzech czy czterech Niemców po nas. Wtedy mnie osobiście zapewnili, że wszystko załatwione pomyślnie, że wyprowadzą nas bezpiecznie poza miasto. Wyprowadzenie odbyło się spokojnie. Stan ilościowy grupy jak na początku.
Już był głęboki mrok, tak że trudno było się w sytuacji zorientować, ale wystarczyło choćby pobieżnie rozglądnąć się, by zobaczyć opłakany stan miasta. Łuny pożarów unoszące się zewsząd sprawiały deprymujące wrażenie. Przy zachowaniu ostrożności, bo zbłąkane kule i odłamki przeszywały powietrze, dostaliśmy się do punktu zbornego przy ulicy Ossolińskich. Tu wiedzieli o nas, bo oficer dyżurny – słysząc „Struga” – oświadczył, że już wie, kto jesteśmy. Kazał nam czekać. Byli tam i inni ludzie. Niewielką grupkę mężczyzn przyłączono do nas i wyprowadzono. Teraz przez plac tak zwany Piłsudskiego około Grobu Nieznanego Żołnierza weszliśmy do Ogrodu Saskiego. Przy wychodzeniu z niego w kierunku na Żelazną Bramę zostaliśmy wszyscy zatrzymani przez inną grupę żołnierzy. Po wyglądzie i zachowaniu się ich zorientowaliśmy się, że będzie coś niedobrego. Zaczęli segregować, właśnie od naszych starszych wychowanków zaczynając. Ja, widząc to, podszedłem do nich i zacząłem im tłumaczyć, że to Zakład z prowincji i że mamy zapewnienie od władz niemieckich, że nic nam złego się nie stanie, lecz to tylko wprawiło w złość Niemców, a zwłaszcza jednego, który ujął mnie za kołnierz i mocno pchnął. Ja jednak nie dałem za wygraną i chciałem iść do Niemca, który nas prowadził, u niego dowiedzieć się, co to wszystko znaczy, gdzie są te zapewnienia, że nam się nic nie stanie złego. Wówczas ten sam oprawca przyskoczył do mnie, uderzył mnie dwa razy po głowie, wyjął rewolwer i zmierzył do mnie.
Zdążyłem tylko odwrócić się tyłem, by tego nie widzieć, gdy usłyszałem strzał i zostałem ugodzony kulą od tyłu w szyję. Nie wiedziałem w pierwszej chwili, czy strzał otrzymany był śmiertelny, czy nie, miałem jednak tyle świadomości, że trzeba udać zabitego. Runąłem więc jak długi na ziemię i leżałem bez ruchu jak kłoda. To mnie uratowało, bo Niemiec myślał, że rzeczywiście jestem zabity i więcej nie strzelał. Leżąc, nie mogłem dokładnie wiedzieć, co się dalej działo, tym bardziej, że na jakiś czas straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, ostrożnie podniosłem głowę: ujrzałem Niemca opodal, stojącego tyłem do mnie i ludzi stojących szeregiem niedaleko mnie. Zerwałem się szybko i wcisnąłem się między nich. Podano mi chustkę, którą owinąłem głowę i drugą większą, którą się okryłem. Tak wśród nich wyprowadzony zostałem poza miasto, a następnie do obozu w Pruszkowie wraz z pozostałą grupą chłopców i sióstr.
W Ogrodzie Saskim po moim wypadku zostali zamordowani obydwaj moi pomocnicy, to jest ks. Andrzej Płoszaj i ks. Wiktor Grzenia. Prócz tego wiem, że zabito jednego z mężczyzn.
Przebieg egzekucji był następujący: najpierw oddzielono mężczyzn i starszych chłopców i odprowadzono ich o 40 do 50 kroków od reszty. Tam najpierw się znęcano nad nimi, bito i kopano, a następnie niektórych zamordowano strzałami rewolwerowymi, oddając do zabijanych po trzy, cztery strzały.
Świadkami naocznymi tego byli dwaj wychowawcy z naszej grupy, którym też głowy porozbijano, ale wśród zamieszania zdołali umknąć i przyłączyć się do grupy kobiet. Tych, których nie wymordowano w Ogrodzie Saskim, przyprowadzili Niemcy na drugi dzień do Pruszkowa i tam, kto nie zdążył uciec, 9 sierpnia wieczorem wystrzelano.
Świadkiem tego był Stanisław Maciejewski, kapitan WP, będący obecnie w czynnej służbie (stacjonuje w Łodzi). On mi to opowiadał, sam w ostatniej chwili uciekł i tak uszedł śmierci. Tam zginęło trzech naszych wychowawców: Edward Kosztyła, Jan Brzozowski, Józef Cisek. Nadto w Strudze dwie osoby z personelu zakładowego, które nie wyszły podczas ewakuacji, aby widzieć, co się dalej będzie działo. Zostały wyrzucone [z Zakładu] i gdy szły, zostały przez Niemców zamordowane. Byli to: Janusz Franciszek i Kazimierz Wilusz.
Bliższych danych o Niemcach zajmujących Strugę, jak i o Niemcach operujących w Ogrodzie Saskim, nie znam, gdyż odbywało się to szybko, a w Ogrodzie Saskim do tego w nocy, tak że trudno było cośkolwiek o nich się dowiedzieć.
Z chłopców jednak nikt nie został zabity, gdyż starsi, którzy byli doprowadzeni do obozu w Pruszkowie, ryzykując, w pewnym momencie przedarli się do naszej grupy, wykorzystując zamieszanie.
W Ogrodzie Saskim egzekucji dokonano 8 sierpnia 1944 roku o godz. 22.30. W Pruszkowie wieczorem 9 sierpnia. W Strudze 1 sierpnia o godz. 13.00.
To jest najważniejsze, co wiem i co pamiętam z tych tragicznych czasów.
Ja innych egzekucji w Ogrodzie Saskim nie zauważyłem, a inni czy zauważyli, nie wiem.
Ks. Jan Zawada