ZDZISŁAW WÓJCIK

Zdzisław Wójcik
kl. IIIb
Państwowe Gimnazjum i Liceum w Świeciu nad Wisłą
woj. pomorskie
6 czerwca 1946 r.

Jak uczyłem się w czasie okupacji

Po zajęciu przez Niemców Pomorza zostałem wysiedlony wraz z całą rodziną do Jakubowic, pow. opatowskie, woj. kieleckie, gdzie żyliśmy w ciężkich warunkach. Pomimo to stale myślałem o tym, aby się kształcić. Przed wybuchem wojny ukończyłem sześć oddziałów Szkoły Powszechnej w Drzycimiu.

Na wysiedleniu w 1941 r. zacząłem uczęszczać na tajne komplety gimnazjalne do Śmiłowa. Był to dwór, w którym na piętrze mieszkał profesor z rodziną, też wysiedlony z Poznania. Przez cały rok, tj. od września do lipca, uczyliśmy się w pokoju sypialnianym profesora. Obok tego pokoju zamieszkiwał inżynier, skąd często można było usłyszeć muzykę fortepianową, śmiech i płacz dzieci, wiec przeszkadzało to bardzo w lekcjach. Pokój, w którym się uczyliśmy, był obszerny, starannie utrzymany, czysty, podłoga wymalowana lśniła, chodniki na niej były starannie porozciągane. Łóżka były rozmieszczone tak, że w każdym rogu pokoju było jedno. Pośrodku był umieszczony dywan, na którym stał długi stół nakryty ceratą. Były [też] krzesła różne i wyginane, miękkie, i ławka.

Rodzina profesora składała się z pięciu osób. Profesor był to człowiek w starszym wieku, zdrowy, wesoły, bardzo lubiany przez młodzież, wysoki, szczupły, w okularach, włosy miał siwe, posiadał laskę, z którą prędko chodził do kościoła czy na stację w Jakubowie. Zrozumiale tłumaczył nowe lekcje i dotąd, aż wszyscy się zorientowali. Często pytał z zadanych lekcji i dużo wymagał. Często chodził do kościoła, był uczuciowy i rozumny – chodziłem z moim bratem na lekcje, a nie chciał wziąć ani grosza. Tatuś mój starał się, jak mógł, utrzymać naszą rodzinę, która składała się z sześciu osób, pomimo to zasyłał czasem produkty, które profesor niechętnie przyjmował, wiedząc, że też jesteśmy wysiedleni i że jest nam ciężko pod względem materialnym. Profesor uczył nas historii, elementa latina, geografii i niemieckiego.

Pani profesorka uczyła nas algebry, geometrii, polskiego i przyrody. Była młoda, miła, piękna, wzrostu średniego, włosy miała jasne. [Była] bez żadnych wad, wzorowa, surowa, uczyła tak, że każdy z nas miał chęć do nauki i chciał słyszeć jej zrozumiały głos. Jeździła do Warszawy, Krakowa, starając się o podręczniki i przybory dla uczniów. Pod koniec lipca składaliśmy egzamin, na który byli zaproszeni trzej profesorowie i profesorka z byłego gimnazjum w Opatowie. Z naszym gronem profesorskim żyliśmy w wielkiej przyjaźni.

Moje mieszkanie składało się z dwóch izb, kuchni i małego pokoiku. W żadnym z tych [pomieszczeń] nie było podłogi, na ścianach [była] wilgoć. W czasie niepogody w kuchni było ślisko, gdyż woda przesiąkała z zewnątrz domu na ziemię, pościel, szafę itp. Umeblowanie nasze składało się z dwóch łóżek, z szafy na ubrania, trzech krzeseł koślawych, ławy, stołu i półeczki na naczynia. Książki układałem z bratem do kuferka. Warunki były niemożliwe pod względem nauki i życia. Zimą siedzieliśmy w małym pokoju, gdzie było duszno i ciemno. Pod wieczór zapalało się lampkę naftową zwaną żydkiem, od której unosił się kopeć, utrudniając oddychanie.

W drugim roku szkolnym zastały nas zmiany lokalowe, gdyż byliśmy rozrzuceni klasami po sąsiednich wsiach. Na lekcjach były omawiane ważniejsze sprawy przez profesora. Wyjaśnienie nowej lekcji, pytania, co kto umie, i zadania domowe. Społeczeństwo w owych stronach było biernie ustosunkowane do naszej nauki. Razem z nami na wykłady chodził żonaty mężczyzna, który miał troje dzieci. Pomimo że był już organistą i miał 29 lat, nie wstydził się uczyć.

Naszej drugiej klasie przypadło mieszkanie we wsi Binkowice, u ubogiego gospodarza. Lokal ten był niezbyt obszerny, bez podłogi, a umeblowanie składało się ze stołu, koślawej ławki i kilku krzeseł. Za wynajęty pokój płaciliśmy gospodarzowi 200 zł miesięcznie. Na komplet oprócz mnie i organisty chodzili synowie i córki zamożnych gospodarzy. Płacili profesorowi za udzielanie lekcji przeciętnie półtora kilograma słoniny. Lekcje odbywały się trzy razy w tygodniu po sześć godzin. Zespół nasz składał się z czterech chłopów, jednego mężczyzny i trzech dziewczynek.

[Inne] klasy, tj. pierwsza, trzecia, czwarta [gimnazjalna] i pierwsza licealna, były rozmieszczone w sąsiednich wsiach. W jednym dniu miały lekcje dwie klasy. Odległość od jednej wsi do drugiej była trzy kilometry, więc profesor po trzech godzinach nauki zmieniał się z profesorką na klasy. Oboje chodzili pieszo.

W pierwszym roku tajnego kursu dostałem kartę do junaków, lecz dzięki doktorowi polskiemu pozostałem na miejscu. W drugim byłem zmuszony przez władze niemieckie do pracy lub chcieli mnie wywieźć do Niemiec. Dostałem już powołanie na wyjazd. Nie pojechałem. Ukrywałem się i uczyłem. Pracowałem w gospodarstwie rolnym i chodziłem do szkoły. Ciężko mi było przeżywać te czasy.

Często musieliśmy przerywać naukę z powodu przyjazdu żandarmów, którzy przyjeżdżali na wsie w sprawie kontyngentu zbożowego i żywego, znęcali się nad chłopami, więzili ich, morzyli itp. Przy okazji gdy trafili na grupę młodzieży, z miejsca aresztowali. Chętnie szukali po mieszkaniach za masłem, jajkami, słoniną, mąką pszenną, za książkami. Jeżeli znaleźli dużą ilość produktów [spożywczych] lub książek, to nawet danego właściciela rozstrzelali. Handel, tajna nauka, polityka były uznawane [przez] Niemców za sabotaż, więc za to grozili karą śmierci. Społeczeństwo w owym czasie było [źle?] nastrojone, przepłoszone.

W tamtych stronach natworzyło się dużo [grup] partyzantki polskiej, między którymi grasowali bandyci. Ściągnięci Niemcy toczyli nieraz krwawy bój z partyzantami. Po wycofaniu się partyzantów Niemcy palili wieś, a ludzi rozstrzeliwali. Obławy na partyzantów często były bezskuteczne.

Przez te zdarzenia najbardziej ucierpiała młodzież. Niemcy często urządzali różne łapanki, wywozili młodzież do Niemiec na roboty rolne lub do obozów koncentracyjnych.