Adam Sadowski
kl. VII
Mołodiatycze, pow. Hrubieszów, woj. lubelskie
27 czerwca 1946 r.
Moje przeżycia od 1939 do 1944 r.
Czwarty tydzień już nocujemy po bagnach i krzakach. Kryjemy się przed bandą ukraińską, by nocą [nas] nie napadła i nie pobiła. Dzisiejsza noc była najgorsza. Wiatr wiał z północy. Czarne chmury ciągnęły się jedna za drugą. Noc stawała się coraz ciemniejsza. Coraz robiło się zimniej i zaczął padać deszcz – z początku rzadki, ale gruby, potem rozpętała się ulewa. Nakrycie i odzienie nasze zmokło do szczętu. Zrobiło się bardzo zimno. Marzliśmy coraz bardziej, a ukryć się nie było gdzie. Być na miejscu niemożliwe. Wracać do domu nie ma odwagi, bo psy ciągle tak szczekają jak nigdy. To znowu słychać turkot wozu i cichą rozmowę ukraińską. O czym rozmawiają, nie można zrozumieć; co chcą, nie wiadomo. Jesteśmy pewni, że jest to coś złego. Ale co, nie wiemy.
Dowiedzieliśmy się dopiero rano. To banda ukraińska zabierała polskich mężczyzn. Szukając orazy [?], mówili, że Polacy posiadają broń, że wywiadują ich placówki i donoszą Niemcom. Ale to nie była prawda. Im szło o to, by polskiego narodu zginęło jak najwięcej. Dlatego też wybrali taki czas, myśleli, że wszystkich zastaną w domu i zgładzą ze świata. To im się nie udało.
Reszta pozostałych Polaków zaczęła radzić o ucieczce. Po naradzie kazano pastuchom gnać krowy i popasem udawać się bliżej miasta. Wszyscy, którzy zostali w domach, nieznacznie w stodołach układali, co ważniejsze, na wozy. Po zachodzie słońca furmanki powoli zjeżdżały się w dół pod las. W końcu zjechało osiem. Jeszcze czekali z pół godziny na więcej, ale nikogo nie było. Te wszystkie wozy wysznurowały się jeden za drugim i powoli jechały w stronę miasta.
Długo, długo jechali, gdy ujrzeli czerwone koszary. Dojeżdżając do koszar, usłyszeli głośny głos: „Halt! Halt! Halt!”. Wszyscy stanęli w milczeniu. Kilku Niemców szybkim krokiem przyszło do wozów. Zaczęli wszystkich rewidować i przeglądać wozy. Po rewizji wszystkich zabrali do koszar. Wypuścili dopiero w dzień, po badaniach.
W mieście musieliśmy mieszkać na dworze, na podwórzu wielkiego młyna. Krów nie było gdzie paść. Zmuszeniśmy byli wszystko sprzedać, zostawiając tylko jedną krowę i konia. Jaka to była męka. W nocy położysz się spać, a tu zaczyna padać deszcz. Wtedy wszystko zbieraj i uciekaj pod wóz lub pod ścianę jakiego domu. Jeść gotować trzeba na ognisku i to jeszcze nie ma czym. Paszę dla krowy trzeba przywozić z wiosek. Jeszcze do tego nigdzie nic nie wolno położyć, bo zaraz ukradną. Od Ukraińców pismo za pismem przychodzi, żeby wracać do domu, zbierać zboże, nie obawiać się niczego. Nikt nie odważy się tam pójść.
Znowu przyszła wiadomość, że jeśli nie wrócimy w tym tygodniu, to w niedzielę spalą nasze mieszkania. Na tę nowinę mężczyźni zebrali się razem i w niedzielę rano poszli, by to wszystko zwiedzić. Prawie w połowie drogi wrócili z powrotem. Zawrócili ich ludzie, którzy ratując swe życie, uciekli od bandy ukraińskiej, która o 6.00 rano rozpoczęła mordowanie Polaków.
Mordowanie odbyło się w straszny sposób. Polskim ludziom odrąbywano ręce, nogi, głowy, wyłupywano oczy, przerzynano piłą na pół, żywcem rzucano do studni, wieszano do góry nogami i żywych zakopywano w ziemi. Widziałem nawet sam, gdy Niemcy przywieźli do trupiarni polskie trupy na badanie: jedna kobieta miała obcięte obie ręce i nogi, druga znowu nie miała rąk od łokci oraz głowy, trzecia miała wyjęte oczy i była bardzo skłuta widłami. Chłopiec w wieku ok. 20 lat miał wbity w głowę wielki gwóźdź i zagięty pod brodą. Reszta ludzi mordowana była bagnetami. Jak to nieprzyjemnie patrzeć na to wszystko. Na te rany, na tę krew zastygłą na całym ciele. Zdaje się, że serce wyskoczy z człowieka, że pęknie na pół, nie znosząc tak wielkich wrażeń. Zdaje się, że sam przechodzę ten straszny ból i cierpienie. Żyć się nie chce na świecie. Każdy gotów paść trupem, by nie patrzeć na takie rzeczy. Z czasem wszystko się uspokoi i ludzie postanowią zemstę za to i obronę przeciw temu.
Tak też się stało, by obronić się od śmierci – Polacy zorganizowali wojsko, tzw. partyzantkę. Z początku było ich mało, potem coraz więcej. W końcu stworzyła się wielka armia licząca przeszło 15 tys. [osób]. Początki partyzantki były we wsi Bielin, toteż wszyscy zajęli stanowisko w sąsiednich wioskach. Zjechali się tam prawie wszyscy Polacy z pow. włodzimierskiego. Było tam każdemu dobrze, każdy czuł się jak w domu, ale niedługo.
Na Wielkanoc 1944 r. faszystowska niemiecka armia rozbiła partyzantkę. Część jej przerwała front i przyłączyła się do Sowietów, druga część przeszła rzekę Bug i udała się do lasu woj. lubelskiego. Ludność cywilna pozostała.
Pierwsza linia Niemców obeszła się z ludźmi w porządku, druga zaraz oddzieliła osobno mężczyzn, a osobno kobiety. Mężczyźni byli różni – młodzi od 12 lat i starzy ok. 60. Między innymi byłem ja. Wszystkich nas zagnali do Włodzimierza. Tam podzielili na dwie grupy. Młodzi i starsi osobno, a średni osobno. Średnich zagnali do pociągu i powieźli na Majdanek. Nas zawieźli pod sam front na robotę. Musieliśmy wśród kul kopać okopy.
Robota szła tylko nocą, bo w dzień byłaby widoczna dla wroga. Każdy idąc do pracy, dostawał kilof, szpadel, 5 dag margaryny, 20 dag chleba i 3 papierosy. Do tego dodawali rano i wieczorem po pół litra czarnej i niesłodkiej kawy, a na obiad – postnej zupy prawie bez kartofli. [W takich warunkach] każdy musiał co noc wykopać rów [na] 5 m długi, [na] 80 cm szeroki i [na] 2 m głęboki. Kamieniste grunta utrudniały nam pracę, musieliśmy kilofami bić kamienie i wyrzucać na wierzch. Praca była ciężka, a jedzenie marne, myśleliśmy, że nie wytrzymamy, że umrzemy z głodu. Każdy robotnik marzył tylko o wolności, na której by mógł śmiało chodzić we wiosce i w mieście. Taka wolność była dopiero za dwa miesiące, kiedyśmy byli nie pod Niemcami, a pod Sowietami.