GUSTAW ŚLEPOKÓRA

Kan. Gustaw Ślepokóra, ur. 25 września [?] 1919 r. w Rawie Ruskiej.

Aresztowany byłem przez NKWD 9 kwietnia 1940 r., oskarżony [zostałem] jako członek tajnej organizacji o szpiegostwo, kolportaż nielegalnych pism, ulotek, przechowywanie broni etc. Początkowe śledztwo przechodziłem w Rawie Ruskiej w więzieniu przy NKWD, dawnym komisariacie Policji Państwowej, później zostałem przetransportowany do Lwowa do więzienia na Zamarstynowie, do specpolit. tiurmy. W maju 1941 r. wywieziono [mnie] z więzienia na Jachowicza do ZSRR, do obozu w Starobielsku, gdzie przebywałem do 16 czerwca 1941 r. i skąd zostałem wywieziony do łagru roboczego na Północ, do Workuty.

Więzienie zamarstynowskie, za czasów polskich więzienie wojskowe, kiedyś klasztor, za Sowietów używane było jako więzienie dla najniebezpieczniejszej kategorii więźniów politycznych, którym w większości groziła kara śmierci. Główne wejście było od ul. Zamarstynowskiej, samo więzienie z urzędami śledczymi tworzyły trzy duże bloki wraz z kaplicą w środku przeznaczoną na magazyn [i] podziemiami [przeznaczonymi] na karcery. Cele więzienne [znajdowały się] przeważnie w suterenach i na parterze, piętra zajmowały kancelarie śledcze. [Więzienie było] otoczone murem i drutem kolczastym, wieżami strażniczymi, wewnątrz każdy „korpus” dzieliły żelazne kraty, cele zamknięte [były] grubymi dębowymi, okutymi drzwiami. Więźniowie polityczni – Polacy, Ukraińcy, Żydzi – oskarżeni [byli] o organizację kontrrewolucyjną, zamachy, część [stanowili] oficerowie, profesorzy, kierownicy – tzw. element burżuazyjny. Pod względem intelektualnym poziom był tu najwyższy: profesorowie, doktorzy, ludzie nauki, politycy w codziennych pogadankach poruszali różne zagadnienia, kształcąc młode umysły. Młodzież polska podtrzymywała na duchu tych, którzy byli pesymistami. Swoimi czynami na każdym kroku manifestowała swą polskość, wiarę, hart ducha względem swoich oprawców z NKWD. Zawsze gotowa pomóc ludziom prawym, z szacunkiem odnosiła się do tych, którzy przysparzali coś ojczyźnie, zawsze stawała w obronie ich przed czynnymi lub słownymi atakami szowinistów ukraińskich. Między nami, młodymi, panowały braterskie stosunki, często jeden w obronie kolegi tracił zdrowie w karcerze za to, że porozumiewał się z [innymi] celami pukaniem itp. Byli i tacy, przeważnie innej narodowości, ludzie słabi, którzy donosili władzom o tym, co w celi się dzieje, co mówią. Takim to współtowarzysze dawali przeważnie „koca” i unikali ich.

W więzieniu dzień zaczynał się o 4.00. Od tego czasu wyprowadzano do ustępu z założonymi w tył rękoma, po przyjściu rozdawano czarny chleb i coś, co kolorem przypominało kawę. Po tym „śniadaniu” część, która z braku miejsca w nocy nie spała, teraz chciała odpocząć – drzemkę tę przerywał pukaniem w drzwi strażnik, gdyż spać [w dzień] nie [było] wolno. Gdzieś od 12.00 do 17.00 [dawali] „obiad” – zupę z kilkoma krupami, liściem zielska, śmierdzącą rybą, która zależnie od okresu się zmieniała. Czas jakiś dawano owsiankę dwa razy dziennie.

Najgorsza była noc. Noc, gdy wyczytywano na śledztwo, noc, w którą rozlegały się krzyki i jęki maltretowanych. Środki, które na własnej skórze przeszedłem, to: bicie do krwi pięścią, pałką, bibularzem, wsadzanie szpilek pod paznokcie, wkładanie palców między drzwi, karcer, dalej badanie specjalne: kamera świetlna, szafa, stołek, na którym związanego z rękoma pod kolana usadzano i tak pod krzyżowym [ogniem] pytań badali, tak siedzieć kazali 18 godzin. Kiedy – tracąc równowagę – spadałem, wtedy kopnięciami, śmiejąc się przy tym, bawili się [mną] jak piłką. Dla wymuszenia stosowali fikcyjną egzekucję: wprowadzono mnie do piwnicy, ustawiano pod ścianą, o którą oparty był siennik zbroczony krwią, tu jeszcze raz pytali, czy się przyznam. Usłyszeli tylko: Ja nie winowat, wtedy to za plecami swoimi usłyszałem jakiś harmider, repetowanie broni i tępe uderzenie w głowę. To uderzył mnie jeden z oprawców, który powiedział: „Szkoda kuli, i tak zdechniesz”. Po takim śledztwie zbito, skopano i rzucono mnie do karceru. Jeśli chodzi o metody śledztwa stosowane na mnie, to wpierw starano się [rozmawiać] „po dobremu” – obiecywano pieniądze, stanowisko, współpracę, wolność. Później stosowano bicie i inne szykany, w zależności od śledczego i więzienia.

Jeśli chodzi o stosunek władz do Polaków, to był bardzo nieprzychylny, wrogi, więcej natomiast faworyzowali Ukraińców i Żydów. O Polsce, Polakach wiedzieli tyle, że to wragi ludu, burżuje itp. Na każdym kroku zaznaczali, że wyginiemy, że zniszczą nas. Tak odnosiły się [zarówno] „władze”, jak i później w łagrach żuliki – ci ostatni może przypuszczali, że wyjdziemy w jakiś sposób i tym bardziej starali się nam dokuczyć. Oni przeważnie byli brygadierami, znęcali się, okradali nas, był nawet wypadek (przed samym uwolnieniem) napadu bandyckiego – w środku obozu napadli nocą na jednego z naszych, przebili go nożem, obrabowali z prowiantów i dokumentu, który wydawano przed opuszczeniem łagru.

W łagrze w Workucie pracowałem na lotnisku w tundrze, w bagnie często po pas. Chodziliśmy prawie boso, w łachmanach, bo to, co mieliśmy swojego, to albo nam odebrano, albo ukradziono. Tu wypędzano na robotę w dzień i nocą, na zmiany. Darto mech, torf, za [wykonaną] normę dawano 600 g chleba i dwa razy [dziennie] zupę, lecz takich prawie między nami nie było. Mój największy procent to 27, za to zostałem nazwany wreditielem. Za to, że od pracy uciekałem, chowałem się, markierowałem, wsadzono [mnie] do karceru, do małej zony – to był obóz w obozie – tam między ruskimi, [nieczytelne], żulikami, mordercami, sadystami, zboczeńcami przebywałem po kilkanaście dni, nie pomogły nawet zwolnienia lekarskie „bo [nieczytelne] za dobrze znali tego Polaczka, systematiczeskogo odkazczyka.

W łagrze lekarzami byli nawet Polacy, którzy – narażając się – nieraz dawali zwolnienia, szczególnie wtedy, kiedy milicja obozowa prowadziła do karceru. Pomoc lekarska była taka: jeśli [człowiek miał] 40 stopni gorączki i jeśli było miejsce, to szedł do szpitala. Jeżeli nie, to powoli konał, bo inaczej tego nie można określić. My, młodzi, albo nie mogliśmy pracować, albo nie chcieliśmy, wyglądaliśmy jak szkielety. Dopiero gdy ogłoszono amnestię, nieco się poprawiło, „dali głośnik do baraku”, mniej zamykano do karceru za niewyjście do pracy, raz nawet popędzono nas do [nieczytelne], gdzie tłumaczono nam, żeby pracować, bo to dla „nas”, dla sprzymierzonych.

Jeśli chodzi o śmiertelność w więzieniu, to była duża, ciągle ktoś umierał (więcej mogą powiedzieć ci, którzy leżeli w szpitalach). Ja byłem świadkiem śmierci w mojej celi majora rezerwy – nazwiska nie pamiętam – był dyrektorem toru wyścigowego na Persenkówce we Lwowie. Kiedy umierał, pukaliśmy do drzwi o lekarza, jeszcze nam czubaryk [?] groził, że do karceru [nas] wsadzi. Dopiero po śmierci przyszła „nasza” siostra i dała już umarłemu zastrzyk. Było to w więzieniu we Lwowie na Jachowicza, gdzieś przy końcu 1940 r.

Łączność z rodziną utrzymywałem tylko przez pakunki, które w więzieniu na Jachowicza przez czas jakiś otrzymywałem, stamtąd też wysyłałem grypsy do kolegów na wolności. Kiedy wybuchła epidemia, wszystkie przesyłki wstrzymano i wstrzymali dlatego, że źle się zachowywałem: siedziałem często po karcerach, skłóciłem się ze strażą i biłem się z nią nawet.

Zostałem zwolniony 16 października 1942 r. [sic!] Po drodze na południe do armii spotkałem znajomych i rodzinę w kołchozie w Kazachstanie. Stamtąd, po krótkim pobycie, wyjechałem do Czokpaku, do 8 Dywizji.

Miejsce postoju, 4 kwietnia 1943 r.