BOLESŁAW STANKIEWICZ

Kan. Bolesław Stankiewicz, 25 lat, student prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.

Mnie z moją rodziną, jak i wiele tysięcy innych, wywieziono pamiętnej nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r.

Ojciec mój, adwokat, zajmował kilkupokojowe mieszkanie we Lwowie przy ul. Kopernika 14. Mieszkanie to po wkroczeniu bolszewików uszczuplono nam na rzecz jakiegoś oficera bolszewickiego, który się sprowadził wraz z żoną i teściową. Oficer ten od razu zaczął się szczegółowo interesować naszą rodziną. Okoliczność ta była nie na rękę memu ojcu, który jako major Wojska Polskiego, członek sądu wojskowego w stanie spoczynku, a ostatnio dziekan rady adwokackiej, ukrywał to przed władzami bolszewickimi. Ale z okazji wydawania paszportów i z pewnością dzięki informacjom naszego „lokatora” został mój ojciec aresztowany 10 kwietnia 1940 r.

Kilka dni wcześniej mój młodszy brat Roman, absolwent gimnazjum, wyjechał z domu w celu przekroczenia granicy bolszewicko-rumuńskiej. (Udało mu to się rzeczywiście i obecnie jest w Anglii).

Po aresztowaniu ojca zostałem tylko ja z matką ([ur. w] 1896 r.) i bratem ([ur. w] 1926 r.). Ponieważ śledzono mnie, od aresztowania ojca nie spałem w domu, ale u mojej ciotki – siostry ojca. W noc z 12 na 13 kwietnia nie byłem więc w domu. Ciotka moja, nauczycielka zajmująca skromne mieszkanko, nie spodziewała się niczego. Nagle ok. 1.00 w nocy weszło do jej mieszkania dwóch funkcjonariuszy NKWD i pytali o mnie. Ciotka zbudziła mnie, obaj przybysze po wylegitymowaniu mnie kazali mi iść z sobą. Nie wiedząc, o co chodzi, zszedłem z nimi do dużego auta „Mostosojuzu” i pojechałem nieoczekiwanie przed własne mieszkanie. Wszedłem na górę i zobaczyłem matkę zapłakaną i nie wiedzącą w ogóle co robić w otoczeniu kilku żołnierzy i cywilów w kaszkietach. Tu dowiedziałem się wszystkiego. Przesiedlali nas. I, jak twierdzili wszyscy, niedaleko, bo tylko do… Stryja. Tu dowiedziałem się, jak mnie odnaleźli. Lokator nasz, oficer rosyjski, widząc, że mnie nie ma w domu, pomógł namawiać matkę moją, by mnie sprowadziła, bo mogę być potem w czasie wysiedlenia potrzebny. Rada ta okazała się niezła, bo matka moja była całkowicie niezdolna do jakiejś akcji, a otoczona przez tylu „oswobodzicieli” , którzy patrzyli tylko, co by ukraść, nie wiedziała, co robić.

Spakowałem więc, co się dało, i w trójkę z płaczącą matką i 14-letnim bratem pojechaliśmy tym samym autem „Mostosojuzu” w stronę towarowego dworca Czerniowieckiego. Po drodze dał się zauważyć dziwny ruch na opustoszałych o tej porze ulicach Lwowa. Mijaliśmy ciągle samochody ciężarowe i osobowe, dorożki, a nawet wozy naładowane płaczącymi ludźmi i podążające w tym samym co my kierunku. Dojechaliśmy do stacji towarowej. Tu zobaczyłem, że nie jesteśmy jedyni, że jest to akcja zakrojona na wielką skalę. Na torach stała masa wagonów towarowych, do których w miarę przyjazdu pojazdów ładowali bolszewicy Bogu ducha winne osoby wraz z ich rzeczami. Wagon powoli napełniał się, było nas w końcu 28 osób.

Nadszedł ranek 13 kwietnia. Śnieg lekko prószył, auta ciągle nadjeżdżały i wagony wciąż napełniały się. Wokół wagonów [stało] mnóstwo krewnych i znajomych osób siedzących już w wagonach, wokół krzyki i płacze. Tak staliśmy na dworcu trzy dni. Trzeciego dnia w południe wyruszył nasz transport powoli przez Podzamcze na Tarnopol i Podwołoczyska. Po drodze na stacjach mijaliśmy podobne transporty i dowiadywaliśmy się, że akcją wysiedleńczą objęte są wszystkie ziemie zabrane od Polski przez bolszewików. Jeść dostaliśmy dopiero w Kijowie, po kilku dniach pobytu w wagonie. Odtąd dostawaliśmy chleb i ciepłą strawę dosyć regularnie, można nawet było kupić papierosy i kiełbasę.

Jazda trwała 18 dni: przez Kijów, Saratów, Aralsk, Ałma-Atę dojechaliśmy do stacji kolejowej Ajaguz [Ajagöz]. Tu, jak nam już wcześniej powiedziano, mieliśmy wysiadać. Czekaliśmy na bocznym torze do nocy, pakowaliśmy się i obserwowaliśmy okolicę i ludzi. Z nastaniem nocy podjechało kilkadziesiąt aut ciężarowych (po dwa na wagon), które po załadowaniu znikały szybko w ciemności. Załadowani na odkryty samochód, w ciemną i chłodną noc, minęliśmy miasteczko Ajaguz [Ajagöz] i wjechaliśmy na dość dobrze utrzymaną szosę. Wkrótce z szosy zjechaliśmy na boczne drogi, bagna [nieczytelne] i potoki utrudniały jazdę, samochody buksowały. Wreszcie ok. południa dojechaliśmy na miejsce przeznaczenia.

Byliśmy przydzieleni do sowchozu „Mynbułak”, ajaguskiego [ajagozskiego] rejonu, semipałatyńskiej obłasti, Kazachskiej SSR. Sowchoz nasz był położony na stepach Kazachstanu, [na] terenie falistym, w dolinach [znajdowały się] potoki, pola uprawne i pastwiska. Sowchoz składał się z centrali i czterech ferm. Polacy zostali osiedleni tylko na fermach, do centrali zaczęli napływać dopiero później z ferm. Ferma to kilka chałup ulepionych z gliny, niektóre do połowy w ziemi, przeważnie bez szyb i z przeciekającymi dachami. Właściwym bogactwem każdej fermy było jej bydło, które mieściło się w oborach, nie do uwierzenia brudnych i opuszczonych. Wraz z matką i bratem zostałem przydzielony do trzeciej fermy. Dostaliśmy pomieszczenie w pustym spichlerzu, prawie bez okien, brudnym i zanieczyszczonym, gdyż ostatnio służył za stajnię. W tym pomieszczeniu mieszkało nas przeszło dwadzieścia kilka osób. Spaliśmy na ziemi, nie było na czym gotować i co gotować. Jedno z dzieci zachorowało na szkarlatynę, transfuzja krwi przeprowadzona szczęśliwie w takich okropnych warunkach higienicznych przez doktorkę (zapomniałem nazwiska) ze Lwowa zdołała je uratować. Dopiero w miarę, jak część stałych mieszkańców fermy – Kozaków – wyjechała na roboty rolne i pastwiska, przydzielono nam kilka izb po nich. Jednak w izbach tych roiło się od pluskiew, pcheł i innego robactwa.

Ogółem w sowchozie „Mynbułak” „osiedlono” z górą 500 Polaków, przeważnie kobiety i dzieci, na każdej fermie po sto osób. Wszyscy byli wzięci ze Lwowa, narodowości polskiej, tylko jedna lub dwie rodziny były ukraińskie. Odsetek Żydów był dość duży, do 25 proc. Jeśli chodzi o zawody, to te były różnorodne. Na naszej fermie przebywał śp. Leon Brunicki, dr Merawicki [?], dr [nieczytelne], inż. gazowni lwowskiej T. Rogala, emerytowani urzędnicy i rodziny wojskowych, żony adwokatów (śp. Litwinowiczowa), lekarzy (panie M. Blattowa, Kurzroka), sędzia (Malicki), wreszcie stolarze (Czeremszyński), kupcy (panowie Kupff [?], Seiger), ślusarze (pan Krzysik, komunista Rodaczyński [?]), studenci (St. Dudryk, śp. Guśkiewicz, no i ja), uczniowie (Bruliński, Jania itd.). W sowchozie było też dwóch oficerów rezerwy i jeden policjant. Jak więc z tego zestawienia wynika, z powodu różnorodności zawodów i poziom umysłowy był rozmaity. Lecz jak zwyczajnie w takich wypadkach bywa, osoby o wyższym wykształceniu i żyjące dotychczas w większym dobrobycie dużo trudniej dawały sobie radę w nowych, tak prymitywnych warunkach. Rodziny rzemieślników i niższych funkcjonariuszy stosunkowo szybko potrafiły się przystosować do nowego życia.

Poziom moralny zesłańców na ogół był dobry, Polacy nie upadali na duchu i nie załamywali się. W najtrudniejszym położeniu były samotne żony, które niekiedy bardzo ciężko borykały się z brakiem jedzenia i pieniędzy. Zaszedł tylko jeden wypadek małżeństwa Polki (pochodzenia rosyjskiego) z Kazachem. Wzajemne stosunki Polaków pozostawiały dużo do życzenia. Szczególnie osoby starsze zajmowały się obgadywaniem innych, rodziły się plotki, które często dochodziły do uszu naszych „opiekunów” i szkodziły nam. Na ogół jednak Polacy byli solidarni, jeżeli chodziło o postawienie pewnych postulatów dyrekcji sowchozu, nie posługiwali się dyrektorem czy uprawlajuszczym fermy w celu szkodzenia innym.

Nasz sowchoz był sowchozem hodowli bydła, rolnictwem zajmował się tylko pobocznie i to w celu dostarczenia pokarmu dla bydła. Z tego charakteru gospodarstwa wypływały też zajęcia zesłańców. Na ogół wśród nas nie było rolników, wszyscy więc uczyliśmy się, a początkowo wszyscy, z wyjątkiem trzech ślusarzy i jednego buchaltera, zaczęliśmy od najczarniejszej roboty. Kobiety pracowały na polu, w ogrodzie, przy koszeniu siana, zwożeniu ziarna spod kombajnów, wreszcie przy sortowaniu ziarna, oczyszczaniu stajen, jako dojarki, pasły owce. Mężczyźni orali i bronowali wołami, pomagali traktorzystom, dowozili do brygad polowych naftę do traktorów, pracowali jako pomocnicy buchalterów przy obmiarze wykonanej roboty, na sianokosach, w kuźni, stolarni, paśli krowy i cielęta. Na ogół jednak nie było rozgraniczenia pracy na kobiety i mężczyzn. Dzieci też musiały pracować i to nawet bardzo ciężko.

Od maja 1940 r. do zimy, tj. w pierwszym okresie naszego pobytu w sowchozie, nie mieliśmy żadnych praw, choćby dlatego, żeśmy ich nie znali, a obowiązki [mieliśmy] bardzo ciężkie, ponieważ nie umieliśmy się od nich wykręcić. Przyjazd nasz do sowchozu poprzedzono odpowiednią propagandą, tak że zostaliśmy przyjęci przez dyrektora i jego podwładnych jako „kapitaliści”, którzy nic całe życie nie robili i „żyli z krwi swoich niewolników”. Zabawne było często opowiadanie tubylców, jak sobie oni, wnioskując z naszych ubrań i przywiezionych rzeczy, wyobrażali nasze życie w Polsce. Wszystkie ich brednie nie były wymysłem własnym, ale podanym przez wrogą nam propagandę, usiłującą nieprzychylnie ku nam ustosunkować Kazachów i Rosjan.

Ich ustosunkowanie było widoczne na każdym kroku, a nasza nieznajomość języka rosyjskiego i brak praktyki w pracach na roli ułatwiały przełożonym sowchozu wykorzystywanie nas. Dawano nam stale roboty najcięższe i najgorzej płatne (jak czyszczenie stajen, wywożenie nawozu, dojenie krów, stróżowanie), a przy tym wykorzystywano i oszukiwano nas przy obliczaniu miesięcznego zarobku. Częste były wypadki, że po całomiesięcznej, często bardzo ciężkiej pracy, otrzymywaliśmy po ściągnięciu rozmaitych świadczeń wypłatę w kopiejkach!

Czas pracy nie był normowany, pracowaliśmy w lesie siedem dni w tygodniu, od wschodu do zachodu. Ja sam przez półtora miesiąca pasłem cielęta od godz. 5.00 rano do 21.00, z półtoragodzinną przerwą na obiad! Całe moje wyżywienie, jakie otrzymałem w tym okresie od sowchozu, to było 17 kg chleba. Gdyby nie to, że okradałem Kazacha, mego przełożonego, nie wyżyłbym do końca mej pracy. Wreszcie przy obliczaniu zapłaty Kazach ten oszukał mnie, przepisując połowę mych czynności na siebie.

Polacy pracujący w brygadach nie mieli własnej kucharki i poza kilogramem chleba dziennie nie otrzymywali niczego. Gotować herbatę i obiady musieliśmy sami w przerwie w czasie roboty i z własnych, ogromnie ciężko i po wysokiej cenie zakupywanych produktów. W sklepie oprócz chleba nie mogliśmy niczego dostać, a już o kupnie jakiejś części garderoby czy obuwia nie było mowy.

Stosunki te nieco zmieniły się na lepsze od zimy 1940/41 r., gdy część nas, młodych kobiet i mężczyzn, ukończyła kurs traktorzystów. Z wiosną 1941 r. zaczęliśmy pracować na traktorach, otrzymując lepsze wynagrodzenie i warunki. Wszyscy nauczyliśmy się już języka rosyjskiego, poznaliśmy nieco ustawy i przepisy tyczące pracy w sowchozach i nie dawaliśmy się tak wykorzystywać. Część Polaków objęła stanowiska w zarządzie sowchozu i buchalterii, ci pouczali innych i stawali w ich obronie w razie wyzyskiwania czy naruszenia przez dyrekcję przepisów. Powoli zaczęto się z nami liczyć, a od wybuchu wojny bolszewicko-niemieckiej staliśmy się nieodzowną i prawie jedyną siłą roboczą w sowchozie, ponieważ do wojska powołano prawie wszystkich mężczyzn, Rosjan i Kazachów.

Wreszcie pamiętna umowa gen. Sikorskiego ze Stalinem zrównała nas całkowicie co do praw z ludnością tubylczą, a nawet powiększyła nasze prawa, bo mieliśmy swobodę porzucenia roboty i wyjazdu z sowchozu. Nie byliśmy już więcej glebae adscripti!

Życia koleżeńskiego Polaków nie można było nazwać złym. W obliczu wspólnego nieszczęścia i wspólnej pracy nastąpiło zrównanie się wszystkich. Staraliśmy się pomagać sobie wzajemnie i wspólnie bronić przed wyzyskiwaniem. Polacy buchalterzy i traktorzyści starali się o lepszą pracę dla innych, gorzej opłacanych. Przebywając zawsze razem i pracując „na łonie natury” zawiązaliśmy trwałe więzy przyjaźni. Były wszakże osoby, które – pamiętając o dawnym stanowisku – starały się czynić różnice między nami i siać plotki, a przez to i różnice między nami, ale były to tylko wyjątki.

Stosunek władz NKWD trudno określić. Przesłuchiwano nas wszystkich co miesiąc, pytano o dawniejszą działalność, spisywano specjalności, wysłuchiwano skarg na dyrekcję. Skargi te jednak nie odniosły skutku. Mieliśmy nawet wrażenie, że z drugiej strony władze NKWD dawały dyrekcji wolną rękę w stosunku do nas. Gdy na przykład dyrekcja oskarżyła moją matkę, osobę blisko pięćdziesięcioletnią, o tzw. odkaz od roboty, choć oskarżenie było niesłuszne, gdyż matka moja miała zwolnienie od pracy wydane przez władze NKWD, to mimo tego skazano ją na cztery miesiące więzienia i wyrok wykonano mimo mojej interwencji u władz i sporządzonej przeze mnie kasacji. Potem NKWD oświadczyło matce, że wyrok był bezprawny, ale ponieważ karę odsiedziała, więc o niczym już nie może być mowy.

Mieliśmy podejrzenie, że niektóre kobiety w okręgu ajaguskim [ajagozskim] nie uchylają się od współpracy z NKWD i zajmują się donosicielstwem. Szczególnie silnie podejrzane były Lusia Haniszerówna [?], córka posła socjalistycznego ze Lwowa, Elza Kosińska, nauczycielka, i Regina Kowalewska, żona dziennikarza socjalistycznego z Warszawy. Z ich to donosu aresztowano w chwili wybuchu wojny bolszewicko-niemieckiej z naszego sowchozu Karolczuka, Stanisława Dudryka i por. Józefa Tymicza, rzekomo za agitację religijną. Takie same aresztowania były w innych sowchozach danego rejonu i wyżej wspomniana pani Haniszerówna była nawet tam obecna przy nich. Aresztowanych wypuszczono po zawarciu umowy polsko-rosyjskiej.

Pomoc lekarska była minimalna. Sowchoz rozporządzał tylko trzema łóżkami w punkcie opatrunkowym. Lekarka musiała się trzymać zarządzenia dyrekcji i nie mogła wydawać w żadnym wypadku zwolnień od pracy. Wyjątek stanowiło oczywiście złamanie ręki czy nogi. Lekarstw żadnych, oprócz kilku proszków i jodyny, nie było. Bandażowano rany papierem i brudnymi szmatami!

Z powodu złego odżywiania śmiertelność była dość duża. Polacy mieszkający na fermach, w zimie z powodu zamieci śnieżnych całkowicie odciętych od świata, i niemający pieniędzy na kupno mąki (cena mąki: 100–105 rubli) żywili się owsem i jęczmieniem przeznaczonym dla bydła czy też robili placki z otrębów.

Wypadki śmierci (które znam): p. Litwinowiczowa, żona adwokata ze Lwowa (tyfus), bar. [?] Brunicki z Niemirowa, Guśkiewiczówna (Zofia?) i Guśkiewicz Mieczysław, dzieci przodownika policji ze Lwowa (na gruźlicę). Nie jest to oczywiście wszystko, na ogół umarło ponad dziesięć osób.

Łączność z krajem i rodziną utrzymywaliśmy za pomocą listów i telegramów. Otrzymywaliśmy nawet listy od rodziny spod zaboru niemieckiego, te ostatnie tylko były cenzurowane. Otrzymywaliśmy też paczki żywnościowe i pieniądze. Dochodziły nawet paczki z garderobą spod zaboru niemieckiego, z Ameryki i z Chin.

Zasadniczo zwolnieni zostaliśmy wszyscy 1 września 1941 r. Tego dnia otrzymaliśmy tzw. udostowierienija stwierdzające nasze polskie obywatelstwo. Większość Polaków i wszyscy Żydzi wyjechali od razu. Ja jednak z matką i bratem musiałem zostać, ponieważ miałem sprawę sądową z dyrekcją sowchozu i przed jej zakończeniem nie mogłem wyjechać. Zgłosiłem się od razu pisemnie w placówce polskiej w Ajaguzie [Ajagözie], gdzie kazano mi czekać na wezwanie. Z początkiem lutego 1942 r. dostałem wezwanie do stawienia się przed komisję poborową w Ajaguzie [Ajagözie] i 20 lutego 1942 r. zostałem przydzielony do dywizji w Ługowaii [Ługowoje], do artylerii. Brat mój Witold Stankiewicz znajduje się również w armii polskiej na Środkowym Wschodzie. Matka moja jest w Teheranie.

6 marca 1943 r.