ALEKSANDER KISIEL

7 października 1946 r. w Warszawie p.o. sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, który po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Aleksander Kisiel
Data urodzenia 31 grudnia 1913 r. w Wilnie
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie seminarium duchowne, magister filozofii
Zajęcie kapłan, doktorant Uniwersytetu Warszawskiego
Imiona rodziców Aleksander i Matylda z Bratkowskich
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Rakowiecka 61, dom o.o. jezuitów

2 sierpnia 1944 roku między godziną 10.00 a 11.00 rano na teren naszego domu przy ul. Rakowieckiej 61 wkroczyła grupa uzbrojonych żołnierzy niemieckich, jak później stwierdziłem należących do formacji SS, w liczbie około 20 osób, pod dowództwem zdaje się podoficera.

Od chwili wybuchu powstania warszawskiego nasz dom znajdował się poza zasięgiem akcji bojowej, po stronie niemieckiej. W domu nie było żadnej broni ani żadnych przygotowań do akcji powstańczej. W obrębie domu znajdowało się 25 zakonników (16 księży i 9 braci zakonnych), w tej liczbie ksiądz superior Edward Kosibowicz. Oprócz wymienionych było jeszcze około 12 mężczyzn domowników, kilku mężczyzn z ludności cywilnej oraz kilka kobiet i jeden chłopak 10-letni, którzy się schronili w klasztorze w chwili wybuchu powstania. Po wkroczeniu grupa SS-manów zwróciła się do mnie, a potem do przełożonego z zarzutem, zupełnie bezpodstawowym, że z okien naszego domu padły strzały w kierunku pozycji niemieckiej. Dla potwierdzenia, iż zarzuty nie mają podstaw, zażądaliśmy od nich przeprowadzenia rewizji. Po bardzo powierzchownej rewizji osobistej i mieszkań dowódca grupy SS-manów dał rozkaz, by wszyscy obecni zeszli do suteren, zaś księdza superiora Kosibowicza SS-mani wyprowadzili z domu. Jak potem stwierdziliśmy, na podstawie oświadczeń pracownic ogrodów miejskich, potwierdzonych znalezieniem zwłok, ksiądz Kosibowicz został rozstrzelany na drodze pomiędzy ul. Rakowiecką a Wawelską.

Po zejściu do suteren otrzymaliśmy nowy rozkaz zgromadzenia się w kotłowni centralnego ogrzewania, zamienionej na prowizoryczny schron, obok której znajdował się mały pokoik, gdzie mieszkał woźnica Stanisław Zwan. Na progu kotłowni stanął SS-man i zaczął wywoływać poszczególne osoby, wskazując palcem. Najpierw osoby duchowne, potem cywilne. Mnie wywołał ostatniego z duchownych. Gdy stanąłem we drzwiach, stwierdziłem, że korytarz jest pusty, a obok drzwi stał drugi Niemiec, który zażądał ode mnie zegarka. Po zabraniu zegarka, kazał mi iść do pokoiku woźnicy. Tam zastałem wszystkich uprzednio wywołanych duchownych. W dalszym ciągu nadchodziły inne osoby z kotłowni, mężczyźni, potem kobiety i 10-letni chłopiec.

SS-mani nie byli pijani.

Po zejściu się wszystkich około 50 osób w pokoju woźnicy, SS-mani zamknęli drzwi i po kilku minutach otworzyli je gwałtownie, wrzucając dwa granaty na środek pokoju. Wszyscy upadli na ziemię, utworzył się zwał z leżących ludzi, kilkuwarstwowy, ponieważ pokój był nieduży. Rozległy się jęki. Stojący przy drzwiach SS-man otworzył ogień z broni automatycznej (rozpylacza). Strzelał w leżących ludzi, celując specjalnie tam, gdzie się rozlegały jęki. Zrobiło się cicho w pokoju, SS-man oddalił się od drzwi. Wtedy dwóch domowników – Jan Gurba i Bronisław Dynak – wyszło z pokoju w celu ucieczki. Wpadli do przeciwległego pokoju, gdzie zastrzelił ich stojący opodal SS-man. W pokoju, gdzie odbyła się egzekucja, rozpoczął się ruch i słychać było jęki, które zwabiły SS-mana. Otworzył on ponownie ogień z rozpylacza, rozpoczynając od pierwszych szeregów, tj. od kobiet. Strzelał tak długo, aż znowu wszystko ucichło. Zginął wtedy leżący przede mną brat furtian Czesław Święcicki, leżący obok mnie 10-letni chłopiec Zbigniew Mikołajczyk. Sam otrzymałem postrzał w obie ręce. Po odejściu SS-mana rozpoczął się znów ruch w pokoju, przewracanie się i jęki rannych, które ponownie zwróciły uwagę jednego z SS-manów. Usłyszałem kroki i zrozumiałem, że ktoś stanął przy drzwiach, obserwując leżące ciała i jakby mówił szeptem do kogoś drugiego. Ponieważ w tej chwili któryś z rannych poruszył się czy jęknął, stojący przy drzwiach SS-man ruszył w głąb pokoju, rzucając przekleństwo. Przewracał leżących sprawdzając, czy ktoś jeszcze żyje. W tym czasie leżałem koło drzwi przy ścianie na podłodze, zasłonięty paru zabitymi osobami leżącymi jedna na drugiej. Sprawdzający SS-man wszedł butami na moje plecy i, huśtając się, powiedział po niemiecku: „ten jeszcze za świeży” (der ist noch zu friach) i strzelił z rewolweru, celując prawdopodobnie w głowę, a trafiając [mnie] w koniec ucha. Po chwili zszedł z [moich] pleców, zbliżył się do łóżka, na którym leżało trzech zakonników, księdza Jana Pawelskiego zabił dwoma strzałami w głowę, jak również dwóch następnych, wśród których – już poprzednio zauważyłem – był brat Adam Głandan. Przed strzałem do leżących na łóżku, SS-man odrzucił poduszkę, która upadła na mnie, dzięki czemu nie zwracano już odtąd na mnie uwagi. Słyszałem jeszcze kilka serii dwustrzałowych, po czym SS-man wyszedł z pokoju. Po pewnym czasie na miejsce egzekucji przybyło dwóch rozmawiających po niemiecku, którzy szukali zegarków przy zabitych, widocznie nie wiedząc, iż zostały już zabrane. Znów posłyszałem strzały z rewolweru oraz uwagi po niemiecku: „ten jeszcze dyszy, daj mu dwa strzały”, „piękna robota” itp. Od czasu do czasu słyszałem głos chłopca może 10-letniego, mówiącego po niemiecku, którego poprzednio zauważyłem wśród SS-manów. Zwracał ich uwagę na to, że jeszcze ktoś żyje (Achtung, der labt noch). Cała egzekucja wraz z dobijaniem trwała dobrych kilka godzin. Rozpoczęła się około godziny 12.00 i trwała chyba do 16.00 – 17.00. Dokładnie w czasie nie orientowałem się, ponieważ SS-man, jak zeznałem uprzednio, zabrał mi zegarek. Kiedy dwaj ostatni SS-mani wyszli z pokoju, a w domu zrobiła się cisza, pozostali przy życiu zaczęli uciekać bądź w stronę składu drewna, bądź w stronę węglarni. Okazało się, iż ocalało 15 osób, spośród których znam następujące nazwiska: ksiądz Karol Sawicki (obecnie zam. w Gdyni, ul. Tatrzańska 35), ksiądz Jan Rosiak (zam. obecnie w Warszawie, ul. Rakowiecka 61), ksiądz Hugo Kwas (zam. obecnie w Gdyni, ul. Tatrzańska 35), ksiądz Leon Mońko (zam. obecnie w Zakopanem, Górka o.o. Jezuitów), ksiądz Stanisław Jędrusik (zam. obecnie w Toruniu, ul. Piekary 24), ksiądz Aleksander Pieńkosz, który zginął w końcu sierpnia 1944, pełniąc funkcje kapelana powstańców na Mokotowie, brat Lucjan Korsak (zam. obecnie w Lublinie w Bobolanum), Julian Reszka i Witold Rossa, których miejsca pobytu ma znam.

Wiem, że w egzekucji zginęły następujące osoby: ksiądz Herman Libiński, wymieniony już ksiądz Jan Pawelski, ksiądz Władysław Wiącek, ksiądz Mieczysław Wróblewski, ksiądz Jan Madaliński, ksiądz Henryk Wilczyński, ksiądz Zbigniew Grabowski, brat Klemens Bobrycki, brat Antoni Biegański, brat Bartłomiej Bajan, brat Stanisław Orzechowski, brat Józef Fus, brat Stanisław Tomaszewski, dwóch już wymienionych braci: Czesław Święcicki i Adam Standan, z domowników: Antoni Chrzanowski, ogrodnik, wymienieni już Jan Gurba, Bronisław Dynak, Jan Kręcik – murarz, spośród ludności cywilnej Włodarkiewicz (imienia nie znam), Dembowska (imienia nie znam), sprzątająca w kaplicy publicznej. Ogółem zginęło w czasie opisanej egzekucji około 35 osób, w tym około 8 kobiet i ten chłopiec. Po opuszczeniu miejsca egzekucji schowałem się w pobliskim składzie węgla. Było już szaro. Po pewnym czasie posłyszałem znowu kroki wojskowych (trzaskanie podkówkami), po całym domu i przy pokoju, gdzie odbyła się egzekucja. Do składu węgla przyszedł jeden z niedobitków, nazwiska którego nie znam, ze strzaskanym łokciem i oznajmił nam, iż Niemcy podlali benzyną zwłoki i podpalili, on wyszedł już z ognia.

W węglarni znajdowało się dziesięć osób, przebywaliśmy tam od środy 2 sierpnia do soboty 5 sierpnia 1944, ryzykując, iż Niemcy odkryją kryjówkę. W tym czasie Niemcy plądrowali dom oraz podpalali poszczególne pokoje. Słyszeliśmy ustawicznie brzęk wybijanych szyb, trzask płomieni, rozbijanie sprzętów. 5 sierpnia rano udało się jednemu z księży dotrzeć po kryjomu do sąsiedniego bloku mieszkaniowego i zawiadomić punkt sanitarny o naszym położeniu. Korzystając z chwilowej nieobecności Niemców na terenie domu i w pobliżu, dwie sanitariuszki dotarły do węglarni i w ciągu godziny przeprowadziły wszystkich do domu przy ul. Fałata – Akacjowa. Wychodząc, widziałem w miejscu egzekucji stos niedopalonych zwłok, leżących tak, jak je zostawiłem, wychodząc. Dom był w większości wypalony. Jeszcze w sierpniu 1944 Polski Czerwony Krzyż za pozwoleniem Niemców usadowił się w naszym domu i zajął się zwłokami pomordowanych, zamurowując okno i drzwi pokoju, w którym odbyła się egzekucja i dotąd tak pozostało.

Nazwisk żadnego z SS-manów dokonujących egzekucji nie znam ani nazwy oddziału. Ze względu na to, że w chwili wybuchu powstania nasz odcinek, tj. ul. Rakowiecka – św. Andrzeja Boboli, został zaraz obsadzony przez Niemców, domyślam się, iż formacja musiała być przysłana z pobliskich koszar. O tym, iż była to formacja SS, upewniłem się po rozmowie ze starszym chłopcem pasącym w ogrodach miejskich krowy klasztoru, którego Niemcy używali do robót pomocniczych jak kopanie rowu itd. Chłopiec mówił mi, iż był to oddział SS. Sam zaobserwowałem, iż Niemcy, którzy przeprowadzali egzekucję, mieli zielone mundury, czarne wyłogi i czarne epolety oraz trupie główki na kołnierzach, co wyraźnie zaobserwowałem u głównego wykonawcy egzekucji. Opowiadał mi emerytowany pułkownik Zołotenko (zam. obecnie przy ul. Fałata 6), że po egzekucji w klasztorze zapytał jednego z Niemców, co się stało z księżmi z klasztoru, a zwłaszcza z przełożonym domu, na co otrzymał po niemiecku odpowiedź: „ – Wszyscy zabici, ja każdego księdza tam zastrzelę”.

Odczytano.