Jan Gruszka
kl. VII
Szkoła Powszechna w Trzeszczanach
Drogojówka, 28 czerwca 1946 r.
Moje przeżycia wojenne 1944. Pacyfikacja
Był to czerwiec. Trzy dywizje niemieckiej motoryzacji zaciągnęły do wiosek gminy Uchanie i częściowo gmin sąsiednich. Wszyscy mówili, że wojsko niemieckie przyjechało na pacyfikację do pow. hrubieszowskiego.
Z mojej wioski co dzień wyruszał mały oddział na ćwiczenia do lasu. Zewsząd dochodziło echo nowo ułożonej piosenki: „Brzmi w oddali piosenka żołnierska, jakiś oddział podąża do wsi. Patrzą z okien rumiane dziewczęta i niejednej serduszko drży”. Gdy posłyszałem tę melodię, zdawało mi się, że wróży ona jakieś nieszczęście.
Na trzeci dzień postoju Niemcy zajechali na jedną wioskę samochodem i zabrali parę krów, świnie, jakie znaleźli. Nasi partyzanci wszyscy wymaszerowali do lasu pewni, że Niemcy nie pójdą. Tego samego dnia po obiedzie Niemcy czołgiem wyjechali na jeden z pagórków i przez lunetę patrzyli w kierunku lasu, w którym stali chłopcy z mojej wioski. Jeden odważny chłopiec wdrapał się na dąb i też przyglądał przez lunetę. Wieczorem przyszła wiadomość, że Niemcy mają przyjechać na naszą wioskę po świnie i krowy. Krów lub świń nikt wtedy był nie żałował, żeby tylko spokojnie się skończyło.
Czwartego dnia obecności Niemców raniusieńko chłopcy z całej wsi z bronią poszli do lasu. Ojciec mój pojechał do lasu po chrust na płot. Przyjechał, zrzucił chrust i zasiadł do śniadania. Wtem do mieszkania wpada matka, jakby przestraszona, i mówi, że słychać warkot czołgów i strzały z karabinów maszynowych. Skoczyliśmy z ojcem na równe nogi i wybiegliśmy z mieszkania.
Karabiny maszynowe grały bez ustanku i słychać było serie pepanców, których kule padały na sąsiedni las. Starsi mężczyźni uciekali do lasu. Ojciec pochował, jakie miał, rzeczy wojskowe i też puściliśmy się przez pola do lasu. Od lasu biegł jakiś człowiek i krzyczał, że Niemcy idą na las. Wróciliśmy do domu. Ojciec kazał mi się rozebrać i udawać chorego. Zostawiłem ojca na dworze, a sam położyłem się do łóżka.
Po chwili czołgi zaczęły przechodzić koło naszego mieszkania. Gdy patrzyłem w okno, ujrzałem sznur strasznych tygrysów, serce mi o mało nie pękło. W naszej stodole stał wóz z odzieniem i żywnością, od kilku dni przyszykowany do wyjazdu. Niemcy wpadli do stodoły i wszystko z wozu zabrali. Zaraz zaczęli wyprowadzać krowy i wkładać na czołgi świnie. Dwóch Niemców wpadło do mieszkania i zaraz spędzili mnie z łóżka, nie zważając na moje tłumaczenie. Zdawało mi się, że teraz będzie koniec życia. Chciałem wziąć choć okruszek chleba. Niemiec za to bagnetem uderzył mnie po ramieniu. Wyszedłem z mieszkania, myślałem, że na dworze ucieknę, ale nie udało mi się.
Wszystkie krowy z wioski zajmowano i kazano nam pędzić. Z przodu i z tyłu jechały czołgi, a po bokach szli Niemcy. Szliśmy przez całą wieś i coraz więcej napędzano do nas krów i ludzi. Koło każdego domu Niemcy strzelali do gęsi, kur i innych drobnych zwierząt. Wioskę niszczono do szczętu. Zdawało się, że wioskę tak ogołoconą Niemcy podpalą. Po polach stały czołgi, z ciężkich dział strzelały do lasu.
Zagnano nas jak zwierzęta za wioskę, na pole zwane przemiarki. Było to na pagórku, z którego było widać całą okolicę. Kilka razy próbowałem uciekać, ale ostatnim razem o mało nie zostałem zabity. Widać było, jak czołgi szły w las. Widać było, jak po polach jeździli i szukali ukrytych w zbożu ludzi. Do naszej kompanii przyprowadzono z innych wiosek mężczyzn.
Po chwili postoju ujrzeliśmy za lasem kłęby dymu. Bardzo dobrze wiedzieliśmy, że to pali się wioska Chyżowice. Ogień jak kosą kosił – zbierał w swe ogniste języki wszystek ludzki dorobek. Niedługo patrzyliśmy na to straszne widowisko. Kobiety od nas oddzielono, a nam kazano krowy brać i maszerować dalej. Na tym polu tego dnia każdy rozstawał się z rodziną, zdawało się, że na wieki. Z mojej rodziny nie było nikogo i nie miałem z kim się pożegnać. Zrobiło mi się tak przykro i słabo, że zaraz omdlałem. Zaraz mnie uratowano i wyruszyliśmy z krowami naprzód.
Gdy szliśmy, zauważyłem, że Niemcy czołgami nie jechali drogą, tylko po polach. Domyśliłem się, że bali się zaminowanych dróg. Kiedy doszliśmy do sąsiedniej wsi Gliniska, cały tłum wstrzymał się. Z Glinisk, tak samo jak z naszej [wioski], pędzono bydło i ludzi. Po paruminutowym spoczynku całym tłumem wyruszyliśmy w kierunku Drohiczan. Na tym placu, [na który] zewsząd ludzi zegnali, teraz stoi figura i co roku 15 czerwca odbywa się koło niej defilada.
Szliśmy spokojnie, bez hałasu i krzyku. Każdy głowę zwiesił i szedł pogrążony w modlitwie. Weszliśmy do Drohiczan. Wieś Drohiczany była spokojna, pełna okopanych samochodów i czołgów. Niemcy, śmiejąc się, wyglądali z okien, jedli spokojnie. Mnie aż ponosiło, żeby rzucić się ze swą małą, bezbronną siłą na Niemca, ale brak było odwagi. Kilku mężczyzn, którzy znali dobrze wieś, uciekło, nas dalej pędzono z krowami.
Gdy zaszliśmy na kolonię, bydło zagnaliśmy do pobliskiej stodoły. Krowy zaczęły ryczeć żałośnie, jakby i one coś przeczuwały, choć nie mają rozumu jak człowiek. Nas ustawiono w trójki. Wracając, skręciliśmy w kierunku Rozkoszówki. Po drodze ten i ów wzdychał i mówił, że tu, w tych debrach, będzie koniec życia. Ja po raz piąty spróbowałem uciekać, ale nie udało mi się. Wtenczas Niemiec przy mnie stanął i patrzył, dopóki nie zaszliśmy na Rozkoszówkę.
Tam na placu przed szkołą zalegaliśmy na trawie. Wkoło pustka, nie widać nigdzie przechodzącego cywila. Tylko Niemcy ze wszystkich stron nas pilnują. Słońce chyliło się ku zachodowi. Po niebie przebiegały czarne chmurki, pędzone zimnym wiatrem.
Od strony Uchań przyjechał samochód ciężarowy. Ja z początku nic nie zauważyłem. Zimno mnie trzęsło jak w największy mróz. Byłem odziany leciutko i do tego boso. Na samochodzie zobaczyłem swego wuja i kilkunastu chłopców z mojej wioski, którzy poszli z bronią do lasu. Przeląkłem się. Dreszcz zaczął trząść mną jeszcze gorzej. Oczom swoim nie dałem wiary. Zbliżyłem się do samochodu, jakiś Niemiec uderzył mnie tak mocno, że aż łzy poszły z oczu.
Samochód otworzono i wyniesiono ranną sanitariuszkę, którą podobno za wsią zaraz rozstrzelano. Wuja i jego kolegów, białych jak trupów, odprowadzono do jakiegoś domu. Ludzi napchano całą szkołę, a nas kilkudziesięciu zaprowadzono do mleczarni. W mleczarni nie było podłogi, tylko posadzka zimna jak lód. Każdy głodny i zmęczony, kładł się jak nieżywy. Jakiś mężczyzna w podeszłym wieku miał bochenek chleba, którym wszystkich obdzielił.
Gdy wziąłem tę kromkę chleba do ust, przypomniała mi się ciepła kolacja, którą matka zawsze podawała. Przypomniałem sobie, jak grymasiłem w jedzeniu i zawsze odkazywałem. Dziś nawet chleba pod dostatkiem nie mam. A to dopiero pierwszy dzień, a co będzie dalej?
Och, matko najulubieńsza, jakaś ty była dobra dla mnie. Żebym tak do ciebie powrócił, kochałbym ciebie na zawsze. W chwili tej po sali zaczęto śpiewać pieśń „Serdeczna Matko”. Żal serce tak mi ścisnął, że musiałem zapłakać.
Zapłakany, z sercem ściśniętym, zasnąłem twardym snem. Tę noc będę pamiętał do końca życia. Położyłem się na lewym boku na zimnej posadzce i spałem. Rano, gdy Niemcy nas budzili, uczułem, że lewy bok mój jest jakby cały odcięty. Tchu nie mogłem dociągnąć w swe płuca, nogi mi się trzęsły, a w oczach robiło mi się ciemno.
Ustawiono nas znowu trójkami i wyruszyliśmy w kierunku Uchań. Naokoło nas szli Niemcy, jeden koło drugiego, z bagnetem na karabinie. Po drodze różnie straszno. Jedni mówili, że nas będą rozstrzeliwać na cmentarzu, drudzy pocieszali – jak mogli – tych, którzy się mocno bali. Nikt nie wiedział, co z nami zrobią. Minęliśmy pomału Uchanie, potem Jarosławiec, a nas dalej prowadzą. Jedni mówili, że do Chełma, do łagrów, drudzy straszą, że w pobliskim lesie będą strzelać.
Dochodzimy do lasu, a tu strzały z przodu nas. Wszyscy struchleli. Tylko jeden, starszy mój kolega, namawiał wszystkich, żeby się rzucić na Niemców nas prowadzących. Niektórzy mężczyźni mieli zamiar, a dużo było bardzo bojących. Strzelanina ustała. Przechodząc, dowiedzieliśmy się, że to były ostre ćwiczenia.
Pomału minęliśmy wioskę, nawet mi nie znaną. Gdy szliśmy, starsi mężczyźni ogromnie omdlewali, więc trzeba było wody. Wody nigdzie nie można było dostać, bo wioska była ukraińska. Jeden mężczyzna schylił się do kałuży. Niemiec za to przekłuł go bagnetem, ale nie śmiertelnie.
Minęliśmy tę wioskę, idziemy przez drugą. W wiosce tej było tyle samochodów, że nigdy w życiu tyle nie widziałem. Wtenczas myśli różne przelatywały mi przez głowę. Nie chodziło mi już o życie, tylko żeby nadleciały nasze samoloty i choć[by] razem ze mną te samochody pogruchotały.
Wyprowadzono nas na łąkę, na której pełno było pokopanych kanałów. Wszyscy zaczęli mówić, że nad tymi kanałami będą strzelać. Na łące tej wszyscy się pokładli, a ja zdziwiony patrzyłem na tłumy ludzi. Wszyscy podzieleni byli na grupy. Zauważyłem jedną grupę, w której był mój wuj. Grupa ta obstawiona była ze wszystkich stron karabinami maszynowymi.
Siedzieliśmy tak do obiadu, a nic z nami nie robiono. Zimny wiatr ze wschodu pogwizdywał nad nami. Z pożywienia też mieliśmy tylko ten wiatr. W obiad przywiózł samochód wojskową starą kuchnię. Potem Niemcy przywieźli kilka wozów z żywnością i bronią. Niemcy jednej grupie kazali klękać, a sami szykowali maszynowe karabiny do strzelania.
Już warta z boków odeszła, gdy przyjechała taksówka bez nakrycia. W taksówce siedział oficer ze swoim adiutantem. Taksówka stanęła, oficer zszedł i kazał z powrotem wartą obstawić tych, co miano zastrzelić. Niemcy, którzy mieli strzelać, ze złością patrzyli na oficera. Nas oficer rozdzielił na dwie grupy: wszystkich zdolnych Polaków do jednej grupy, a Ukraińców, volksdeutschów i niezdatnych Polaków do drugiej grupy. Ja udałem kalekę, niedołęgę i też mnie zaliczono do niezdatnych. Oficer kazał nam iść do kuchni po jedzenie. Zostaliśmy uwolnieni.
Po zwolnieniu idę do domu, a wuj mój zasmucony, biały, dalej został na tej łące. Zrobiło mi się żal, [gdy] zostawiałem, może na śmierć, skazanego wuja. Już miałem biegnąć do niego, lecz przypomniała mi się matka płacząca, której obraz stanął mi przed oczyma. Nie wiedziałem, kiedy stanąłem przed kuchnią. Dali nam w pordzewiałych naczyniach kaszy przypalonej i zamiast łyżek – korę brzozową. Jeść się chciało, ale nie mogłem, widząc obstawionego karabinami maszynowymi wuja. Wziąłem kaszę i puściłem się do niego, ale cóż z tego, kiedy Niemcy za to nakładli mi kolb. Wróciłem do wozów, które stały obok kuchni. Na wozach leżała broń różnego kalibru, amunicja i granaty.
Chociaż kaszy nie jadłem, zachciało mi się wody. Poszedłem do pobliskiego mieszkania. W mieszkaniu siedział chłopak i kobieta. Poznałem po obrazach, że to są Ukraińcy. Gdy prosiłem [o] wodę, kobieta powiedziała, że dla Polaków ona wody nie ma. W tym czasie wpadł do mieszkania mój kolega. Nabrałem odwagi, chwyciłem za wiadro i z wodą uciekłem na dwór. Na dworze napiłem się, chociaż kobieta wrzeszczała na całe gardło.
Wyruszyliśmy naprzód. Po drodze napotkaliśmy Niemców z łopatami. Wszyscy zaczęli mówić, że idą zakopywać tych pozostałych na łące – albowiem słychać było z owej strony strzały. Żal mi serce znów ścisnął, ale pomyślałem: wola Boża.
Szliśmy jak jakie wygnańcy, samotnie. Po drodze napotkaliśmy Niemca, który kazał nam iść zbierać swoje krowy. Krowy nasze były w Drohiczanach. Zaszliśmy do Drohiczan, a tu ruch z krowami jak na największym jarmarku. Każdy jakoś raz–dwa znajduje swoją krowę, a ja [ze] swoich krów żadnej nie widzę. W końcu ktoś mi powiedział, że moją krowę trzyma Niemiec. Pobiegłem prędko. Prawda – moją krowę trzymał Niemiec. Podszedłem, biorę za powróz i ciągnę jak swoją. Niemiec wytrzeszczył oczy na mnie i krowy nie chce dać. Kilka razy szarpnąłem i krowę wydarłem. Drugiej krowy nie mogłem znaleźć. Idąc, po drodze do domu mijałem wracające pełne samochody Niemców. Ludzie całymi gromadami garnęli do Drohiczan po krowy.
Gdy przyszedłem pod swój dom, zdawało mi się, że jestem w ciemnym grobie. Zaraz matka zapłakana wybiegła z mieszkania, witając mnie. Tu mnie napotkała smutna wiadomość. Matka powiedziała mi, że ojca zabrali Niemcy. Ojciec sześć tygodni był na Majdanku, ja byłem sam gospodarzem.