J. WALCZYNA

J. Walczynówna
kl. VII
5 czerwca 1946 r.

Moje przeżycia wojenne

Nadszedł sierpień. Ulice Warszawy zaludniły się. Było przyjemnie. Kwiaty pachniały, tylko niesamowite gorąco dokuczało przechodniom.

Wyszłam na miasto, kiedy w dzielnicy, w której mieszkałam, zaczęła się powszechna łapanka. Nie zdenerwowałam się, ponieważ spotykało mnie to bardzo często. Wyszłam więc poza teren obstawiony wartą i obserwowałam jakby zmieszaną czy zaniepokojoną ludność. W bramach stało po kilku mężczyzn z teczkami, z papierami, przyglądając się badawczo przechodniom. Dziwiło mnie to bardzo, ale obserwowałam dalej. Doszły mi do uszu słowa: „Dzisiaj o 17.00 wybuchnie Powstanie”. Domyśliłam się wtedy wszystkiego i pospieszyłam do domu, który nie był już obstawiony.

Teraz czekałam tylko chwili jakiegoś rozwiązania. Przypuszczałam, że o wyniku takiego powstania dowiem się dzisiaj lub jutro rano.

Wybiła godz. 17.00, kiedy usłyszałam daleki wybuch armaty, zaś później – strzały rewolwerów i karabinów, huk i jęk wielkich armat. Ulice były puste, bramy domów zamknięte. W domu panowała niezmącona cisza, którą przerywał jęk rozrywających się pocisków. Na razie nie odczuwałam żadnego smutku, ale później, kiedy przyszło ostre zarządzenie, by skryć się po schronach, nie dochodzić do bram, nie pokazywać się w oknach, w kamienicy, cicho rozmawiać, schodzić wolno po schodach, zaczęłam się czuć nieszczęśliwa i przygnębiona. Nie oglądałam nic poza ciemnymi korytarzami piwnic i garstką modlących się ludzi.

W takim milczeniu wytrwałam sześć dni. 6 sierpnia na podwórku zobaczyłam czarne i złowrogie twarze uzbrojonych Ukraińców, którzy dali rozkaz, by opuścić dom. Trudno opisywać chwile tej strasznej rozpaczy. Matki z dziećmi na rękach, starcy, podparci laskami i wszyscy mieszkańcy domu stanęli na podwórku pod ciężkim karabinem takiego mordercy.

Opuściłam rodzinny i kochany dom, do którego już więcej nie wróciłam. Żal wcisnął mi się w serce i snem zdawała mi się ta chwila. Znalazłam się w domu Czerwonego Krzyża. Tu umieszczono nas w dużym pokoju. Nie wiedziałam, na co tu mam czekać. Przypuszczałam, że na wolność i powrót do przed chwilą opuszczonego domu.

Jeszcze 12 dni cieszyłam się drogim miastem. Piętnastego dnia spadły ulotki, by kierować się na ochotnika z białą chorągwią na zachód. Nikt jednak nie chciał iść pod znakiem poddania się i żyć na wolności – wolał zginąć, a w rodzinnym mieście.

16 sierpnia musieliśmy opuścić i obcy dom. Wyruszyliśmy pod przymusem z białą chorągwią na zachód. Serce kroiło się z bólu, kiedy nasza garstka pogorzelców szła po gruzach znajomych domów i widziała jedynie szkielety pięknych gmachów i kościołów. Po drodze strzelali w naszą gromadkę, a barbarzyńcy gwałtem zabierali ostatek naszego majątku i młode kobiety. Do mdlejących kobiet nie mógł nikt przyjść z pomocą, ponieważ sam nie uchronił się od śmierci.

Tak doszliśmy do przedmieścia Warszawy, na Okęcie. Tu zamknięto nas na olbrzymim placu, ogrodzonym wysoko murem. [Wokół były] nowe twarze hitlerowców. Pozabierali nam dowody i oddzielili kilkanaście kobiet na zmarnowanie. Reszta nas usiadła na ziemi w rogu placu. Warszawy już nie widziałam, tylko dymy palących się kamienic.

Doczekaliśmy nocy. Prości żołnierze, Ukraińcy, poczęli szukać między nami młodych dziewcząt i gwałtem zabierać do siebie. Przy świetle księżyca widziałam padające na kolana kobiety, które błagały żołnierza o litość, a Boga o zmiłowanie. Tak doczekaliśmy rana. Rano widziałam tylko trupy ładnych i młodych dziewcząt. I trzy noce męczeni byliśmy, aż czwartego dnia Niemcy zabrali nas i poprowadzili na dworzec do kolei.

Tak przeżyłam Powstanie w Warszawie.