JANINA JASZEK

Janina Jaszek
kl. VI
Kocudza

Moje przeżycia wojenne

Po wybuchu wojny polsko-niemieckiej w 1939 r. obok naszego domu, znajdującego się przy szosie, przewinął się cały szereg ludzi uciekających z zachodu przed frontem i Niemcami. Było to jednocześnie i ciekawe. Ciekawe, bo się widziało ludzi z różnych dzielnic Polski, którzy inaczej mówili – tak, że niełatwo się z nimi można było dogadać, bo byli oni z Górnego Śląska, z Poznańskiego i górale aż z gór tatrzańskich. Później nadeszły nasze wojska frontowe i nieprzyjacielskie. W pobliżu była bitwa, ale dla nas przeszła bez śladu. W pierwszych latach nie odczuwaliśmy bardzo [wojny].

Dopiero 8 lipca 1943 r. przyszli do nas Niemcy o świcie. Twarze i spojrzenia mieli dziwnie straszne, a gdy pytali się o Tatusia i o więcej chłopów, to zdawało się, że nas wszystkich wystrzelają. Straszna to była chwila, kiedy żegnaliśmy z płaczem naszego Ojca, jak go Niemcy zabierali. Zdawało nam się, że wszystko płacze, bo tego dnia deszcz mżył od świtu. Bardzo ciężkie chwile przeżywałyśmy obie z moją Mamusią, kiedy odwieźli Tatusia gdzieś na męki, a może i na stracenie. Tatusia umieścili za drutami w obozie w Budzyniu k. Kraśnika. Mama jeździła kilka razy z żywnością, ale ani się widzieć [z Tatusiem], ani [Mu] żywności podać nie mogła. Po sześciu tygodniach niepewności Tatuś wrócił do domu.

Ale stokroć gorsze przeżycia miałam w roku następnym, kiedy to żandarmi niemieccy zabrali mi Ojca, Matkę i Brata. Mój szwagier był komendantem policji granatowej we Frampolu. W porozumieniu z partyzantami uciekł do lasu, a wraz z nim kilku kolegów. Następnego dnia przyjechali Niemcy dwoma samochodami. Było ok. 30 uzbrojonych żandarmów i 10 policjantów polskich z Biłgoraja. Obstąpili nasz dom i wzięli mi Ojca, Matkę i Brata, [odciągając ich] od pracy na roli. Ojca mojego pobili dotkliwie kolbami po plecach i bokach, ażeby powiedział, gdzie się podział komendant, kto ten posterunek rozbroił, kto należy do podziemnej organizacji. Kazali ojcu stanąć pod drzewem przy szosie, wymierzyli do Niego swoje automaty i dali mu pięć minut do namysłu – albo odpowie na powyższe pytania, albo go zastrzelą. Ojciec jednak wytrzymał i nie powiedział nic.

Potem wzięli ich na śledztwo do Biłgoraja na dwa miesiące, a stamtąd do Zamościa, skąd ich wypuszczono, bardzo wycieńczonych biciem, strachem i głodem, dopiero po długich trzech miesiącach męczarni.

Na skutek tych strasznych przeżyć w więzieniu i za drutami moja Mamusia zapadła na zdrowiu. Po kilku miesiącach choroby w szpitalach w Janowie i Biłgoraju umarła. Gdyby nie ten straszny wróg Niemiec, byłaby żyła jeszcze.