HELENA KŁOSOWICZ

Warszawa, 18 kwietnia 1946 r. Sędzia Śledczy Halina Wereńko delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Świadek została uprzedzona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi. Sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Helena Adolfina Monika z Czyżkowskich Kłosowicz
Stan cywilny rozwiedziona
Data urodzenia 11 marca 1911 r. w Pohulance, woj. warszawskie
Imiona rodziców Bolesław i Józefa z Krygierów
Zajęcie urzędniczka Ministerstwa Ziem Odzyskanych
Wykształcenie Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie, Wydział Grafiki
Miejsce zamieszkania Pruszków, ul. Sienkiewicza 2 m. 12
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność karana z art.1 Dekretu PKWN z 17 [30] października 1944 r. (o ochronie Państwa) na sześć lat więzienia, zmniejszono z powodu zastosowania Ustawy o amnestii na jeden rok więzienia zawieszony w drodze łaski przez Prezydenta RP na dwa lata, za udział w AK po 17 stycznia 1945 r.

Brałam udział w powstaniu warszawskim od 1 sierpnia 1944 roku jako sanitariuszka w batalionie im. „Chrobrego”, pod pseudonimem „Monika”. Od 18 sierpnia przeszłam do linii i brałam udział w akcji z bronią w ręku. 23 sierpnia, po otrzymaniu rany przez dowódcę, majora „Zdana”, na własną prośbę wróciłam do sanitariatu. Zaczęłam pracować jako sanitariuszka w powstańczym szpitalu polowym przy ulicy Długiej 16.

W dniu 1 września, po wycofaniu się wojsk powstańczych do Śródmieścia, wszystkie sanitariuszki z Długiej16, z wyjątkiem mnie i siostry „Łukasz” (której nazwiska i adresu obecnego nie znam), przeszły do Śródmieścia razem z powstańcami. Spodziewając się szybkiego wkroczenia wojsk niemieckich, razem z siostrą „Łukasz” postanowiłyśmy umieścić wszystkich chorych w jednym punkcie przy Długiej 7, w dawnym gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości.

Zaznaczam, iż wszyscy lżej ranni odeszli do Śródmieścia razem z wojskiem powstańczym. Przy pomocy ludności cywilnej do szpitala przy Długiej 7 przeniosłam 43 rannych ze szpitala przy Długiej 16, a także ośmiu rannych ze szpitala przy Długiej 10. W szpitalu przy Długiej 7 zostało zgromadzonych około 430 osób, licząc w tym i tych, co tam przebywali uprzednio.

Starając się nadać szpitalowi charakter placówki dla ludności cywilnej, sporządzałam nowe listy, dzięki temu pamiętam dokładnie, iż mogło być około 430 chorych, w tym najwięcej mężczyzn, były jednak też kobiety i dzieci. Po sporządzeniu nowych list, wszelkie ślady mogące świadczyć o tym, iż przy Długiej 7 był szpital wojskowy – więc dawne listy, ubrania itp. spaliłam nocą z 1 na 2 września. Około godziny 7.00 rano zauważyłam białe płachty rozwieszone przez ludność cywilną na barykadach. Około 8.00 usłyszałam rozmowę po niemiecku na podwórzu szpitala. Przebywałam w tym momencie na sali 7 na pierwszym piętrze, gdzie znajdowali się „moi” ranni przeniesieni z Długiej 16 i 10. Do szpitala wtargnął oddział uzbrojonych SS-manów. Jeden z nich z rewolwerem w ręku wszedł na salę, gdzie byłam, ze słowami w języku polskim „przeklęci bandyci”. Przebiegł przez dwie kolejne sale i wyszedł z powrotem. Następnie SS-mani grupami po czterech, pięciu przechodzili przez salę, gdzie byłam. W pewnym momencie wszedł oficer SS i przy pomocy żołnierza SS mówiącego po polsku zwrócił się do mnie z zapytaniem: „ – Czy to są powstańcy?”. Odpowiedziałam mu, że to jest ludność cywilna. Pytał się następnie, kto jest odpowiedzialny za ten szpital, odpowiedziałam, że za te dwie sale ja jestem odpowiedzialna. Następnie spokojnie zapytał mnie, jaki jest stan chorych i czy mam dostateczną ilość środków sanitarnych i żywnościowych. Odpowiedziałam, że jesteśmy pozbawieni wszystkiego. Na to odpowiedział mi, że w ciągu godziny dostarczy mi środków opatrunkowych i żywności.

W ciągu godziny panował spokój, Niemcy wycofali się z terenu szpitala. Dokładnie w godzinę potem wpadła na podwórze i na teren szpitala grupa kilkunastu „kałmuków” i tyluż SS-manów. Usłyszałam pierwsze strzały na parterze pod salą 7. Za chwilę wpadł na salę ten sam SS-man mówiący po polsku i kazał całemu personelowi szpitalnemu natychmiast opuścić salę i wyjść na dziedziniec. Było nas tam trzy sanitariuszki: ja, siostra „Łukasz” i Danuta Siemiaszko (przebywająca obecnie we Wrocławiu lub w jego okolicach), która po odejściu wojsk powstańczych zgłosiła się jako sanitariuszka do szpitala spośród ludności cywilnej. Siostry „Łukasz” i Siemiaszko wyszły, ja pozostałam aż do momentu, gdy SS-man przytknął mi broń do głowy i na prośbę swego rannego dowódcy opuściłam salę.

Na podwórzu zauważyłam stojący po ścianą po lewej stronie (wchodząc z bramy w kierunku ulicy Kilińskiego) personel sanitarny w białych fartuchach. Stało tam czterech mężczyzn i około 14 czy 15 kobiet. Na środku podwórza stało około 40 czy 50 osób spośród lżej rannych. Kilku rannych w bramie głównej od strony ul. Długiej leżało na noszach. W bramie stała grupa SS-manów, którzy z karabinów i rewolwerów zaczęli strzelać do rannych stojących na środku podwórza, a także do leżących na noszach. Jednocześnie słychać było strzały z pierwszego piętra i parteru. Między rannymi leżącymi na noszach w bramie głównej znajdował się kuzyn naczelnego lekarza grupy Kedyw – pułkownika „Tarło” – pseudonim „Bobik”. W czasie strzelania do rannych, stojąc na podwórzu tuż koło głównej bramy, widziałam, jak SS-mani oblewali benzyną z butelek tych rannych, którzy padli po strzale i podpalali. Widziałam także, jak do „Bobika”, który nie był jeszcze zastrzelony, zbliżył się SS-man, chlusnął na niego benzyną z butelki i żywcem podpalił. „Bobik” krzyknął wtedy do mnie: „ – Monika, ratuj!”. Chcąc uratować swego dowódcę, roztrąciłam SS-manów strzelających do mnie, na oślep wbiegłam na pierwsze piętro do sali 7 i krzyknęłam: „ – Kto może się ratować, niech ucieka!” i podbiegłam do noszy, na których leżał mój dowódca.

Zaznaczam, iż wszyscy ranni leżeli na podłodze na noszach.

Za mną wpadła żona rannego w białym fartuchu sanitariuszki, która także nam pomagała – Janina Różalska – by ratować swego rannego męża. W tym momencie wpadł na salę SS-man mówiący po polsku, którego już rozpoznałam i patrzył przez moment, co robimy. Różalski, który nie mógł się podnieść, powiedział do niego po niemiecku: „ – Proszę strzelać”, na co gestapowiec go zastrzelił. Różalska w tym momencie podbiegła do SS-mana i coś mu powiedziała, po czym ją zastrzelił. Ja w tym momencie, niosąc na rękach dowódcę, dochodziłam już do drzwi. Spotkałam idącą do sali sanitariuszkę Siemiaszko, która pomogła mi znosić go ze schodów. Na schodach stali wtedy SS-mani i z góry strzelali do rannych leżących na parterowej sali. Przeszłyśmy z dowódcą koło SS-manów na podwórze, tam już nie było sanitariatu, natomiast stali jeszcze pośrodku podwórza ranni, na podwórzu leżało około 20 trupów, spośród których część płonęła.

Na środku podwórka stała grupa SS-manów, wśród nich kapitan SS, do którego wołano po nazwisku: Szulcman. Wygląd: wysoki blondyn, rudawy, czerwona twarz, tęgi. W tym czasie ranni nasi wychodzili z budynków. Oficer wymieniony i obok niego stojący ciężej rannych odstawiali ze słowem links (na lewo), pod lewą ścianę twarzą do niej, po czym SS-mani do stojących strzelali. W momencie, gdy ja i Siemiaszko doszłyśmy do grupy oficerów, niosąc dowódcę, Szulcman, o którym powyżej zeznałam, spojrzał na dowódcę i powiedział: – Links. Dowódca mój, będąc ciężko ranny w nogę, wyrwał mi się i chciał iść, pchnęłam go przed siebie i zasłaniając sobą przeprowadziłam do wyjścia od ulicy Kilińskiego. W momencie, gdy popychałam rannego dowódcę przed sobą, nastąpił moment przeraźliwej ciszy i żaden strzał nie padł. Z ulicy Kilińskiego, poprzez rumowiska, Podwalem, z grupą znajdującą się na Kilińskiego złożoną z sanitariatu i części wyprowadzonych przez nich rannych w liczbie około 50 osób, eskortowani przez SS-manów, doszliśmy do placu Zamkowego. Nie widziałam, by po mnie ktoś wychodził z naszego szpitala.

Eskortujący nas SS-mani dwukrotnie zatrzymywali nas przy Podwalu. Pierwszy raz przed stojącym rozbitym czołgiem, kiedy jeden SS-man wszedł na czołg i powiedział po polsku: „ – Zawsze byliście pobożni, pomódlcie się, bo to wasza ostatnia chwila”, drugi raz pod ścianą zrujnowanego domu, gdzie jakiś „Ukrainiec” chodził pomiędzy naszą grupą ustawioną po pięć osób w szeregu i zabierał od nas kosztowności. Mnie ograbił SS-man, mówiąc po niemiecku: „ – Ty bezczelny polski pysku” i zdejmując zegarek z ręki. Rewizji osobistej nie robiono, czego się obawiałam, niosąc przywiązane do brzucha dokumenty batalionu, którym z daleka kierował dowódca i dlatego miałam je przy sobie.

Doprowadzono nas do rogu ul. Mariensztat i placu Zamkowego i tu gestapowcy rozstrzeliwali ciężej rannych z naszej grupy. W grupie naszej mogło być około 30 rannych, około 20 osób z sanitariatu. Ile osób wtedy rozstrzelano, nie mogłam zauważyć, mając uwagę skoncentrowaną na osobie rannego dowódcy. Egzekucja trwała do pół godziny. Trupy natychmiast palono. W pewnym momencie z grupy SS-manów, stojących na rogu ul. Mariensztat i Krakowskie Przedmieście, padł rozkaz po niemiecku: „ – Dwie panie i mężczyzna podejść”. Kiwali na mnie. Zbliżyłam się więc z Siemiaszko i dowódcą. Wtedy od strony ul. Krakowskie Przedmieście przybył podoficer SS-man – jak się później dowiedziałam, doktor Müller – rozkazał zaprzestać rozstrzeliwania i polecił, by SS-mani oddali mu osobiste materiały opatrunkowe. Wtedy grupa nasza mogła liczyć około 20 osób. Zauważyłam, że cztery sanitariuszki zostały rozstrzelane. Müller opatrzył ranę mego dowódcy, następnie dał nosze i sześciu Polaków, zabranych od rozbierania barykady, w celu zaniesienia go do szpitala urządzonego dla ludności cywilnej w czasie powstania, a mieszczącego się w seminarium o.o. karmelitów przy kościele Karmelitów. Teren ten był cały czas w rękach niemieckich, nie był zniszczony. Mnie i Siemiaszko dr Müller zatrzymał przy sobie, by opatrywać rannych leżących po drodze. O losie grupy około 20 osób, ocalonej od egzekucji przez Müllera dowiedziałam się od personelu szpitala w seminarium karmelitów. Grupa ta została doprowadzona do Szpitala Wolskiego przy ulicy Płockiej i stąd wywieziona do obozu przejściowego w Pruszkowie. Ilu rannych tam ocalało, nie umiem określić.

O godzinie 18.00 udałam się do szpitala u karmelitów, tam zastałam już dowódcę. Zajęłam się organizowaniem szpitala, ponieważ dr Müller obiecał, iż umożliwi mi sprowadzenie rannych ze Starego Miasta, którzy mogli jeszcze pozostać po piwnicach. Myślałam w pierwszym rzędzie o szpitalu przy ulicy Długiej 7. W dniu 4 września, po wystaraniu się o zezwolenie pułkownika Wehrmachtu Schmidta (kwaterującego wtedy w piwnicach gmachu Rady Ministrów) na wysłanie eskorty sanitarnej dla zabrania rannych z Długiej 7, wysłałam tam siedmioro sanitariuszy i sanitariuszek. Z piwnic szpitala Długa 7 przyniesiono sześć osób – pięciu mężczyzn i jedną kobietę. Nazwisk tych rannych nie pamiętam. W okresie tygodnia zostali przeniesieni ranni z elektrowni i gazowni, z Wybrzeża Kościuszkowskiego i ulicy Ludnej.

U karmelitów przebywałam do 23 września, kiedy z rozkazu pułkownika Schmidta szpital był ewakuowany furami na ulicę Płocką 26. Ja z dowódcą swoim i kilkoma chorymi pojechałam samochodem do Włoch, tu chorych poumieszczałam w szpitalach, natomiast dowódca mój, ja i Siemiaszko oraz ranny przyniesiony 4 września ze szpitala na Długiej 7, pseudonim „Jastrzębiec” (którego nazwisko ustalę i podam ob. sędziemu), dojechaliśmy wynajętą furą do Pruszkowa, do moich rodziców.

Mój dowódca nazywa się Tadeusz Majcherczyk, mieszka w Siemianowicach pod Katowicami, bliższy adres prześlę w najbliższym czasie.

Ponieważ 1 września 1944 roku dopiero przeniosłam się do szpitala przy ulicy Długiej 7, nie mogę podać nazwisk personelu tego szpitala, a także nazwisk osób, które ocalały. Może zrobić to major Stanisław Sokołowski, wicedyrektor Szpitala Wojskowego w Ciechocinku. Z rannych, którzy przeżyli likwidację szpitala na Długiej 7, mogę podać tylko pseudonimy: siostra „Jolanta”, „Grażyna” – łączniczka przeniesiona z Długiej 7 w dniu 4 września, „Jastrzębiec”, „Zdan”. Nazwisk rannych nie pamiętam. Spośród zamordowanych mogę wymienić: Antoni Różalski, Dąbrowski, porucznik AK, przed wojną pracował w policji, ponadto tylko pseudonimy: „Wilczek”, „Bobik”, „Śmiały”, „Szofer”, „Jacek”.

Dodaję, iż w momencie krytycznym na ulicy Mariensztat Siemiaszko mnie przedstawiła dr. Müllerowi jako chirurga i w tej roli występowałam w szpitalu karmelitów.

Na tym protokół zakończono i odczytano.