STEFAN ŁAPIŃSKI

Warszawa, 2 maja 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Stefan Łapiński
Imiona rodziców Franciszek i Julia z d. Dziewącka
Data urodzenia 12 sierpnia 1905 r. w osadzie Markowizna, pow. Kielce
Zajęcie buchalter w firmie „Franboli”
Wykształcenie średnia szkoła handlowa
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Koszykowa 67 m. 40
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

Wypożyczam Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie sześć zdjęć fotograficznych zrobionych przez Amerykanów po zajęciu obozu w Dachau w roku 1945. Zdjęcia te zostały przywiezione przez więźnia obozu w Dachau Tadeusza Koteusza (zam. w Kielcach, zatrudnionego w Polskim Czerwonym Krzyżu i Banku Rolnym, bliższego adresu nie pamiętam). Zdjęcia te chcę otrzymać po skopiowaniu.

(Świadek doręczył sędziemu sześć zdjęć wyżej opisanych).

W czasie powstania warszawskiego mieszkałem przy ul. Koszykowej 67 w Warszawie. Po kapitulacji powstańców, 5 października 1944 roku, ludność całej dzielnicy, gdzie mieszkałem, była przez Niemców ewakuowana.

Do domu, gdzie mieszkałem, przybył oddział SS i żandarmerii niemieckiej i wydano rozkaz, by wszyscy mieszkańcy opuścili dom. Pobraliśmy najważniejsze rzeczy i wyszliśmy przed dom. Dołączono nas do grupy ponad trzech tysięcy osób, zaprowadzono na Dworzec Zachodni, skąd pociągiem osobowym odwieziono do obozu w Ursusie.

Obóz przejściowy zajmował cały kompleks budynków fabrycznych „Ursusa”. W tym czasie fabryka była zaminowana. Miny wisiały pod sufitami hal na żelaznych więzadłach. Wszystkich przybyłych wprowadzono do hali w głównym budynku. Tu nastąpiła segregacja ludności, dokonywana przez podoficera niemieckiego, nazwiska nie znam. Zdaje się, iż był to podoficer służby administracyjnej. Segregacja odbywała się na oko, bez sprawdzania dokumentów, podoficer ruchem ręki dzielił ludność na dwie grupy: jedna wyjeżdżających na roboty do Niemiec i druga – pozostających w Generalnym Gubernatorstwie. Przy segregacji rozdzielano rodziny.

Znalazłem się w grupie wyjeżdżających do Niemiec. Przeprowadzono nas, czyli mężczyzn i kobiety, do oddzielnego baraku otoczonego drutem; tam przebywałem dwa dni.

Kto stał na czele obozu, nie pamiętam. Straż trzymali własowcy i żandarmeria. Na teren obozu miała wstęp polska Rada Główna Opiekuńcza i polski sanitariat. RGO w czasie [mojego] dwudniowego pobytu dwa razy rozdzieliła nam zupę jarzynową, której zresztą dla wszystkich obecnych nie starczyło. Polscy lekarze i sanitariuszki mnie żadnej pomocy nie udzielili, nie dali mi też zwolnienia od wyjazdu na roboty do Niemiec, mimo iż byłem chory na serce.

Po dwóch dniach załadowano mój transport do pociągu towarowego, krytego, przeciętnie po 50 osób do każdego wagonu, w ten sposób w wagonie było bardzo ciasno. Usiąść mogli wszyscy, ale leżeć trzeba było na zmianę. Na drogę Niemcy rozdali po bochenku chleba na cztery osoby. Straż przy wagonie pełniło czterech czy trzech kolejarzy niemieckich z drużyny konduktorskiej jeżdżącej na trasie Kraków – Warszawa pociągiem pośpiesznym. Zaopatrzeni byli w broń. Oprócz tego w końcu pociągu było wielu wojskowych, nie wiem z Wehrmachtu czy z żandarmerii. Gdy transport ruszył w drogę, w dzień wagony były otwarte, na noc drutowane. Nocą więc w wagonach było niesłychanie duszno. Oczywiście w wagonach towarowych ubikacji nie było. O myciu się w drodze mowy nie było.

Podróż trwała cztery dni. Pierwszy postój po Warszawie był w Skierniewicach, gdzie Czerwony Krzyż dał po parę jabłek na wagon. Później było jeszcze kilka postojów, przy czym dopiero w miejscowości Soest i Allen dano zupę, której nie dla wszystkich starczyło. Jechaliśmy w nieznane, nikt nie powiedział, dokąd nas wiozą. W ostatnim dniu naszej podróży, w Bohum w Zagłębiu Ruhry, trafiliśmy na nalot aliancki. Było to wieczorem i wagony były pozamykane. Na skutek bombardowania spaliło się pięć wagonów, a kilkanaście osób zostało zabitych. Część ludzi się rozbiegła, lecz po tygodniu wrócili do obozu w Spellen koło Wesel w Westfalii, blisko granicy holenderskiej, dokąd nas dowieziono. W październiku 1944 front znajdował się o 40 km od Spellen.

Obóz w Spellen był to tzw. Durchganglager Arbeitsamtu Wesel, obóz przejściowy dla rozparcelowania robotników w zakładach pracy. Tutaj przebywaliśmy dwa tygodnie. Do pracy nas nie używano. Dostawaliśmy raz dziennie zupę, raz dziennie surogat herbaty oraz po porcji chleba z masłem, względnie margaryną.

Po dwóch tygodniach przekupiłem urzędniczkę Arbeitsamtu (nazwiska nie pamiętam), dając jej złoto i dostałem zezwolenie na wyjazd na tereny tzw. Wartegau, to znaczy terenów przyłączonych do Rzeszy, gdzie miałem się zgłosić w pierwszym Arbeitsamcie, prosząc o zatrudnienie mnie. Razem z ośmiu innymi osobami, również uwolnionymi w ten sam sposób co ja, po czterech dniach podróży przyjechałem do Łodzi.

Nazwisk Niemców rządzących tamtym obozem nie pamiętam. Był taki jeden podoficer z Wehrmachtu, który znęcał się nad Polakami, bijąc ich, nazwiska jednak tego Niemca nie znam.

Odczytano.