MIECZYSŁAW KLIMA

1. Dane osobiste (imię, nazwisko, stopień, wiek, zawód i stan cywilny):

Kanonier Mieczysław Klima, 20 lat, uczeń gimnazjum w Zbarażu, woj. tarnopolskie.

2. Data i okoliczności zaaresztowania:

13 kwietnia 1940 r. zostałem wywieziony przez władze sowieckie NKWD wraz z 40-letnią matką, 17-letnią siostrą i 10-letnim bratem jako rodzina byłego funkcjonariusza Policji Państwowej. W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. ok. 24.00 weszło do naszego mieszkania dwóch NKWD-zistów, pobudzili nas i powiedzieli, żeby się pakować i żeby nie krzyczeć, by nie obudzić nikogo z sąsiadów. Po przeprowadzeniu rewizji i spisaniu protokołu z [rozmowy ze] mną i matką (w protokole zaznaczyli, że ojciec mój jest w Rosji i on nas chce zabrać do siebie, żeby uspokoić nasze nerwy – pocieszyli) kazali nam nie brać nic z rzeczy, gdyż tam dostaniemy wszystko. Wzięliśmy więc tylko to, co [mieliśmy] na sobie i trochę chleba. Po wyprowadzeniu z izby kazali siadać na furmankę i pod eskortą dwóch milicjantów dostarczyli nas na stację kolejową w Podwołoczyskach. Na stacji oddali w ręce NKWD, a ci kazali nam ładować się do pociągu ([tych,] którzy nie szli chętnie do wagonu, bito kolbami, nawet małe dzieci, i wsadzano siłą). Na stacji stał już cały transport wagonów towarowych, byli w nim ludzie, przeważnie rodziny wojskowe i policyjne (starsze panie i dzieci). Przyczyną mego wywiezienia było to, że ojciec mój, Jakub Klima, był u nich w niewoli, w Ostaszkowie k. Kalinińska, a ja byłem z tego powodu traktowany przez władze NKWD jako tzw. opasnyj element.

Po czternastu dniach podróży w zamkniętych wagonach towarowych (opiszę, jak wyglądał ten, w którym jechałem: wagon 30-tonowy, wewnątrz znajdowały się po obu stronach półki z desek, pośrodku był otwór, który służył jako klozet; w wagonie takim jechało ok. 70 osób; okna były żelazne i zamknięte, powietrze dochodziło tylko kominkiem) wyładowali nas na stacji Mamlutka w Kazachstanie k. Pietropawłowska. Transportem tym przywieźli ok. pięć tysięcy ludzi, których rozmieścili właśnie w tym rejonie. Po drodze widziałem, jak z sąsiednich wagonów wynieśli sześć zmarłych osób, w tym czworo małych dzieci (przyczyną ich śmierci był brak powietrza i brud). Na stacji oddali mnie i rodzinę znowu w ręce NKWD, które transportowało rodziny do pobliskich sowchozów kirgiskich. Do sowchozu, w którym byłem, przywieźli 28 rodzin – ok. 60 osób.

3. Opis obozu, więzienia:

Nasze nowe miejsce życia wyglądało jak mieszkanie przeciętnego Araba. Mieszkałem w presnowskim rejonie, sto kilometrów od stacji kolejowej Mamlutka. Sowchoz ten był położony w okolicy lesistej, dookoła otaczał go głuchy las. Mieszkanie dostałem w tzw. świnarniku (tak nazywali Kirgizi mój dom, w którym przed naszym przyjazdem żyły świnie). Mieszkanie było z brązowego drzewa, wewnątrz oblepione gliną. [Miało] jedno okno, w którym były tylko dwie szyby, a cztery [były] zabite deską. Drzwi [były] małe, zrobione z paczek. Dachu nie było, tylko płasko nawalono ziemi. Długość tego domu wynosiła sześć metrów, szerokość – cztery, wysokość – ok. dwóch. Pierwszymi, którzy nas w tym domu przywitali, były szczury, których była taka moc, że się nawet nie bały ludzi. W tej izdebce zamieszkały – oprócz naszej – jeszcze dwie rodziny składające się z dziewięciu osób. Moje mieszkanie nie było złe w porównaniu z innymi, które były przygotowane dla Polaków. Inne rodziny mieszkały w szopach, w których nie było nawet okien i pieca. W mieszkaniu nie mieliśmy nic oprócz tych rzeczy, które przywieźliśmy, tzn. [nie było] nic.

4. Skład więźniów, jeńców, zesłańców:

Rodziny, które tu były, były narodowości polskiej, przeważnie kobiety i dzieci oraz starcy. Były wywiezione jako opasnyj element – rodziny wojskowe i policyjne. Byli to ludzie niezdolni do prac fizycznych – ze starości lub [byli] za młodzi. Była tu np. starsza babcia (pospolicie tak nazywana przez naszych ludzi), miała ona 89 lat. Kirgizi śmiali się i pytali, czy ta babcia Sokołowska to też opasnyj element dla bolszewików. Takich starych było w tych latach ok. 20 osób. Wzajemne stosunki między rodzinami były nader współczujące i z każdym dniem, w miarę gorszych przeżyć, [więzi] więcej się zacieśniały, tak że my w tym sowchozie stanowiliśmy jedną nieszczęśliwą polską rodzinę, znajdującą się w otoczeniu Kirgizów.

5. Życie w obozie, więzieniu:

O 6.00 rano szedłem na odprawę (nariad), gdzie przydzielano mi robotę. Zarówno ja, jak i inni Polacy, nie dostawaliśmy prac stałych, tylko zatykano nami, że się tak wyrażę, wszystkie dziury, gdzie nie chcieli pracować Ruscy ze względu na to, że [było] ciężko lub nie opłacały [się] prace. Tam posyłali Polaków. Mówili: Puskaj pany rabotajut siejczas na nas, pust darom nie jediat sowietskowo chlieba.

Normy były tak duże, że mimo starań nie byłem w stanie ich wykonać. Przykład: przeważnie pracowałem w lesie przy ścinaniu drzewa; norma: ściąć pięć kubometrów drzewa, pociąć je na jednometrowe kloce, ułożyć, a gałęzie złożyć na kupę; za to dostawałem 4 ruble 50 kopiejek, a ścinałem trzy do czterech kubików. Czy było można wyżyć z tego? Nigdy. Z początku pracowałem osiem godzin, później kazali pracować więcej i więcej. Jeżeli się im odmawiało, zaraz stawiali pod sąd. Miesięcznie zarabiałem ok. stu rubli, a jeden pud (16 kg) pszenicy kosztował 250 rubli. Nie byłem więc w stanie zapracować na siebie samego, a miałem rodzinę. Wprawdzie nieraz dawali obiad, ale nim się [człowiek] nie najadł, a płacić trzeba było dużo.

Z początku żyliśmy [z] tego, że dostawałem pomoc od znajomych i od kolegów, ale kiedy [tego] zabronili, to zostaliśmy bez środków do życia. Najwięcej cierpiały nasze rodziny, gdyż Kirgizi – ludność tamtejsza – była trochę zagospodarowana i już umiała „żyć po sowiecku”. Ja sam nieraz musiałem iść za ciepłą wodą i kawałkiem chleba lub kartofli do pracy. A jak spytali z NKWD: „Nu, jak żyjesz?” [i] jak [ktoś] powiedział, że źle lub coś podobnego, natychmiast brali za łeb i aresztowali, bo mówili, że u nich nikt źle nie żyje. Przytoczę tu jeden wypadek, który się przydarzył naszym Polkom, paniom Kresowej i Berenowskiej, które wracając z pracy, wzięły sobie do chusteczki trochę prosa (przyczyną tego naturalnie był głód) – dostały za to po roku więzienia. Kirgizi brali całe worki i okradali, jak mogli – to było nic, ich nikt nie widział, a nasze Polki wzięły troszkę prosa [i] natychmiast je aresztowali. Wymienione wróciły zdrowe po amnestii.

Nigdy nie było można nam zbierać się w chałupach, gdyż zaraz nas miejscowi komsomolcy przedstawiali do NKWD, a później [wynikały z tego] różne nieprzyjemności. Za niewyjście na robotę sądzili nas jako wrogów, to samo było też za spóźnienie się.

6. Stosunek władz NKWD do Polaków:

NKWD często przyjeżdżało i ciągało nas na różne protokoły, agitowało, udzielając nam złych wiadomości o naszych rządach i o społeczeństwie.

Nie wolno nam było wychodzić ze wsi, bo jeżeli [ktoś] wyszedł, to zaraz [go] aresztowali. Na mityngi organizowane przez członków NKWD dla Polaków musiał iść każdy, bo jeżeli nie poszedł, to zaraz się czepiali i [pisali] protokoły. Często na takich mityngach wyśmiewali się z nas i radzili, byśmy wzięli się do pracy i nie myśleli o Polsce, bo już przepadła, żebyśmy się tu budowali i szli na rękę Ruskim. Wzywali też naszych, przeważnie młodych chłopaków, na protokoły, wypytując ich o różne rzeczy związane z wojskiem, prosili o podanie nazwisk oficerów, pracowników służby śledczej. Podawali nazwiska i pytali, czy są znani, a za to obiecywali, że pozwolą nam kupować w ich sklepach, dadzą lepszą pracę i pieniądze. Jednak tak ode mnie nic się nie dowiedzieli, mimo różnych obiecanek, tak i od moich kolegów nic się nie dowiedzieli.

Osobiście kilkanaście razy byłem wzywany na podobne protokoły, pytali mnie o nazwisko Wizowskiego, Kuryły i wiele innych, których nie pamiętam, jednak nic im nie powiedziałem. Mówiłem, że nie są mi znani. Pewnego razu wezwali mnie i kolegę Eugeniusza Tymkowa na protokół i zaczęli się czepiać, że jesteśmy oficerami. Byłem wówczas w gimnazjalnym płaszczu – ile im się natłumaczyłem, że jestem uczniem. Nie uwierzyli. W czasie takiego protokołu NKWD-zista mówił do nas: „Widzicie, jak wam teraz jest, my z waszych braci Polaków zrzuciliśmy jarzmo polskich panów”. Pod nosem mruknąłem do kolegi Tymkowa: „A teraz nałożyli swoje jarzmo”. To za to mnie ciągali. W czerwcu przyjechali i znowu pytali, po co tak mówiłem, [mówili,] że tak tylko wróg potrafi mówić. Było to wtedy, kiedy rozpoczęła się ich wojna z Niemcami. Przyjechali do mnie i mówili, że jestem polskim faszystą i muszą ze mną skończyć. Dużo się usprawiedliwiałem, ale w końcu dowiedzieli się sami, kiedy przyszła amnestia, że jestem Polakiem i później strasznie przepraszali.

7. Pomoc lekarska, szpitale, śmiertelność:

Pomocy lekarskiej tutaj, można powiedzieć, wcale nie było. Leczyliśmy się sami, czym kto mógł. Ludność nasza zimą chorowała na odmrożenia kończyn, a kto był chory, np. pani Będow (lat 35), [ten] umierał z powodu braku lekarstw i pomocy lekarskiej. Świątek – chłopak 12-letni – chodził na żebry do kołchozu i pewnej nocy zamarzł pod stertą siana, z kawałkiem chleba w ustach. Umarła też stara matka pani Kresowej – przejęła się tym, że aresztowano jej córkę, która zostawiła dziesięcioletniego syna. Umarło też dziecko pani Haliny Parnickiej – co było powodem, nie wiem.

8. Czy i jaka była łączność z krajem i rodzinami?

Z krajem była łączność do czasu, kiedy nie zabronili [nam] pisać. Z chwilą, kiedy zabronili, to pisaliśmy do kraju na adresy ludzi tamtejszych, których potrafiliśmy sobie zjednać swoją nieugiętą postawą.

9. Kiedy został zwolniony i w jaki sposób dostał się do armii?

Wieść o amnestii, jakiej udzielił rząd sowiecki Polakom znajdującym się w więzieniach czy też na zsyłkach, dotarła do mnie z końcem października 1941 r. Od tej chwili również tamtejsi zaczęli się z nami liczyć i nie wtrącali się już [w nasze sprawy]. Trudno było jednak wyjechać, choćby do wojska, gdyż nie chcieli odstawić [nas] na stację i też nie chcieli zwolnić z pracy.

Widząc, że nie doczekamy się zwolnienia, ja i moi koledzy (a było nas, młodych, 11) zebraliśmy się i powiedzieliśmy tylko swoim rodzinom, że idziemy szukać naszego wojska. Rodziny nasze zgodziły się na to[, a my] – zabrawszy ze sobą tylko po kawałku chleba – puściliśmy się do stacji. Matki nasze i rodziny odprowadziły nas za wieś, tam odśpiewały „Kto się w opiekę…”, „Boże, coś Polskę…” i Rotę i pobłogosławiły nas.

Do stacji Pituchow szliśmy pieszo, gdyż nie dali nam podwód. Jedni szli na pół nadzy, poodmrażali sobie nogi, uszy, ale dotarliśmy do stacji, tam – nic nie gadając – wsiedliśmy bez biletów do pociągu i pojechaliśmy do Czelabińska, gdyż dowiedzieliśmy się, że tam jest polska placówka. Rosjanie bardzo się nam dziwili, że idąc do wojska nawet nie płakaliśmy, ale każdy – mimo, że był nagi i głodny – już swoją postawą dawał wyobrażenie bolszewikom, że Polacy nie zginęli i „…czy chociaż nam przyjdzie umrzeć na polu, czy w tajgach nam zgnić, z trudu naszego i znoju Polska powstanie, by żyć”.

Z Czelabińska jechałem transportem towarowym cały miesiąc, też i w głodzie, i w chłodzie, aż dotarłem do Ługowoje, dżambylska obłast, gdzie stanąłem na komisji poborowej i przydzielono mnie do 10 Pułku Artylerii Lekkiej. To jedynie mnie podtrzymało na duchu, gdyż zrozumiałem wartość, jaką ma dla mnie Ojczyzna!

Miejsce postoju, 12 stycznia 1943 r.