KAROL KIJOWSKI

Bombardier pchor. Karol Kijowski, uczeń Korpusu Kadetów we Lwowie.

12 kwietnia 1940 r. w nocy władze NKWD aresztowały mnie wraz z matką, dwiema siostrami i bratem i wywiozły nas do Kazachstanu. Około godz. 24.00 dostaliśmy rozkaz natychmiastowego przygotowania się do wyjazdu w głąb Rosji. Pozwolono wziąć tylko bieliznę, pościel i nieco żywności. Do Kazachstanu, na miejsce przeznaczenia, jechaliśmy 18 dni w wagonach towarowych. W jednym wagonie jechało przeciętnie 30 do 35 osób. Podczas drogi dawano na wagon ok. trzech bochenków chleba i kilka łyżek cukru. Ciepłej strawy prawie nie dawano, a jeśli dali, to przeważnie o 2.00 lub 3.00 w nocy.

Miejsce przymusowych robót: Kazachstan, semipałatynskaja obłast, ajagözkij rajon, sowchoz Myn-Dulak [„Mynbułak”], Ferma nr 1. Ferma ta była oddalona o 90 km od stacji kolejowej, położona wśród gór stepu kazachstańskiego.

Warunki mieszkaniowe były fatalne. W małej izdebce o glinianej podłodze, bez pieców, o małych oknach przeważnie bez szyb, mieszkało od 13 do 15 osób. Dachy lepianek, pokryte gliną, były nieszczelne, tak że podczas ulewnych deszczów w izbie było pełno wody i wszystko było mokre.

Warunki higieniczne fatalne. Pomocy lekarskiej w ogóle nie było. Lekarstw nie było, a o higienie nie było mowy. Wodę do picia brano z potoku, w którym i prano bieliznę, i myto się. Mydła nie było. Jako oświetlenie służyły lampy własnej roboty. Palono nawozem. Ustępów nie było. Zimową porą, podczas burzy śnieżnej, śnieg zasypywał ziemianki, tak że często przez 24 godziny nie można było wyjść z domu, dopóki nie odkopali sąsiedzi.

Wysiedlonymi były przeważnie rodziny oficerskie oraz funkcjonariuszy Policji Państwowej.

Na farmie był sklepik, w którym można było kupić książki komunistyczne i zapałki oraz chleb (800 g dziennie).

W lecie pracowaliśmy przy koszeniu i zbieraniu siana lub też przy orce wołami. Pracowano od świtu (godz. 2.00–3.00) do ciemnej nocy (21.00), z krótką przerwą obiadową. Spaliśmy pod gołym niebem, oddaleni nieraz o kilkanaście kilometrów od fermy. Przy pracy były zatrudnione nawet dzieci [w wieku] ośmiu lat. Całe lato spędzaliśmy więc w stepie poza domem. Wyżywienie było liche. Rano [dostawaliśmy] gorącą wodę, na obiad zupę z klusek, tj. gorącą wodę i kilka klusek. Wieczorem także [była] gorąca woda z chlebem. Ci, którzy pracowali, mogli kupić początkowo 800 g chleba, a pod koniec tylko 500. Niepracujący nie mogli kupić chleba. Latem zarabialiśmy od 50 do 200 rubli. Było to bardzo mało, biorąc pod uwagę, że 16 kg czarnej mąki kosztowało 120–160 rubli.

W zimie pracowaliśmy przy czyszczeniu stajni oraz odrzucaniu śniegu. Zarobić można było od 10 do 50 rubli najwyżej. Mrozy dochodziły do 50 stopni.

Pomocy lekarskiej w ogóle nie było. 30 km od naszej fermy była tzw. centrala, gdzie była felczerka i niby szpital (dwie małe izby). W szpitalu tym – prócz jodyny i nadmanganianu potasu – lekarstw nie było. Raz na dwa miesiące przyjeżdżała felczerka wraz z polską lekarką – ale cóż można było zrobić, jeśli nie było lekarstw? Dużo ludzi chorowało na szkorbut. Gniły dziąsła i wypadały zęby oraz występowały wrzody na ciele. Jedynym środkiem, jaki dawała felczerka chorym na szkorbut, był nadmanganian potasu [do] płukania jamy ustnej. Na 80 Polaków zmarło sześć osób, mianowicie: Maria Kaliszczuk, lat ok. 50; Stefan Graf, lat ok. sześć; Soroka. Nazwisk trzech pozostałych osób nie pamiętam.

Łączność z krajem była dosyć dobra. Listy szły ok. 10–15 dni, jednak nie wszystkie dochodziły. Można było dostawać paczki żywnościowe lub też z bielizną. Często przesyłano w paczkach polskie książki. Zdarzały się jednak często wypadki, że paczka była otwarta i cenniejsze przedmioty (buciki, ubranie) były ukradzione lub też paczki ginęły w drodze.

Zwolniony zostałem 30 września 1941 r. Pewnego dnia przyjechało na fermę NKWD i oznajmiło, że na mocy układu polsko-rosyjskiego jesteśmy wszyscy wolni. Tłumaczono, dlaczego nas z Polski wzięli, a mianowicie, żeby nas od Niemca przywieźć i ocalić nasze życie. Zaraz potem powiedziano, żeby jednak nikt nigdzie nie wyjeżdżał, gdyż trzeba pracować dla wspólnego zwycięstwa. Powiedzieli, że nikt nie dostanie środków lokomocji, żeby zajechać na stację oddaloną o 90 km. Jeśli ktoś chce jechać, to może wynająć furę i woły (jak wynająć, kiedy wszystko państwowe?) i jechać na stację. Na stacji jednak nie puszczą do pociągu, gdyż wagony są przeznaczone wyłącznie dla wojska. Rzeczywiście, przez przeszło dwa tygodnie nikt nie mógł wyjechać, jednak z czasem powoli zaczęli dopuszczać wyjazd. Wiele rodzin zostało, gdyż wczesna zima uniemożliwiła [im] podróż.

Do armii polskiej wstąpiłem 4 marca 1942 r. w Kitabie.