MARIAN OLEJNIK

Plut. Marian Olejnik, ur. 22 lipca 19[nieczytelne] r. w Lublinie, żonaty, dwoje dzieci.

22 września dostałem się do niewoli bolszewickiej pod Włodzimierzem na rozkaz dowódcy 50 Pułku (nazwiska nie pamiętam), do którego byliśmy przydzieleni jako rozbitki z byłej 21. Kompanii Przeciwlotniczej [?]. Zostaliśmy pod eskortą odstawieni do stacji we Włodzimierzu, przewiezieni do Szepietówki, gdzie o jednej zupce dziennie przebyliśmy siedem dni. Stamtąd szliśmy piechotą do Ostroga, gdzie noc spędziliśmy w stajniach byłego pułku kawalerii polskiej.

Z Ostroga zostaliśmy odstawieni do stacji kolejowej i przetransportowani do stacji Krasne, a stamtąd do Buska. W stajniach i oborach majątku zostały zbudowane dwupiętrowe prycze i tam pchani bez obliczenia, żyliśmy w warunkach strasznych. Z braku wody do mycia, prania bielizny i do picia oraz z [powodu] dużego zatłoczenia pokazały się tak straszne wszy, o jakich człowiek normalny nie ma nawet wyobrażenia.

Dopiero na wyraźny protest jeńców wzięto się do ich likwidacji. Dostarczono kilka dezynfektorów i dzięki nim w dużej części wszy wytępiono.

Następne obozy, jak: Wierzbiany, Angielówka, Mościska i Tarnopol, były świeżo budowane, więcej [tam było] światła i powietrza niż w cuchnącej stajni.

W niektórych obozach – jak Tarnopol, gdzie były łaźnie, dezynfektor i pralnia – człowiek, który się szanował, mógł wcale nie mieć wszy.

Pomoc lekarska słaba, chyba że człowiek był obłożnie chory. Inaczej uważany był za symulanta.

Ogólny stosunek NKWD do jeńców niezły, ale zawdzięczaliśmy to tylko sobie samym, że mieliśmy się zawsze za coś lepszego niż oni i choć wsadzali nas do aresztu, choć dawali wodę i 400 g chleba, śpiewaliśmy modlitwy wieczorne, „Boże, coś Polskę...”.

Co do roboty, normy były wysokie, zapłata mała, ale często oszukaństwem, a nawet i przez dziesiętnika, który po większej części był Polakiem, dawaliśmy sobie radę.

Śmiertelność w obozach [była] bardzo mała.

Łączność z ludnością cywilną [mieliśmy] bardzo dużą, bądź przez cywili, którzy obsługiwali obóz, bądź przez ludzi, z którymi razem pracowaliśmy.

Po wybuchu wojny niemiecko-bolszewickiej zostaliśmy 26 czerwca [1941 r.] zabrani i wymaszerowaliśmy w kierunku Rosji. Szliśmy 29 dni, bez wody, bez chleba, robiąc po 40 km dziennie. Ludzie, którzy nie mieli sił iść, [byli] kłuci bagnetami, szczuci psami. Szliśmy aż do Złotonoszy, tj. 60 km za Dnieprem. Gdyśmy przyszli na miejsce, wielu ludzi brakowało, bo tych, co zostawali, więcej nikt nie widział.

W Złotonoszy [zostaliśmy] załadowani do transportu, zamknięci po 40 do 16-tonowych wagonów, o 200 g chleba dziennie. Przyjechaliśmy do Starobielska, gdzie zwozili wszystkich jeńców.

Po zawarciu paktu polsko-sowieckiego 29 sierpnia transportem wyjechaliśmy do Tockoje, gdzie formowały się oddziały armii polskiej.

Zostałem przydzielony do 9 Pułku Piechoty, gdzie byłem aż do Palestyny.