STANISŁAW KÜNSTLER

Płk dypl. dr Stanisław Künstler, dowódca artylerii Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR.

Do niewoli dostałem się 27 września 1939 r. we wsi Wołoczuchy [Wołczuchy] k. Gródka Jagiellońskiego, gdy z częścią sztabu gen. Dąb-Biernackiego kierowałem się na południe. O godzinie 3.30 znalazłem się wobec konieczności złożenia broni sowieckiemu pułkownikowi artylerii zmotoryzowanej. Po odebraniu od nas krótkich zeznań w sztabie pułku i przeprowadzeniu rewizji skierowano nas tegoż dnia do Winnik, gdzie znajdował się sztab sowieckiej armii i gdzie znów, ale już bardziej szczegółowo, nas badano. Z Winnik skierowano nas do Tarnopola, a stamtąd tejże nocy do Wołoczysk i ulokowano w pobliskim folwarku Frydrychówka.

Frydrychówka była wówczas punktem zbornym dla jeńców polskich. Obóz nie był zorganizowany, nocowano pomiędzy stajniami folwarcznymi, brak było jakichkolwiek urządzeń, nie dawano jedzenia regularnie. W tych warunkach przebyliśmy kilka dni, dopóki nie został zorganizowany transport ok. tysiąca żołnierzy wszystkich stopni (od szeregowca do generała) oraz policjantów. W okropnym ścisku, w zamkniętych wagonach towarowych, nieraz nie mających nawet prycz, zawieziono nas przez Kijów i Worożbę do stacji Tiotkino, gdzie wysiedliśmy już jako jeńcy obozu putywelskiego.

Obóz ten, mający kilka oddziałów rozrzuconych na znacznej przestrzeni, w odległości kilku lub kilkunastu kilometrów jeden od drugiego, znajdował się w rejonie Putywla, położonego w rozwidleniu dwu torów kolejowych, z których jeden prowadził od Konotopa na północy wschód do Briańska, drugi zaś prawie prosto na wschód z nieznacznym odchyleniem na północ, do Kurska. Miasteczko Putywl znajduje się w odległości 25 km od stacji tejże nazwy, obóz zaś, a raczej najbliższy jego oddział, jest odległy od miasteczka ok. 35 km, zaś od Tiotkina ok. 12 km. Głównym ośrodkiem obozu putywelskiego był tzw. gorodok – sprofanowany i zrujnowany dawny klasztor prawosławny. W różnej odległości od niego znajdowały się inne oddziały obozu, [położone] na terenie rozległych torfowisk, przez które przebiega kolejka wąskotorowa, łącząca torfowiska ze stacją Tiotkino.

Ja z grupą innych oficerów, wśród których znajdowali się: gen. Wołkowicki, gen. Bohatyrewicz, płk Grobicki, płk Żelisławski, kilkunastu podpułkowników i in. (ogółem ok. 800 żołnierzy wszystkich stopni i policjanci), trafiłem na tzw. I uczastok obozu putywelskiego, 12 km od stacji Tiotkino, na torfowisku. Przywieziono nas kolejką wąskotorową i umieszczono w dwóch budynkach barakowych, niemających prycz. Spało się na podłodze, a że nie było sienników, słomy lub jakiejkolwiek innej podściółki ani nawet koców, warunki były bardzo ciężkie. Okropna ciasnota prawie przekreślała możność wypoczynku, bo na człowieka wypadało zaledwie ok. pół metra kwadratowego powierzchni podłogi.

Teren obozu nie był odrutowany, a całość nie była przygotowana do przyjęcia i należytego rozmieszczenia większej liczby jeńców. Odczuwało się wielki brak wody. Przywożono ją beczkami ze studzien znajdujących się w pobliskiej osadzie. Woziliśmy wodę sami, w ilości bardzo ograniczonej. Ten brak wody, no i mydła, uniemożliwiał pranie bielizny, wskutek czego brud był powszechny i zawszenie wielkie. Łaźnia była maleńka, obsługiwała zaś


jeńców nie tylko z tego, ale i z innych uczastków oraz z gorodka . Kąpiel była więc bardzo
rzadkim zdarzeniem.

Jedzenie było bardzo nieregularne. Z początku dawano jeść raz na dzień; do wrzątku nie dawano ani herbaty, ani cukru. Brak było naczyń kuchennych, menażek, kubków itp.

Opieki lekarskiej nie było wcale, w obozie była tylko jedna sanitariuszka, której wiedza i środki lecznicze były bardziej niż ograniczone. Izby chorych nie było.

Do robót zmuszano wszystkich jeńców, szczególnie zaś oficerów wyższych stopni, a przede wszystkim gen. Wołkowickiego. Praca polegała nie tylko na obsługiwaniu wszystkich potrzeb gospodarczych obozu, ale i na urządzaniu go. Oficerowie musieli w pobliskim lesie wyrąbywać i ociosywać kołki do drutu kolczastego, potem wykopywać dookoła obozu dołki, ustawiać kołki i słupy, naciągać drut kolczasty itp. Poza tym noszono z odległej o ok. kilometr stacji kolejki wąskotorowej deski, bele, kotły itp.

Jeńców pilnowała milicja, częściowo tylko umundurowana, natomiast służbę wartowniczą pełnili żołnierze NKWD. Chaos w kierownictwie obozu był wielki, bezplanowość wyjątkowa, rewizje były połączone z konfiskatą cennych rzeczy, tylko na niektóre wydawano kwity. Zabrano np. wszystkie ordery.

Dopiero pod koniec października życie w obozie zaczęło nieco się normować. Wyżywienie polepszyło się, wydawano cukier i herbatę. Na budowanie piętrowych prycz w barakach dano zupełnie mokre deski oraz wydano trochę słomy i kilkanaście sienników na kilka dni przed opuszczeniem obozu.

Stosunki wewnętrzne jednak wciąż były złe. Nie było ani radia, ani gazet, więc brak wiadomości ze świata oddziaływał deprymująco i sprzyjał powstawaniu najbardziej niedorzecznych plotek, które nieraz wywoływały albo nieuzasadnione nadzieje, albo obezwładniający upadek ducha. Przez cały czas pobytu w obozie putywelskim wywożono jeńców małymi grupami, czasem nawet [po] kilkuset – przeważnie policjantów i szeregowych – dzielono ich podług województw, z których pochodzili, zapewniając o bliskim zwolnieniu do domu i starano się wywołać i pogłębić rozdźwięk między szeregowymi a oficerami. Szeregowych faworyzowano w sposób jaskrawy, oficerów, szczególnie – jak już zaznaczyłem – starszych stopniem, a przede wszystkim generała, starano się poniżyć i ośmieszyć.

Świtem 1 listopada 1939 r. zaalarmowano, nakazując przygotować się do wyjazdu. Kolejką odjechaliśmy do stacji Tiotkino, gdzie spotkaliśmy drugą grupę jeńców polskich, z gorodka (m.in. płk. dr. B. Szareckiego, płk. dypl. M. Bolesławicza i in.). Ulokowano nas w wagonach towarowych i powieziono zwartym transportem, z wyżywieniem po drodze, do Kozielska, dokąd przybyliśmy 3 listopada 1939 r.

W Kozielsku znajdowałem się do 28 kwietnia 1940 r. Potem na siedem tygodni zostałem wywieziony do Juchnowa (Pawliszczew Bor), a stamtąd do Griazowca, gdzie przesiedziałem prawie cztery miesiące. 10 października 1940 r. mnie, płk. Gorczyńskiego, ppłk. Berlinga, Bukojemskiego, Tyszyńskiego i Morawskiego oraz mjr. Lisa powiadomiono nagle o wyjeździe. Jechaliśmy pociągiem osobowym, a w Moskwie, dokąd nas przywieziono, w więzieniu na Butyrkach przyjęto nas z początku jak zwykłych więźniów, później zapewniano nas, że bynajmniej nie jesteśmy więźniami, lecz „gośćmi” NKWD. „Gospodarze” okazywali w stosunku do nas pewną uprzejmość, lecz od razu rozpoczęli rozmowy na temat naszego stosunku do Niemiec i Sowietów, interesowali się stopniem naszej gotowości do walki z Niemcami i naszymi zapatrywaniami na sytuację polityczną w Europie w ogóle, Polski zaś w szczególności. Istnienie rządu polskiego w Londynie negowali stanowczo, starając się dowieść nielegalności objęcia przez Wł. Raczkiewicza stanowiska prezydenta RP, a co za tym idzie nielegalność całego rządu, powołanego do życia przez „samozwańca”. W wyniku tych rozmów na drugi dzień zostałem osadzony w pojedynczej celi i w ciągu czterech tygodni nikogo z kolegów nie spotykałem, na żadne badania wzywany nie byłem. Po miesiącu mego siedzenia na Butyrkach spotkałem się z przywiezionym z powrotem ppłk. Morawskim, od którego dowiedziałem się, że sześciu towarzyszy podróży z Griazowca trafiło przez Łubiankę do Małachówki pod Moskwą, do specjalnej willi.

Na Boże Narodzenie przybył do więzienia por. Tacik, wywieziony jesienią 1940 r. z Kozielska w grupie oficerów z gen. Przeździeckim na czele. W trójkę siedzieliśmy do 26 marca 1941 r., kiedy do nas przybyli z Małachówki mjr służby stałej Józef Lis i rtm. służby stałej Narcyz Łopianowski. 1 kwietnia rano zaalarmowano nas rozkazem szykowania się do drogi i po zwykłych formalnościach (szczepienie [przeciw] ospie, kilka rewizji) przyłączono nas do grupy szesnastu oficerów z gen. Przeździeckim na czele (m.in. ppłk Piotr Kończyc, majorowie Gudakowski, Stoczkowski, Zaorski i in.), wsadzono do wagonu więziennego i 7 kwietnia 1941 r. wysadzono na stacji Putywl.

Po raz drugi trafiłem do obozu putywelskiego, dojeżdżając do niego tym razem od strony przeciwnej niż poprzednio, gdy wysiadałem w Tiotkino. Ze stacji Putywl przewieziono nas w dwu grupach improwizowanym autobusem do miasteczka Putywl, odległego o 25 km. W Putywlu umieszczono nas w areszcie gminnym, w starym, zniszczonym i brudnym lokalu. Spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego, bo w takim otoczeniu na nic dobrego liczyć nie było można. Lecz – o dziwo – podano nam śniadanie, które było w rażącej sprzeczności z ponurym lokalem. Na tacach wniesiono kotlety wieprzowe z kartoflami i ogórkami, potem białą kawę, mocno słodzoną, z białą bułką. Po śniadaniu wsadzono nas na duży ciężarowy półgąsienicowy samochód i zawieziono do centrum obozu putywelskiego, tzw. gorodka, na terenie dawnego klasztoru. Komendant obozu, mjr Smirnow, przyjął nas bardzo grzecznie, nie było widać zwykłego grubiańskiego konwoju z karabinami, ckm i psami, niewidoczne też były posterunki, pilnujące więźniów. Zaprowadzono nas dwiema partiami do łaźni, gdzie po kąpieli otrzymaliśmy czystą, ładną bieliznę, a potem zaproszono do stołówki na obiad. Obfite, smaczne potrawy podawane przez schludnie ubrane kelnerki, stoły nakryte obrusami, sztućce, talerze, cukier w cukierniczkach i biały pszenny chleb – wszystko to było tym jaskrawsze, że działo się na terenie dobrze mi znanego obozu, który dla jeńców polskich był wyjątkowo ciężki. Rewizji, jak zwykle w nowym obozie, nie przeprowadzono.

Umieszczono nas po dwóch, trzech w pokojach, mieliśmy łóżka, sienniki, zawsze świeżą bieliznę pościelową i osobistą. Do prania brano bieliznę co tydzień. Obsługę mieliśmy całkowitą: sprzątanie pokoi, przynoszenie wody, obsługę przy jedzeniu trzy razy dziennie – wszystko to było wykonywane sprawnie i starannie. Sprowadzano nawet dla nas co parę tygodni fryzjera z miasteczka, a potem dentystę. W obozie był sklepik, na ogół dobrze zaopatrzony w różne towary, zaczynając od cukru, cukierków i chałwy, a kończąc na papierosach wszystkich gatunków. Na drobne wydatki otrzymywaliśmy po 20 rubli miesięcznie, tak zresztą, jak to było w Griazowcu, gdzie oficerom wypłacano po 20 rubli miesięcznie, szeregowym zaś po dziesięć.

Traktowano nas bardzo uprzejmie i wciąż podkreślano, że nie powinniśmy wykonywać żadnych prac, toteż zmuszeni byliśmy prosić, aby nam dano narzędzia do pracy w ogrodzie i pozwolono na zorganizowanie warsztatu stolarskiego, czego szczególnie życzył sobie gen. Przeździecki.

Stopniowo uporządkowaliśmy i upiększyliśmy ogród owocowy, założyliśmy ogród warzywny, w pracowni zaś wyrabialiśmy walizki, pudełka i inne rzeczy. Mieliśmy radio i otrzymywaliśmy gazety. Korespondencja była dozwolona, toteż pisaliśmy do kraju i otrzymywaliśmy odpowiedzi. Przy wydawaniu listów prowadzono z nami rozmowy na ogólne tematy, ale typowych dla NKWD badań nie było.

Jedzenie było dobre i smaczne, umiejętnie przygotowane przez kucharza, który przed wojną światową pracował w jakimś polskim dworze. Produkty były świeże, mięsa dość dużo, ale jak się zdaje w granicach pajoku.

Na ogół czuliśmy się prawie jak na wolności. Nie miało się wrażenia pilnowania nas, nie było dokuczania przepisami i regulaminami obozowymi. Stosunek do nas był uprzejmy i kulturalny. To oczywiście dziwiło nas i było trudne do zrozumienia. Obóz składający się zaledwie z 21 oficerów, już wskutek tak małej liczby jeńców, był – zdaje się – osobliwością na terenie ZSRR. Skład tych oficerów był tak przypadkowy, że nie sposób było zorientować się w myśli przewodniej władz sowieckich, które wyodrębniły właśnie taką, a nie inną grupę. Tak samo stosunek do nas – wyjątkowy, jak na zwyczaje sowieckie – był trudny do wytłumaczenia. Być może wypływał on z tego, że nas było mało, obóz zaś był stały i miał duży personel, niemający wiele do roboty w okresie naszego pobytu, toteż mogli nawet opiekować się lepiej właśnie wskutek tego, że nas było tak mało.

Ok. 10 czerwca [1941 r.] zauważyliśmy pewien ruch, który oceniliśmy jako ruch mobilizacyjny, zwiastujący bliską wojnę. 15 czerwca uprzedzono nas o wyjeździe. Oddział kolejowy NKWD, który przyjmował nas, zastosował zwykły system rewizji i eskorty. Dwiema ciężarówkami zawieziono nas na stację Putywl i umieszczono w wagonie więziennym. W drodze traktowano nas dobrze i pozwalano na kupowanie żywności. Przez Briańsk i Moskwę dojechaliśmy 22 czerwca do Jarosławia, gdzie podczas postoju posłyszeliśmy rozmowę kolejarzy o wybuchu wojny z Niemcami. Tegoż dnia dojechaliśmy do Griazowca (do którego, jak do Putywla, trafiłem po raz drugi). Na dworcu spotkali nas komendant obozu i lekarka, dwoma samochodami przewieziono nas na teren obozu, ale nie umieszczono razem z innymi kolegami, lecz ulokowano w drewnianym, izolowanym budynku, znajdującym się poza obrębem właściwego obozu, bo na terenie zabudowań administracji i komendy obozu. Ten budynek otoczono drutem kolczastym, a później wysokim płotem, abyśmy nie mogli komunikować się z sąsiadami. Gospodarstwo prowadziliśmy we własnym zakresie. Dostarczono nam wodę, opał i produkty, gotowaliśmy sami.

2 lipca 1941 r. przybyli do Griazowca oficerowie, podoficerowie i policjanci z Kozielska (internowani na Litwie). Poznaliśmy wielu znajomych, przyglądając się z daleka ich wejściu do obozu, tamci zaś poznali nas i wznosili okrzyki, witając gen. Przeździeckiego. Pomimo izolowania znaleźliśmy sposób porozumiewania się z kolegami, którzy znajdowali się w obozie, oraz z Francuzami przywiezionymi z Kozielska i umieszczonymi na sąsiadującym z nami izolowanym terenie. Nasze żądania, aby przyłączono nas do większości kolegów w obozie griazowieckim, nie odnosiły skutku, zbywano je milczeniem. Dopiero 1 sierpnia przeniesiono nas do właściwego obozu, gdzie spotkaliśmy się z dawnymi towarzyszami niedoli. 25 sierpnia obóz jeńców Polaków w Griazowcu przestał istnieć, gdyż na jego miejscu powstał wskutek umowy polsko-sowieckiej Obóz Wojsk Polskich w Griazowcu pod dowództwem płk. dypl. Mariana Bolesławicza. Przedtem opuścili obóz wezwani do Moskwy generałowie Przeździecki i Wołkowicki. 2 września 1941 r. wszyscy żołnierze z Obozu Wojsk Polskich w Griazowcu, którzy zgłosili się i zostali przyjęci do wojska, wyjechali do miejsca postoju formujących się dywizji polskich. Jako komendant transportu, skierowanego na teren formowania się 6 Dywizji Piechoty, wyjechałem z ludźmi do Tockoje.

7 lipca 1942 r.