WACŁAW KOCH


Wachmistrz Wacław Koch, ur. w 1901 r., osadnik wojskowy, żona i czworo dzieci; pomocnica domowa z dzieckiem; os. Orlita, gm. Mikulicze, pow. włodzimierski.


10 lutego 1940 r. o godz. 15.00 do mieszkania mego wpadło kilku ludzi uzbrojonych i w języku rosyjskim zapytano mnie, czy jestem gospodarzem domu. Po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi w brutalny sposób polecono mi stanąć twarzą do ściany, uprzedzając, że najmniejsze poruszenie spowoduje strzał. Rodzinie mojej polecono tylko ubrać czworo dzieci i szykować się do wyjazdu w niewiadomym kierunku. W tym czasie [nieczytelne] wspólnie z uzbrojonymi przeprowadzali szczegółową rewizję w domu i zabudowaniach gospodarskich.

Po załadowaniu mej rodziny na podwody zezwolono mi ubrać się i również wyprowadzono do sań, oświadczając, że mnie przesiedlają do innej obłasti jako obywatela sowieckiego. Na moje oświadczenie, że jestem obywatelem polskim, otrzymałem potężne uderzenie kolbą w plecy i przypomnienie, że swego czasu odbyło się głosowanie o przyłączeniu bywszej Polszy do Związku Sowieckiego. Oświadczyłem, że mnie to nie obowiązuje, bo nie głosowałem ani ja, ani moja rodzina. Poinformował mnie przy poparciu kolby, że właśnie dlatego muszę te strony opuścić, celem pieriewospitanija.

W drodze na stację – przy mrozie 20-stopniowym i silnym wietrze – woźnica wywrócił sanie z moją rodziną, w tym zmarznięte i głodne, płaczące dzieci. Pozbierano je z powrotem, nie zwracając uwagi na ich kostnienie.

Na stacji kolejowej Berbnów załadowano nas do zimnych wagonów, bez pożywienia i przez dwa dni przebywaliśmy w zamkniętych na śruby wagonach. Następnie to samo powtórzyło się na kolejnych stacjach – wagony zamknięte, ciemne i duszne od natłoczonego narodu [nieczytelne] razem umieszczonym – przedstawiał obraz piekielnej katuszy, zwłaszcza dla dzieci i kobiet, które dostawały torsji i silnych zawrotów głowy.

Przez okres trzytygodniowej podróży na północ trzy razy otrzymaliśmy ciepłą wodziankę i zmarzły chleb.

Opieka lekarska wyrażała się w formie jakiejś „towarzyszki” konwoju, która na nasze żądanie pomocy mdlejącym dzieciom rozkładała ręce, że niet lekarstw.

Wyładowano mnie z rodziną na stacji kolejowej [nieczytelne] archangielskiej obłasti i w posiołku tuż obok położonym użyto [nas] do pracy – wyrębu lasu i ładowania kloców na wagony. Baraki położone były w lesie, na błotnistym terenie, zarobaczone do niemożliwości. Odpoczynek po pracy był istnym [nieczytelne] – pluskwy wyjadały rany w ciele gojące się długimi miesiącami. Interpelacje [nieczytelne] u dyrekcji birży spotykały się z szyderstwami i docinkami, że tut nie Polsza.

Skład rodzin wysiedlonych: w 85 proc. byli Polacy osadnicy, rodziny osadników, z dawna osiedli Polacy i gajowi.

Porządek obowiązywał więzienny – kontrole, nocne przesłuchiwania i dochodzenia oraz karcer i więzienie, w którym zginęło kilkanaście osób z naszego posiołka. Obejście nadzorców brutalne i bezwzględne – przymus pracy dla kobiet, nawet niedołężnych.

Opieka lekarska – żadna. Ludzi ciężko chorych nie kierowano do szpitala, a człowiek noszący miano felczera operował na miejscu kozikiem i spowodował śmiertelne wypadki.

Zarobki, zwłaszcza obarczonych rodziną, były rozpaczliwe, przyczyniały [się do] śmierci głodowej.

Do armii do Buzułuku wyrwałem się siłą 2 października 1941 r. Rodzina została w Rosji.