HALINA STANIEWSKA

Warszawa, 11 lutego 1946 r. Sędzia St. Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Świadek została pouczona o obowiązku mówienia prawdy oraz o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i następnie, po złożeniu przysięgi, zeznała:


Imię i nazwisko Halina Staniewska
Data urodzenia 1905 r.
Imiona rodziców Bolesław i Maria
Zajęcie przy mężu
Wykształcenie szkoła powszechna
Miejsce zamieszkania Warszawa, Elsterska 6 m. 2
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

Stawiłam się do biura komisji na skutek odezwy przeczytanej w dziennikach wychodzących w Warszawie. Okazuję swą kartę rozpoznawczą N 905 (okazuje).

W drugiej połowie stycznia 1940 roku na murach Warszawy były rozklejone listy gończe, oznajmiające, że władze okupacyjne poszukują niejakiego Kota. Na listach gończych były fotografie poszukiwanego młodego człowieka.

Jak się potem dowiedziałam, ten poszukiwany młody człowiek o nazwisku Kot był pochodzenia żydowskiego, urodzony w Warszawie. Kształcił się on w Oksfordzie i przybył z Anglii do Warszawy w lecie 1939, jeszcze przed wybuchem wojny, rzekomo na urlop, a w rzeczywistości w charakterze agenta wywiadu angielskiego.

Po wybuchu wojny służąca (nazwiska nie wiem), która pracowała w mieszkaniu, w którym jako sublokator zajmował jeden pokój ów Kot, zauważyła, że on dziwnie się zachowuje i miała powiedzieć o tym przodownikowi tego rejonu Wiśniewskiemu (imienia nie znam). Powiedziała ona Wiśniewskiemu, że „młody pan dziwnie się zachowuje, mówi do pieca”. Wiśniewski domyślił się, że chodzi o aparat radiowy nadawczy i doniósł o tym władzom niemieckim. Gdy jednak żandarmi niemieccy zjawili się u Kota, by go aresztować, on rzucił granat, zabił dwóch czy trzech napastników i uciekł. Wówczas to Niemcy rozesłali listy gończe za nim, obiecali 10 tys. zł nagrody za wydanie i grozili karą śmierci ukrywającym zbiega. Jednak schwytać Kota im się nie udało. Podobno samolotem uciekł do Anglii.

Ten fakt miał być powodem, że w Warszawie Niemcy zarządzili masowe aresztowania. O ile mi wiadomo, około 300 osób. Aresztowano przeważnie przedstawicieli inteligencji żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego. Jednak wśród aresztowanych byli i aryjczycy. Zatrzymanych odwieziono do więzienia mokotowskiego, które wówczas było pod zarządem gestapo. Wśród aresztowanych był szwagier mego męża dr Jerzy Przeworski (chemik i właściciel cukrowni), jak również adw. Stanisław Ettinger oraz młody Königsztejn – syn lekarza (dr Königsztejn, ojciec, żyje i pracuje w Zarządzie Gminy Żydowskiej przy ul. Szerokiej na Pradze). Nazwisk innych aresztowanych nie znam. Ponieważ siostra mego męża (żona Przeworskiego) była chora, a męża swego obawiałam się posyłać do gestapo, podjęłam sama starania o zwolnienie dra Przeworskiego i przez dwa miesiące codziennie chodziłam do gestapo na al. Szucha. Z początku zwracałam się tam do tak zwanej Sicherheitspolizei, a później, kiedy udało mi się dowiedzieć, że sprawa Przeworskiego znajduje się w ręku „gestapo z trupimi główkami”, do tych ostatnich. Mąż pisał na maszynie podania w języku niemieckim, a ja zanosiłam je do gestapo. Przepustki wydawał Polak, którego dobrze znałam z widzenia przed wojną, gdyż przesiadywał w piekarni tureckiej na Nowym Świecie, gdzie brałam pieczywo. Ten nieznany mi z nazwiska Polak robił trudności przy wydawaniu przepustki i jeden raz nawet odmówił mi wydania.

Następnie szłam z otrzymaną przepustką do różnych agentów gestapo urzędujących w owym gmachu. Każdy z nich odczytywał moje podanie i następnie sprawdzał w swych aktach, w jakiej sprawie figuruje nazwisko Przeworskiego. Poczym Niemiec, dotąd spokojny, wpadał w szał, rzucał akta i oświadczał, że nic w tej sprawie pomóc nie może. W drugim takim wypadku zauważyłam, że na okładce akt, do których zaglądał Niemiec, był napis „Kot”. Zrozumiałam, że szwagier mój został zaaresztowany w związku ze sprawą Kota.

Niemcy przeważnie – odprawiając mnie z kwitkiem – mówili, że szwagier został wywieziony. W pewnym wypadku jeden z tych gestapowców, nazwiskiem Schule, który jak się później dowiedziałam, miał u siebie wszystkie akta aresztowanych w sprawie Kota, nawet lekko pchnął mnie w ramię, mówiąc żebym nie przychodziła, bo on nic mi powiedzieć nie może.

Za innym razem dostałam od funkcjonariusza gestapo w portierni, z narodowości Czecha, który mi wyjątkowo bezinteresownie sprzyjał, kartkę z nazwiskiem Meisinger, do którego mam się zwrócić, gdyż on ma decydować o życiu i śmierci tej grupy aresztowanych. Gdy jednak dostałam się do pokoju, w którym urzędował Meisinger, tego ostatniego tam nie zastałam. Był jego adiutant, który zobaczywszy kartkę z wypisanym nazwiskiem swego szefa, wpadł w szał, zaczął wypytywać przez tłumacza, skąd ja tę kartkę mam. Ja nie znając języka niemieckiego, wytłumaczyłam, że dał mi ją jeden Niemiec umundurowany, którego bym poznała, gdyby mi go okazano, ale który tu w gestapo nie pracuje. Uwierzono mi. Niemiec podarł kartkę z nazwiskiem i wyprawiono mnie znów z niczym.

Wreszcie w końcu lutego 1940 byłam w gestapo ostatni raz, gdyż wtedy jeden gestapowiec, którego nazwiska nie dowiedziałam się, przez tłumacza powiedział mi, żebym więcej nie przychodziła i nie składała podań, bo będzie zmuszony mnie aresztować. Gdy powiedziałam, że wobec tego udam się do Berlina, on – usłyszawszy słowo Berlin – krzyknął, że wszystkie podania przyjdą do niego. Przekonawszy się, że nic się nie dowiem od gestapowców, przestałam tam chodzić.

Zaczęłam się dowiadywać w więzieniu mokotowskim, które już wtedy było przekazane władzom więziennym polskim. Udało mi się wreszcie dostać do kancelarii i tam z księgi więziennej dowiedziałam się, jakoby szwagier Przeworski został 4 lutego 1940 roku zwolniony z więzienia. Była to nieprawda, gdyż dowiadując się od służby więziennej, co się stało z aresztowanymi tam ludźmi, dowiedziałam się, że jeszcze przy końcu stycznia 1940 cała grupa aresztowanych z 22, 23 i 24 stycznia, a więc w tych dniach, w których został aresztowany szwagier oraz wszyscy ci, o których mówiłam wyżej, została w trzech etapach samochodami wywieziona z więzienia, bez ubrań, w jednej bieliźnie mimo 32 stopni mrozu. Informujący mnie dozorcy więzienni mówili mi, że aresztowanych wywieźli gdzieś niedaleko, gdyż samochód, którym byli wywożeni, szybko wracał i wywiózł wszystkich aresztowanych między godziną 10.00 wieczorem, a 2.00 w nocy. Szwagier Przeworski był wywieziony. Dowiedziałam się o tym od strażników więziennych, w mieszkaniach ich przy więzieniu.

Nazwisk tych wszystkich strażników nie pamiętam, z wyjątkiem jednego, który się nazywa Strug. Znam jego żonę i postaram się dostarczyć adres. Mimo, że się dowiedziałam, że aresztowani zostali wywiezieni, chodziłam wówczas jeszcze nadal do gestapo, chcąc się dowiedzieć dalszego losu ich i szwagra. Zaprzestałam chodzić do gestapo później, gdy mi wyraźnie zagrożono aresztowaniem.

Dopiero w październiku czy listopadzie 1945 roku dowiedziałam się z dziennika „Życie Warszawy”, że w Lesie Kabackim za Wilanowem znaleziono trzy masowe groby, przy tym jeden z nich, największy, powstał w końcu stycznia 1940 roku. Wobec tego przekonana jestem, że szwagier Przeworski i towarzysze jego niedoli spoczywają w tym grobie, gdyż w owym czasie nie było więcej masowych mordów w okolicach Warszawy.

Według mnie główną przyczyną aresztowania szwagra było doniesienie na niego przez Irenę Przeworską, żonę Tadeusza Przeworskiego (jego stryjecznego brata). Rzecz w tym, że szwagier jako współwłaściciel cukrowni chciał uniknąć tego, żeby cukrownie – jako należące do właścicieli pochodzenia żydowskiego – dostały się w ręce niemieckie. Szwagier był katolikiem, ale pochodzenia żydowskiego. Zdecydował się wobec tego „zaryzować” firmę, oddając akcje i pieniądze wszystkich cukrowni swoim długoletnim urzędnikom Polakom. Ze współwłaścicieli cukrowni w Polsce pozostał tylko jego szwagier dr Józef Zandan (ożeniony z siostrą Jerzego Przeworskiego) oraz Irena Przeworska. Dr Zandan działał zgodnie ze szwagrem. Natomiast sprzeciwiała się mu Irena Przeworska i złożyła w gestapo skargę na szwagra, mocno go obciążając. Dr Józef Zandan, zabity przez Niemców w 1944 w Radości pod Warszawą, zostawił pamiętnik, w którym opisał cały przebieg zajścia pomiędzy Jerzym Przeworskim a Ireną. Treuhänder – Niemiec – również groził szwagrowi skutkami jego akcji, ale dowodu przeciwko niemu nie mamy. Objął cukrownię pod zarząd w rzeczywistości inny Treuhänder. Przeciwnikiem szwagra był również dyrektor jednej z cukrowni Zawadziński (imienia nie znam), który odmówił przesłania około jednego miliona złotych pieniędzy z cukrowni, przekazując je władzom niemieckim. Zawadziński oczerniał szwagra przed Treuhänderem i donosił Niemcom o zamiarach szwagra przeciwko Treuhänderowi.

Ostateczna skarga na piśmie została złożona przez Irenę Przeworską do gestapo. Tym zwróciła ona uwagę na szwagra. Irena Przeworska jest obecnie w Czechach, w jednym z obozów, i stara się o wyjazd do Ameryki, gdzie jest jej mąż. Pamiętnik dra Zandana obciążający Irenę Przeworską jest w posiadaniu dzieci zmarłego.

Dodaję, że szwagier Przeworski w czasie aresztowania mieszkał w Al. Jerozolimskich w domu własnym numer 23. Wdowa po Jerzym Przeworskim Kazimiera mieszka razem ze mną przy ul. Elsterskiej 6 m. 2.

Warszawa, 19 lutego 1946 r. Sędzia St. Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrał przysięgę, poczym świadek dodatkowo zeznała, co następuje:

Imię i nazwisko Halina Staniewska (znana w sprawie)

Przyszłam dziś do biura Komisji z prośbą o sprostowanie oraz uzupełnienie zeznania mego złożonego 11 lutego. Przede wszystkim muszę stwierdzić na podstawie dawnych mych notatek, że Irena Przeworska złożyła skargę na Jerzego Przeworskiego nie do gestapo, a do zarządu Liegenschafts, które się mieściło w Warszawie przy ul. Kopernika 30. Tam też czytał jej skargę i widział ją Henryk Gorowski, obecny szef cukrowni Wieluń (poczta Wieluń) i Stefan Szyfer, główny księgowy cukrowni Józefów, który tam i obecnie pracuje (poczta Płochocin pod Warszawą).

Ci sami świadkowie będą mogli stwierdzić dane o postępowaniu Ludwika Zawadzińskiego i byłego dyrektora cukrowni Józefów Śliwińskiego (imię podadzą świadkowie). Przy tym muszę sprostować, że szkodliwa rola Zawadzińskiego polegała tylko na tym, że on nie dopuszczał szwagra Jerzego Przeworskiego do Treuhändera Lichtenhofera (nauczyciela z Wrocławia, który w końcu objął zarząd cukrowni Michałów i Wieluń), szkalował szwagra wobec tego Treuhändera, buntował go, dowodząc, że szwagier chce „zaryzować” firmę, przeciwny jest Treuhänderowi i chce go usunąć z zarządu firmy. Treuhänder był z tego powodu źle usposobiony względem szwagra i przy ludziach wypowiadał pogróżki pod jego adresem. Te okoliczności może również stwierdzić świadek Bukowski (imię i adres znane są Górawskiemu i Szyferowi).

Pieniądze Niemcom przekazał nie Zawadziński, lecz Śliwiński, były dyrektor cukrowni Józefów. O czym zeznać mogą ci sami świadkowie, którzy też wskażą imię i adres Śliwińskiego.

O Zawadzińskim muszę jeszcze nadmienić, że przy Niemcach utrzymał się on na swym stanowisku, przy czym w czasie okupacji sprzedał duży zapas cukru na swoją korzyść, za co przez Niemców został aresztowany i siedział w więzieniu, lecz po pewnym czasie został zwolniony. Zawadziński po wyjściu Niemców powrócić chciał na swe stanowisko, lecz robotnicy go nie dopuścili.

Gdzie jest Zawadziński obecnie, ja nie wiem. Przypuszczam, że jego adres mogą wskazać świadkowie. Śliwiński sprzeciwiał się żądaniu szwagra, by całą sumę będącą w kasie cukrowni przekazał zarządowi spółki. Po wielkich namowach wpłacił on tylko 50 tys. zł, a resztę – około miliona złotych – wpłacił zarządowi niemieckiemu, motywując ten krok obawą przed represjami z ich strony.

Chodzi mi przede wszystkim, przy złożeniu tych mych zeznań, o wyświetlenie, czy czyny tych ludzi (tj. Zawadzińskiego, Śliwińskiego i Ireny Przeworskiej) nie przyczyniły się do tragicznego losu szwagra mego Jerzego Przeworskiego.

Dodaję, że gestapowiec Schule był wysoki, tęgi brunet. Twarz miał gładką. Schule też wydawał pozwolenia na paczki i przepustki do kancelarii Pawiaka. Ze mną Schule obchodził się dość poprawnie, tylko raz uniósł się i pchnął mnie w ramię.

Meisingera, który postanowił o straceniu szwagra mego, na oczy nie widziałam. Rysopisu jego nie znam. Być może był to sam Meisinger – ten młody, średniego wzrostu, szeroki w ramionach, rudy Niemiec, którego ja przyjęłam za jego adiutanta. Ten miał lat około 30. Natomiast gestapowiec, który ostatnio przyjmował ode mnie podanie i zagroził, żebym nie przychodziła więcej, bo będzie zmuszony mnie aresztować, gdyż wytwarzam chaos w biurze, był średniego wzrostu, szczupły, twarz w pryszczach, włosy o metalicznym odcieniu. Imienia i nazwiska jego nie dowiedziałam się. Ten Niemiec ze mną był dość poprawny, natomiast z innymi obchodził się bardzo źle. Jedną petentkę, która się nazywała Irena Gold (była aryjką) pchnął tak mocno, że o mało sobie zębów nie wybiła, gdyby nie to, że chwyciła za parapet okienny. Gold robiła starania o jakiegoś Żyda, właściciela biura podań, który był aresztowany jednocześnie i z powodu tejże sprawy Kota, co i mój szwagier.

Spotykałam tego gestapowca później na mieście. Odzywał się wówczas do mnie po polsku z niemieckim akcentem. Powiedział mi raz przy spotkaniu, że ja zasługuję na powiedzenie mi prawdy, lecz on ma matkę i żonę. Za drugim razem przy przypadkowym również spotkaniu zapytał mnie, czy mój szwagier wrócił i nawet zapewnił, że powróci. Wszyscy gestapowcy, jak również i ostatnio wspomniany, nosili uniformy wojskowe, na rękawie czarny pas z literami SD (Sicherdienst), a na czapce czarna otoczka i trupia czaszka z piszczelami. Na rewizje zaś gestapowcy przyjeżdżali w czarnych skórzanych lub ceratowych płaszczach.

Dodaję, że jednocześnie z mym szwagrem było w Warszawie aresztowanych trzysta osób, w liczbie których był również ksiądz z Wilanowa, a na terenie Polski jeszcze około 2 tys. osób i mówiono, że wszystkie te aresztowania nastąpiły jako odwet za Kota.

Szwagier Jerzy Przeworski był w zarządzie Spółki Akcyjnej Cukrowni, do której należały cukrownie Józefów, Wieluń, Michałów, Gosławiec i zdaje się Młynów. Akcje tej spółki w przeszło 90 proc. należały do rodziny Przeworskich. Szwagier chciał zapobiec przejściu cukrowni w ręce okupanta. Skarga Ireny Przeworskiej pokrzyżowała te plany i w rezultacie Niemcy przejęli zarząd spółki i usunęli stamtąd wielu pracowników Polaków, w tej liczbie i Stefana Szyfera.

Dzieci Dra Zandana, w rękach których znajduje się pamiętnik nieżyjącego ojca, mieszkają w Gliwicach. Syn nazywa się Tadeusz Zandan, a córka Maria Zandan. Tadeusz Zandan pracuje w Instytucie Chemiczno-Tłuszczowym w Gliwicach. Bliższego adresu obojga Zandanów nie znam. Żona Jerzego Przeworskiego podczas aresztowania i stracenia męża była chora i w tej sprawie nic nie wie. Imię jej Kazimiera Zofia Przeworska.

Odczytano.