JADWIGA BODYCH

Warszawa, 27 lutego 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Jadwiga Urszula Bodych z Drzewińskich
Data urodzenia 19 września 1906 r. w Żyrardowie
Imiona rodziców Władysław i Marianna
Zajęcie bez zajęcia
Wykształcenie cztery klasy gimnazjum
Miejsce zamieszkania Ursus, ul. Rynek 6
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

W czasie okupacji niemieckiej mieszkałam wraz z moim mężem Stanisławem Bodychem (ur. 15 lutego 1901) w Ursusie. Mój mąż był podporucznikiem rezerwy w polskim wojsku, w Ursusie pracował w fabryce jako urzędnik, jednocześnie pełnił funkcje komendanta Obrony Przeciwlotniczej na terenie fabryki i komendanta gminnej Ochotniczej Straży Pożarnej w gminie Ursus.

Przez cały okres okupacji mąż mój pracował konspiracyjnie w organizacji podziemnej. Nie orientuję się, jaka to była organizacja. Wiem tylko, iż był bardzo aktywny, zgłaszali się do niego stale różni ludzie, odbywały się zebrania. Od 1940, gdy mój mąż zorganizował straż pożarną w gminie Ursus, często ratował ludzi zatrzymanych przez Niemców w czasie łapanek warszawskich, a potem – w czasie powstania w 1944 – w obozie przejściowym w Ursusie, wydając im legitymacje strażackie z datą wsteczną. Na początku 1944 roku został w ten sposób uratowany Mieczysław Janczewski (zam. obecnie zdaje się w Inowrocławiu), który został już umieszczony na liście zakładników, a przebywał w więzieniu na Pawiaku. Mąż mój chodził wtedy kilka razy do gmachu gestapo w alei Szucha 25, do żandarmerii w Pruszkowie, której ochotnicza straż pożarna podlegała, i do żandarmerii w Aninie, gdzie Janczewski mieszkał. Ostatecznie uzyskał zwolnienie. Za Janczewskiego mąż mój musiał wtedy poręczyć.

Było wiele takich osób, które mąż uratował, ale nazwisk ich wszystkich nie znam. Pamiętam jeszcze, iż Mieczysław Nawrocki (zam. w Ursusie, ulicy nie pamiętam) został wyciągnięty przez mego męża z obozu przy ulicy Skaryszewskiej, gdzie trafił z łapanki ulicznej. Później Nawrocki twierdził kłamliwie, iż sam się uratował za 300 zł.

W czasie powstania warszawskiego Niemcy urządzili po mieszkaniach łapankę na robotników fabryki Ursus, chcąc ich odstawić do Wrocławia. Daty nie pamiętam, ale zdaje się we wrześniu 1944. Zostali wtedy złapani dwaj strażacy mego męża Urbański (imienia nie znam), który obecnie nie żyje i Mieczysław Zajączkowski (zam. obecnie w Ursusie ul. Limanowskiego 2). Mąż udał się do fabryki, gdzie był punkt zborny złapanych i interweniował jako komendant straży, w rezultacie czego włączono go także do transportu, ale uciekł dzięki temu, iż samolot aliancki zrzucił bombę w pobliżu samochodów jadących z transportem Polaków przeznaczonych do wywiezienia do Wrocławia.

W końcu września i w październiku 1944 roku przez dwa tygodnie był w fabryce Ursus obóz przejściowy dla warszawiaków wywożonych w głąb Rzeszy.

W tym czasie zwrócił się do męża „Caritas” z inicjatywą, by jako kierownik straży pożarnej, zatem mający wstęp na teren fabryki wraz ze swymi ludźmi, zajął się wyprowadzeniem z obozu warszawiaków, by ich uchronić przed wywiezieniem. Mąż mój zorganizował akcję w ten sposób, iż strażacy ubrani w kostiumy z brezentu pod nimi wnosili drugie takie ubrania, przebierali w nie swoich krewnych lub nawet nieznajomych Polaków i wyprowadzali z obozu jako strażaków. Z tego systemu korzystali nie tylko strażacy.

11 października 1944 mąż mój osobiście wraz ze strażakiem Łagodą (imienia nie pamiętam) usiłował wyprowadzić z obozu szkolnego kolegę męża przebranego za strażaka. W bramie żandarm (wyjątkowo nie przekupiony) zatrzymał ich, ponieważ zapamiętał, iż mąż z Łagodą wchodzili we dwóch, a oto wychodzą we trzech. Po zatrzymaniu mąż był bity i katowany przez komendanta obozu, żandarma Szulca (imienia nie znam). W tym czasie zaaresztowano całą straż i wywieziono ją do obozu w Pruszkowie, 21 osób razem z mężem. 13 października zapakowano te osoby do wagonu na transport ochotników do Warszawy, przy czym stąd strażacy uciekli.

W czasie, gdy mąż mój był w transporcie, zwróciłam się do wójta gminy Ursus Goderkiewicza (obecnie przebywającego w Poznaniu) prosząc go o uwolnienie strażaków i męża. W odpowiedzi na to wójt zarzucił memu mężowi, iż pogubił brezenty strażackie, i nie dbał o to, iż strażacy, którzy uciekli z obozu w Pruszkowie, brezenty te zostawiali w obozie. Gdy mój mąż powrócił z Warszawy, wójt kazał mu zdać urzędowanie w straży, ponieważ poginęły brezenty strażackie. Tłumaczył, iż żandarmeria tego żąda. Przy zdawaniu obowiązków komendanta straży wójt zawezwał kilku żołnierzy z żandarmerii polowej, którzy mężowi wymyślali. Wójt groził mu: „jeszcze wojna się nie skończyła, jeszcze zobaczymy”. Jak się mąż dowiedział w żandarmerii, wójt tłumaczył zwolnienie go z obowiązków komendanta – jego chorobą.

6 grudnia 1944roku do mieszkania naszego przybyło kilku żandarmów z kilku policjantami granatowymi i zabrali męża razem z Mieczysławem Chonieckim i „Gajowym” (znam tylko pseudonim), którzy u nas nocowali. Męża zabrano do żandarmerii w Pruszkowie, gdzie siedział w piwnicy. Wiem o tym, ponieważ nosiłam mu jedzenie. Po czterech dniach aresztowani wraz z mężem mężczyźni zostali zwolnieni. Przez trzy dni mogłam przynosić jedzenie, 9 grudnia powiedziano mi, iż mąż został wywieziony, poczym słuch o nim zaginął.

22 lutego 1945 powiedział mi kapitan straży pożarnej Ursusa Rajzecher, iż mąż został zamordowany w Lesie Sękocińskim. On wiedział to od sekretarza gminy w Sękocinie, gdyż grób tamtejszy został odszyfrowany nazajutrz po egzekucji. Zebrałam strażaków z Ursusa i 24 lutego dokonałam ekshumacji. Po rozkopaniu grobu okazało się, iż razem z moim mężem było tam pochowanych 13 osób. Zwłoki były dobrze zachowane, także bezsprzecznie i ja, i strażacy rozpoznaliśmy mego męża.

Z oględzin zwłok stwierdziliśmy, iż mąż mój przed śmiercią był poddany torturom. Na obu dłoniach znajdowały się ślady przypalania rozpalonym żelazem, podobne ślady nosiły stopy. Pod paznokciem u nóg, a także rąk były wbijane drzazgi. Całe plecy były sine od bicia, na nerkach i na karku olbrzymia rana. W okolicy brzucha i ud wielka rana. Dłonie były zmasakrowane. Wszystkie zęby w dolnej szczęce były wybite, prawe oko wykłute. Opowiadał Burnot, szofer straży ochotniczej z Ursusa, który był razem z wozem zabrany przez Niemców do Pruszkowa w okresie aresztowania mego męża, iż tortur na moim mężu dopuścili się żandarmi niemieccy w Pruszkowie, razem z policjantem granatowym Zatorowskim. Działo się to w czasie badania, gdy mój mąż nikogo z kolegów nie wydał. Karol Burnot mieszka w Ursusie przy ul. Sowińskiego.

Wobec spóźnionej pory zeznanie zostało przerwane i odłożone do dnia 5 marca 1946 r., do godz. 12.00.

Odczytano.