Szósty dzień rozprawy, 17 marca 1947 r.
Przewodniczący: Proszę wezwać świadka Woycickiego.
Świadek podał co do swej osoby: Alfred Woycicki, 40 lat, wyznanie rzymskokatolickie, żonaty, sekretarz teatrów, obcy dla stron.
Przewodniczący: Jakie są wnioski stron co do trybu przesłuchania świadka?
Prokurator Cyprian: Zwalniamy z przysięgi.
Adwokat Umbreit: Zwalniamy z przysięgi.
Przewodniczący: Za zgodą stron Trybunał postanowił zwolnić świadka z przysięgi. Upominam świadka o konieczności mówienia prawdy, a to ze względu na skutki prawne fałszywych zeznań.
Co świadkowi wiadomo w sprawie Oświęcimia, jak się świadek dostał do obozu, a szczególności, czy może świadek przedstawić ruch podziemny w obozie.
Świadek: Zanim przystąpię do tematu sformułowanego w pytaniu, może naszkicuję pokrótce wrażenie, jakie człowiek wchodzący do obozu czy więzienia odnosił.
Znalazłem się w celi więziennej. Zdumiony byłem, że zobaczyłem innych ludzi, a przecież byli to ci, z którymi stykałem się przed kilkoma godzinami.
Ludzie, o których trudno mówić jako o ludziach normalnych, ludzie nastawieni podejrzliwie, nieufnie, którzy wskutek systemu stosowanego w więzieniach byli wygłodzeni, a więc ludzie chciwi, rzucający się na wszystko, co mogło pod rękę ich się dostać, zawistni. Ludzie, którzy mieli ukształtowane charaktery, nim się dostali do więzienia, ci ludzie łatwo się nie zmieniali. Gorsza sprawa była z młodzieżą.
Jeżeli mam mówić na rozprawie komendanta Oświęcimia, to trudno mówić tylko o nim, względnie o samym obozie oświęcimskim. Tutaj w grę wchodzi cały kompleks zagadnień, cały kierunek nadany przez reżim hitlerowski. Celem powstania obozów, w moim pojęciu, było nie tylko wyniszczenie narodów, które przeszkadzały Niemcom w ich Lebensraumie, jak to nazywali, ale także kompletne zniszczenie moralne tych ludzi, którzy się pod ich władzę dostali. Łamanie charakteru, łamanie tego moralnego kręgosłupa. I kto wie, czy to nie była jedna z największych zbrodni, jaką popełniono na tych, którzy przeszli przez ich więzienia i obozy.
Przyszedłem do obozu. Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to język obozowy. Mężczyzna nie należy do kategorii rumieniących się, ale język w obozie, który pochodził od tych, co z ramienia SS kierowali naszym życiem, to jest od kryminalnych przestępców Niemców, zabijał zupełnie wszelkie poczucie etyki i moralności w człowieku. Przez tych ludzi w tych obozach było niemożliwie. Kto miał siłę i był bezwzględny, bez żadnych hamulców ani skrupułów, nie liczył się w niczym z moralnością, ten miał większe szanse przetrwania i przeżycia. Mało tego. Ten człowiek miał dane na to, że zyska sobie sympatię i uznanie władz obozowych, już nie tylko więźniów kryminalistów, którzy rządzili nami, ale i tych, którzy w mundurach z oznakami SS krążyli po obozie i decydowali o naszym życiu. Zarówno jednym, jak [i] drugim chodziło o ukształtowanie ludzi na swoją modłę. Wyplenić wszystko, co stanowiło morale człowieka, zniszczyć wartości charakteru, zrobić go sobie uległym i urobić na obraz i podobieństwo swoje. Kto chciał [się] od tego tła odbijać, kto chciał się okazać szlachetniejszym, lepszym, mającym pewne zasady, ten był tępiony. Ten naciek szedł z dwóch stron: od zielonych mundurów SS-manów i od pasiaków z zielonymi trójkątami. Co mieli robić ci ludzie, którzy nie mieli sił do walki, względnie mieli jakieś inne przeszkody w tym, żeby zdobyć sobie jakieś stanowisko w obozie i zabezpieczyć sobie możliwość przeżycia, o ile z wydziału politycznego nie przyjdzie inne zarządzenie? Tylko wyjątki, mogę powiedzieć, miały to szczęście, że bez wysługiwania się kapo, blokowym, Blockführerom potrafiły przetrwać i utrzymać się na pewnym poziomie. Wszystko zależało od tego, jak się ustosunkuje kapo, względnie blokowy do więźnia. O cóż im chodziło? To byli ludzie, którzy lata całe przesiedzieli po więzieniach, a potem przeniesieni do obozu stali się najkrwawszymi oprawcami. Tych ludzi trzeba było karmić, poić wódką. Tym ludziom trzeba było dawać złoto, pieniądze. Skąd [je] wziąć? Trzeba było – jak się mówiło w języku obozowym – organizować. Nie uważano tego za kradzież, bo to było odbieranie tego, co nam Niemcy zagrabili przy wejściu do obozu. Było to odbieranie z ich magazynów i składów, żeby przekupić kapo i SS-manów, by uzyskać pewne względy, które by pozwoliły przetrwać.
Ale to nie było wszystko. Co prawda, są to rzeczy, które wchodzą w nałóg, o ile trafią na młodego człowieka o nieskrystalizowanym jeszcze charakterze, który wyszedł dopiero spod skrzydeł matczynych i długo jeszcze potrzebował kierującej ręki, dobrej mądrej, uczciwej przede wszystkim. Jeżeli taki człowiek znalazł się w tym otoczeniu i musiał ratować swoje życie takimi drogami, to wchodził on w pewne nałogi i nie wiadomo, czy nie odbije się to na niejednym życiu.
Ale były gorsze rzeczy. Byli młodzi chłopcy, którzy przychodzili do obozu w pierwszym kwiecie chłopięcego wieku. Pamiętam takich. Jeden z nich dzięki uczciwości kolegów dosłownie ukrywał się przez jakiś czas na strychu na bloku 23., w szpitalu, bo go kazali zlikwidować. Jednego z nich ukrywaliśmy w wydziale politycznym w biurze przyjęć. Mało tego, znaleźli się ludzie, którzy go uczyli, żeby po wyjściu z obozu mógł zdać maturę. Ale byli inni, którzy nie mieli tego szczęścia, żeby znaleźć kolegów, którzy by się nimi opiekowali. Byli tacy, którzy wiedzieli, że są skazani na zagładę. Co im pozostało? Albo płacz i czekanie na likwidację, na zmuzułmanienie się, po którym czekało kopnięcie lub dobicie pałką, albo też ktoś spostrzegł, że można nie tylko przekupstwem, ale [i] swoją osobą zjednać sobie sympatię tych ludzi, którzy wyznaczani byli przez komendę obozu do kierowania naszym życiem. Kapo i blokowi jako ludzie, którzy lata całe przesiedzieli w więzieniach i obozach – ciągle mówię o początkach Oświęcimia i innych obozów, bo muszę mówić i o innych obozach, bo to był system, który stwarzał kategorię na terenie wszystkich krajów okupowanych przez Niemców – kapo i blokowi byli homoseksualistami i ci młodzi chłopcy ulegali woli tych kryminalistów, którzy robili z nich homoseksualistów. To nie są rzeczy błahe, to nie są rzeczy, które odbiegają od tematu procesu, bo to jest przyszłość nasza. Jeżeli ta młodzież, ta przyszłość narodu polskiego, która po nas będzie dźwigała trud odbudowy, która trwać będzie jeszcze dziesiątki lat, jeżeli to są ludzie ze złamanym kręgosłupem moralnym, to jest winą systemu narzuconego obozom koncentracyjnym przez Berlin. Każdy, kto zobaczyłby swego syna – młodego chłopca wracającego z obozu, zarabiającego swoim ciałem na życie, lub „organizującego”, ale już nie w ten sposób, że to było tylko odbieranie Niemcom tego, co nam zabrali przy wejściu do obozu – załamałby się. Sądzę, że to jest jedna z największych ran, jakie mógł ten system, jego wykonawcy, zwłaszcza szczególnie gorliwi, jak oskarżony w tym procesie, mogli zadać Europie i przez to zrobić największą krzywdę.
Było pewne nastawienie na terenie obozu, to samo zresztą, które było w kraju, mianowicie sabotaż pracy. Gdzie tylko było możliwe, pracę się sabotowało, opóźniało, niszczyło się wyniki pracy, stwarzało się sztuczne trudności, bo wierzyliśmy, że to jest jedna milionowa część drogi do ich klęski. Robiło się to z niesłychanym wysiłkiem i niejednokrotnie z narażeniem życia, jednak było to robione.
Oprócz tych, którzy to robili z rozmysłem, celowo, na podstawie własnych przemyśleń albo w związku z organizacją obozową, byli tacy, którzy dostali się do jakiegoś komanda i znaleźli pracę i warunki do życia. Oni już nie dla sabotażu, ale dlatego, żeby spokojnie siedzieć w kącie, nic nie robić albo bardzo mało, byle tylko przeżyć, bo może przyjść przeniesienie do innego obozu albo do kamieniołomów, dlatego ci ludzie wymigiwali się od pracy.
Powracam do młodzieży. Jeżeli dziś słyszymy, że ludzie młodzi, silni, zdrowi, zdolni do pracy siedzą w różnych obozach w strefie amerykańskiej i angielskiej; jeżeli zapytujemy, dlaczego nie wracają do kraju, nie deklarują się wprawdzie, że chcą tam pozostać, ale jeszcze nie wracają – na to otrzymałem odpowiedź od jednego z młodych kolegów, który, że tak powiem, wychował się i ukształtował w obozie: oni sobie powiedzieli, że jak długo da się żyć za darmo, to będą żyli, będą żyli do ostatniego dolara UNRRA [United Nations Relief and Rehabilitation Administration]. To są też skutki systemu, który był w obozach koncentracyjnych. I tutaj nie tylko oskarżony jest odpowiedzialny za całość obozu w Oświęcimiu, a potem w 1944 i 1945 r. za inne obozy, ale również wszyscy ci, którzy mieli z tym kierunkiem coś do czynienia. Ci wszyscy ludzie są odpowiedzialni za łamanie charakterów.
Jest jeszcze jeden aspekt w tej sprawie, który nie każdemu może trafić do przekonania, ale który dla większości społeczeństwa polskiego ma duże znaczenie, to jest kwestia religijna. Próby życia religijnego na terenie obozu, zwłaszcza w Oświęcimiu, były tępione w sposób radykalny. Spotkałem się z tym już na terenie więzienia, ale później w obozie zobaczyłem cały ogrom tej sprawy. Nie jest to rzeczą bez znaczenia, że ci młodzi ludzie, którzy wychodzą z obozów, nie mają podstaw; że byli pozbawieni wychowania religijnego, które daje pewne hamulce w życiu, daje pewną moralność i etykę. Człowiek może później na podstawie swoich przemyśleń wystąpić z Kościoła, ale pewne zasady etyczne i moralne zachowuje bez względu na swoje wyznanie czy ewentualnie jego brak. Zwalczanie tych rzeczy znowu powodowało załamywanie się słabszych charakterów i powodowało to, że charaktery te się nie ukształtowały.
Stałe poniewieranie godności ludzkiej, ustawiczne bicie, zmuszanie do pewnych poniżających czynności – to wszystko zobojętniało ludzi słabych, tak że im właściwie było wszystko jedno, co się z nimi dzieje, co się z nimi robi.
Na tym tle powstały pewne wysiłki w tym kierunku, żeby walczyć z tym rozpaczliwym stanem. W 1941 r. znaleźli się ludzie, którzy powiedzieli, że musimy stworzyć pewną samoobronę pod względem moralnym, samopomoc wzajemną. Rozwinęły się z tego później kontakty z krajem. Początkowo były to kontakty od ludzi do ludzi, od więzienia do rodzin, przez nich kontakty do organizacji. Wreszcie w 1941 r. przyszli do obozu oświęcimskiego ludzie, którzy z zawodu swojego mieli podstawy do tego, żeby przygotować pewną akcję obronną na wypadek czy to gwałtownej likwidacji obozu, czy innych okoliczności. Przyszli oficerowie, [tacy] jak płk Stawarz, dowódca 3. Pułku Strzelców Podhalańskich, płk Gilewicz, mjr Dziama, mjr „Bończa” z 1. Pułku Szwoleżerów, por. Paulone „Lisowski” z 4. Pułku Strzelców Podhalańskich. Oni skontaktowali się początkowo z ludowcami, którzy mieli już pewne kontakty z krajem, i zaczęli na terenie obozu myśleć o tym, żeby się skupiać, zaczęli nawiązywać kontakty przede wszystkim w celu udzielania sobie wzajemnej pomocy na terenie obozu. Punktem centralnym, gdzie ogniskowały się ta pomoc i ta akcja, była tzw. kartoflarnia, na której czele jako kapo stał Tadeusz Paulone „Lisowski”. Kapo – nazwa, która wryła się w pamięć jako określenie czegoś nikczemnego, tutaj znalazła swoje najszlachetniejsze uosobienie. Kapo kartoflarni „Lisowski” był określany przez ludzi dojrzałych, starszych jedynym jasnym promieniem Polaków będących u władzy na terenie obozu w Oświęcimiu. Został on przez swoje osobiste zalety kapo kartoflarni i u niego zaczęła się tworzyć komórka, do której wchodzili ludzie, których trzeba było ratować nie tylko dla życia obozowego, ale [i] dla przyszłej Polski, a więc wchodzili uczeni, fachowcy różnych zawodów, specjaliści, lekarze, prawnicy, wojskowi, przede wszystkim inteligencja zawodowa, której w Polsce tak bardzo potrzebujemy. Druga kategoria ludzi, którzy byli wciągani, to ludzie, co do których zdawano sobie sprawę, że ich dni są policzone. Kogo się dało, tego się ściągało.
Tamta organizacja funkcjonowała w ten sposób, że „Lisowski” był w kontaktach z płk. Stawarzem, który początkowo reprezentował wszystkie grupy wojskowe. Później, po 12 czerwca 1942 r., kiedy została rozstrzelana cała grupa inteligencji polskiej, m.in. jeden z wybitnych działaczy na terenie obozu dr Tempka, kierownictwo przeszło w ręce Gilewicza, który pracował z płk. Dziamą, „Bończą” i „Lisowskim”. Jeszcze w 1941 r., kiedy żyli Stawarz i Tempka, ci ludzie niezależnie od tego, że nawiązali kontakt z ludowcami, nawiązali również łączność z działaczami socjalistycznymi Oświęcimia, którzy mieli wielki mir w całym kraju, a którzy zdawali sobie sprawę z tego, że do kraju nie wrócą, a także mieli wielki mir wśród obozowiczów. Byli to Barlicki, Dubois z Polskiej Partii Socjalistycznej. Był tam jeszcze Adam Kuryłowicz, który pracując na terenie szpitala, pełnił szereg funkcji, którym zawdzięczają życie już nie dziesiątki, a setki ludzi. W jakichś zakamarkach i schowkach nie do pomyślenia przechowywał lekarstwa, wszelkiego rodzaju zastrzyki i ratował ludzi, których sam wyszukiwał. Wszystkie te środki były na wagę złota i na wagę życia ludzkiego. Każdy krok można było przypłacić życiem.
Barlickiego zabrakło, został Dubois. Kontakt grupy wojskowej i ludowców z socjalistami, reprezentowanymi wówczas przez Duboisa, był nikły. Powoli grupa wojskowa zamykała się w swoich ramach i stwarzała warunki do tego, żeby przede wszystkim pomagać na terenie obozu. Wymienić tu trzeba nazwisko człowieka, co do którego mamy wątpliwości, czy żyje, bo wyjechał z bardzo makabrycznym transportem do jednego z najgorszych obozów. To był Świderski, którzy stworzył olbrzymią sieć samopomocy.
To wszystko się grupowało przy „Lisowskim” i przy grupie wojskowej.
Doprowadzono do kontaktu z kierownikiem pracy z ramienia więźniów, którym był Otto Küsel. Dowiódł [on], że jest człowiekiem ze wszech miar szlachetnym, że jest przede wszystkim człowiekiem, czego dowód dał w tym, że się wyrzekł swojej państwowości niemieckiej i prosił o obywatelstwo polskie, co wszyscy więźniowie Oświęcimia gorliwie popierali, gdyż to był człowiek rzeczywiście zasłużony. Dzięki Küselowi stworzono szereg możliwości do tego, żeby umieszczać ludzi na takich oddziałach pracy, na których mogli ratować swoje życie. Jeżeli trzeba było czyjejś ucieczki, nasi ludzie w wydziale politycznym [o tym] informowali. Działo się [tak] wtedy, kiedy jakieś akta, powiedzmy XY, zostały wyciągnięte i poszły do Unterscharführera Lachmanna, który był szarą eminencją i wybierał sobie więźniów do egzekucji. Wtedy trzeba było ułatwiać takiemu więźniowi ucieczkę i Otto Küsel przekazywał wówczas takiego człowieka do komanda, gdzie ucieczka była łatwiejsza.
Poza tym koleżanki Żydówki na oddziale politycznym dostarczały wiadomości zebrane przez podsłuchiwanie, przez obserwację kursowania akt, przez obserwację szpiclów obozowych, którzy przychodzili do wydziału politycznego z rozmaitymi zeznaniami. Sam z osobistego doświadczenia mogę potwierdzić ich współpracę niesłychanie doniosłą. Kiedy znalazłem się w obliczu śmierci w grupie wojskowej wśród 40 ludzi, którzy mieli być zlikwidowani, zostałem jeszcze przesłuchany na okoliczność istnienia grupy wojskowej i przygotowania powstania. Wtedy czekając przed barakiem wydziału politycznego na przesłuchanie od godz. 7.00 rano do południa, mogłem kilkakrotnie zamienić po kilka słów z jedną z urzędujących tam pracujących w wydziale politycznym Żydówek, która poinformowała mnie w swoim czasie, co zeznał mój poprzednik, jak wygląda sprawa, w jakim kierunku idzie itd. To były wyczyny, które nie tylko śmiercią musiałaby przypłacić, gdyby ją złapano, ale [i] potwornymi mękami. Swoją pracą [koleżanki] uratowały życie wielu ludziom.
Drugą grupą pracy był tzw. Arbeitseinsatz w wydziale pracy. Dzięki temu, że mieliśmy tam swoich ludzi, którzy nawiązali tajne kontakty, można było doprowadzić do tego, że uratowało się życie wielu osób.
Akcja miała na celu przygotowanie planów obozu, zorientowanie się w słabych punktach, w których można by zaatakować załogę obozu celem wydostania się, następnie chodziło o przygotowanie kontaktów z zewnątrz i przygotowanie całego terenu do tego, żeby w razie wyjścia z obozu mieć oparcie, względnie jakąś pomoc. Nawiązaliśmy kontakt z grupami konspiracyjnymi na terenie obozu w Brzezince, zarówno męskiego, jak i kobiecego, a następnie w [podobozie] Buna.
Uzyskaliśmy kontakty z krajem, które prowadziły do tego, że później byliśmy już w stałej łączności z dowództwem armii podziemnej w Polsce.
Kiedy przyjechałem do Oświęcimia, „Lisowski” wciągnął mnie do pracy. Z początku zostałem skierowany do pracy w Bunie, która musiałaby się dla mnie skończyć śmiercią, bo przyjechałem do obozu tak wycieńczony, że mnie prowadzono pod rękę. Dzięki poparciu zostałem skierowany do pracy biurowej w dziale rozpoznawczym, gdzie miałem wgląd we wszystkie listy transportów wchodzących do obozu i [z niego] wychodzących – zarówno przez komin, jak i przez bramę. Miałem też dostęp do niektórych więźniów, których zamykano od razu w bunkrach, a od których musieliśmy brać odciski palców, fotografować ich itp., niezależnie od tego, co robił wydział polityczny. Miałem dostęp do tych ludzi.
W 1942 r. na jesieni przyjechał do obozu człowiek, z którym nie stykałem się przedtem na terenie konspiracji, ale wiedziałem, że piastuje jedną z czołowych pozycji we władzach Polski Podziemnej – obecny premier Cyrankiewicz. W więzieniu spotkałem się z nim. Nie mogliśmy ze sobą rozmawiać, spotykaliśmy się tylko u lekarza. Wreszcie udało mi się z nim skontaktować. Zaproponowałem, żeby się przyłączył do grupy i poinformowałem go o całej pracy konspiracyjnej. Niezależnie bowiem od zasług, jakie zdobył pracą na ternie stronnictwa, w okresie konspiracji zyskał szacunek i uznanie ludzi różnych odłamów politycznych. Uważałem, że wciągnięcie go do współpracy da nam nowe siły. Tym bardziej, że Dubois zginął, Barlicki też. Cyrankiewicz chwilowo mi powiedział, że musi naprzód zbadać sytuację w obozie, jest bowiem na „czarnej liście”, za dużo o nim wiedzą i niewątpliwie będą go obserwować. Musi być powściągliwy i że później odpowie.
Na ten temat rozmawiałem z kierownikami grupy wojskowej. Powiedzieli, że on w tej chwili jest bardzo niebezpieczny ze względu na to, że należy do największych władz Polski Podziemnej, więc kontakt z nim jest szalenie ryzykowany i należy się go wystrzegać. Jeżeli powiedział kolegom, że odpowie we właściwym czasie, to poczekajmy na jego decyzję. Tak mijały miesiące. Kontakt utrzymywałem, ale nie było na ten temat rozmowy. Czekaliśmy. Obserwowałem m.in., że koło niego grupują się ludzie zbliżeni mu ideologicznie, a kiedy zauważyłem kontakt z jednym z przywódców Obozu Narodowo-Radykalnego Mosdorfem, stało się dla mnie jasną rzeczą, że sprawa wchodzi na szeroką platformę. Znowu na podstawie porozumienia z władzami organizacji wojskowej nawiązałem z nim kontakt [i zapytałem], czy skłonny jest do rozmów na ten temat.
To było wszystko bardzo odległe, za duże odstępy czasu, od jesieni 1942 do wiosny 1943 r. Podczas gdy jedna rozmowa w ciągu godziny mogłaby ustalić wszystko, to tam, w obozie, rozmowa taka musiała trwać całymi dniami albo tygodniami. Stale byliśmy pod obserwacją szpiclów. Zdawaliśmy sobie sprawę, którzy to są, ale byli [i] tacy, których nie znaliśmy. Wiosną 1943 r. doszło do pewnego porozumienia, że trzeba będzie nawiązać grupę, którą stworzył Cyrankiewicz z organizacją wojskową. Chodziło tylko o platformę współpracy, o zasady porozumienia.
Znowu mijają miesiące.
15 września 1943 r. panika ogarnia obóz. Dotąd w obozie było względnie spokojne, egzekucje odbywały się ciągle, ale nie było egzekucji tych, którzy wchodzili do organizacji. Przynajmniej mało było takich. 15 września 1943 r. zostaje aresztowana grupa siedmiu osób: Gilewicz, „Lisowski”, płk Stanirowski i inni. Idą do bunkra. Sprawa jest wysypana. Orientuję się na podstawie tego, iż Boger, jeden z najciemniejszych typów, jakich wydział polityczny posiadał, przychodzi do „Lisowskiego” i powiada: „No, panie por. Paulone, pan pójdzie ze mną”. Powiedział to na tyle głośno, że jeden z kolegów, który stał kilka metrów dalej, słyszał to. Dał zaraz znać o tym. Jeżeli on mówił o por. Paulonem, zostaliśmy zdekonspirowani.
Oczywiście cała organizacja wojskowa poszła w rozsypkę. Kontakty się rozluźniły, żeby nie było dalszych wpadunków. To było 17 września.
25 września aresztowanych zostało 40 osób. Wśród nich znajdowali się znany działacz socjalistyczny Woźniakowski, Mosdorf i inni. Dlaczego tych ludzi aresztowano? Wiadomo było w obozie, że kiedy w czasie apelu wywołują numer i Blockführer prowadzi [więźnia] przed stolik Rapportführera i potem do bunkra 11., to sprawa skończona. Normalnie to robiono jednak rano. Dlatego rano każdy żegnał się ze swoim przyjacielem: „W razie czego daj znać rodzinie”. Tutaj tymczasem – po apelu wieczornym, w sobotę. To było niebywałe w Oświęcimiu. Zjawia się oskarżony, szef wydziału politycznego Grabner, cały wydział polityczny, mnóstwo Blockführerów przy broni, z rozpylaczami przychodzą i tę grupę 40 otaczają ze wszystkich stron i prowadzą na blok 11. Tam się każą wszystkim rozebrać do naga. Sprawdzają numery. [Tamci] wiedzieli, że idą na śmierć.
Dostajemy jakieś łachy, strzępy pozrywane z trupów, i spędzają nas do bunkra. Grupa siedmiu ludzi, w której ja się znalazłem, dostaje się do ciemnicy. To jest sobota. Nie dostajemy jedzenia, nie dostajemy koców. Jesteśmy stłoczeni w tej ciemnicy. Pytamy się Żyda atlety, który tam pełnił funkcję bunkrowego i który potem oddał nam wielkie usługi: „Jakub, co będzie z nami?”. „Ja wam nie chcę nic mówić. To jest straszne. Co za ludzie”. Obok nas w celi siedziały więźniarki. Ponieważ cieszyły się pewnymi względami jako kobiety, SS- mani, którzy mieli służbę w bunkrze, i ten bunkrowy Jakub przychodzili po apelu i przynosili im papierosy albo trochę jedzenia, więc dostawały od nich wiadomości. Jedna z nich zaczęła spazmatycznie płakać. „Czego płaczesz?”. „Bo was w poniedziałek wykończą”. „Dobrze – odpowiadamy – na to przecież czekamy”. W poniedziałek przychodzi tzw. komisja. Słyszymy odgłosy kroków maszerujących przez korytarz, słowa: „Baczność” – idzie głowa całego obozu. Schodzą na dół. Lagerführerem wtedy był Schwarz. Przychodzi i pyta, kto siedzi w tej sali. „Ci z organizacji wojskowej”. Pytają: „Czy już ich przesłuchano?”. „Jeszcze nie, ale uważam to za niepotrzebne, sprawa jest udowodniona”. „No tak, ale niech pan ich jednak przesłucha, bo może być ważne, co oni zeznają, i Berlin może zażądać wyjaśnień. Tu chodzi o kontakty z krajem”. Boger przekręcił klucz, zamknął, odsunęli się o kilka kroków. Rozmawiali jeszcze i słyszałem głos Schwarza: „A jednak trzeba będzie przesłuchać”. Boger na to: „Porozumiem się jeszcze z Berlinem”.
[Tamtych] wzięli natychmiast pod mur, rozstrzelali. Z tej grupy sobotniej wszyscy zostali. W środę zaczęło się przesłuchanie, które trwało do 11 października 1943 r. Przesłuchiwano nas w sposób taki, że poza tym wypadkiem prawdopodobnie nie pamiętają w obozie takiego przesłuchania. Nikogo nawet palcem nie tknięto przez cały czas, mówiono „panie”, niesłychanie uprzejmie, tylko z ironią. Oczywiście: „My wszystko wiemy”, ale że niby są jeszcze pewne drogi wyjścia z tej sytuacji. Tak się złożyło, że dzięki temu bunkrowemu Jakubowi uzyskaliśmy rzecz dla nas niezmiernej wagi. Mianowicie w nocy przychodził on, wpadał do bunkra z pasją, otwierał drzwi i wywoływał nazwiska, np.: „Wójcicki, wynoś się”. Wyszedłem, prowadzi mnie do innej celi. Tam spotkałem jednego z kolegów z organizacji wojskowej. „Co jest?”. „Coś zeznawał?”. „To i to. A ty?”. „To i to. W razie dalszych przesłuchań potwierdzisz nasze zeznania”. W ten sposób uzyskaliśmy połączenia między tymi ludźmi, którzy mieli najwięcej na sumieniu.
Wreszcie 8 albo 9 [października], na jakieś dwa–trzy dni przed likwidacją tej grupy, Dziama, przechodząc korytarzem z przesłuchania, kiedy drzwi naszej celi były uchylone, bo naumyślnie zabierano kołek, zwolnił kroku i powiada: „Bądźcie spokojni, Gil i ja wzięliśmy wszystko na siebie, wyście o niczym nie wiedzieli”. W efekcie dowiedzieliśmy się, że jednak tak było, że Gil i „Lisowski” wzięli całą winę na siebie – że utrzymywali kontakty z krajem, a inni ludzie byli potrzebni tylko do tego, żeby im przynosić wiadomości, ile przyszło transportów, czy duże, ilu ludzi, czy dużo dziś umarło, kto jest szefem w ich komandzie itd. Oczywiście rozmowy te wyglądały inaczej, ale oni tak to przedstawili. Efekt był taki, że zaczęto sprawdzać w biurze politycznym, kto jeszcze z tych aresztowanych jest w roczniku oficerskim. Kogo znaleźli w tych rocznikach, ten był już przekreślony. Tym, którym nie udowodniono, że byli zawodowymi wojskowymi, zawieszono wykonanie wyroku do [czasu] zbadania w terenie przez lokalne gestapo, które nas dostarczyło z poszczególnych okręgów, czy mieliśmy z wojskiem coś wspólnego, jak wyglądały nasze sprawy itd.
11 października wyprowadzono 42 ludzi z tej grupy, dołączono jeszcze ok. 30 ludzi za inne sprawy, żeby i to za jednym zamachem załatwić, bo oni lubili wyższe liczby – i rozstrzeliwali ich. Pierwsza dwójka to byli mjr Dziama i Tadeusz [Paulone] „Lisowski”. Dziama zwrócił się do tych osobników, żeby im nie wiązali rąk, tylko potraktowali jak oficerów, jak ludzi odznaczonych Orderem Virtuti Militari. To wzbudziło duże zdumienie, ubawiło ich to, niemniej jednak powiedzieli: „Stańcie twarzą w twarz” – i prosto w czoło. W momencie, kiedy strzelano do Dziamy, „Lisowski” zdołał wznieść okrzyk na cześć wolnej i niepodległej Polski, co widziała jedna z koleżanek przez szparę kosza okiennego z bloku, w którym siedziała. To stwierdził także będący tam inż. Pilecki.
Po likwidacji tej grupy zaczęliśmy powoli nawiązywać nasze zerwane kontakty. Nie wiadomo, co teraz począć z tą resztką. Pozostał dół – góra została zlikwidowana. Kierownictwo przekazano kpt. Kazubie z przedwojennego Warszawskiego Pułku Piechoty, człowiekowi odważnemu, a przede wszystkim szalenie opanowanemu i dyskretnemu. W tym okresie Cyrankiewicz również znalazł się w opresji, za próbę ucieczki dostał się do bunkra. Po jego wyjściu wróciliśmy do kontaktów i wtedy mi wykazał na podstawie korespondencji z władzami Polski Podziemnej, że są duże nieporozumienia, że [władze] stawiają kwestię w ten sposób: jeżeli przedstawiciele dowództwa armii podziemnej i rząd podziemny nie mogą się porozumieć między sobą co do Oświęcimia, bo każda organizacja ma inne informacje, nie sprzeczne, ale innymi drogami dążące do pewnym celów, to jak mają się w Warszawie porozumieć, jeżeli wy, mieszkając na terenie jednego bloku, nie możecie się dogadać. To był argument nie do odparcia. Trzeba było przyjąć i zgodzić się z tym – jakkolwiek ta organizacja wojskowa nie łączyła się z tą grupą Oświęcimia, która była raczej grupą polityczną – żeby jednak te lody przełamać i się połączyć. I w końcu doszliśmy do tego, że grupa wojskowa wydelegowała kolegę Bartosiewicza do rozmów z kolegą Cyrankiewiczem na ten temat. Po ustaleniu szczegółów roboty wojskowej grupa polityczna Oświęcimia zaczęła z pewnym wynikiem konsolidować pracę i przygotowania grupy wojskowej. Ryszard Jaworski został łącznikiem, który już stale się kontaktował i uzgadniał wszystkie rzeczy. W ten sposób zaczęła się ta współpraca formować i już po zwartej linii miała iść dalej.
Przyszła ewakuacja obozu, większość z naszych ludzi opuściła Oświęcim. Całość roboty przejęła już grupa polityczna Oświęcimia ze swoją sekcją wojskową, która przygotowała dalszy teren.
Przewodniczący: Czy panowie prokuratorzy mają jakieś zapytania?
Prokurator Cyprian: Nie mamy pytań.
Adwokat Umbreit: Czy obrona ma jakieś zapytania?
Przewodniczący: Świadek jest wolny.