WŁADYSŁAW TONDOS

Dnia 1 października 1946 r. w Zakopanem, Sąd Grodzki w Zakopanem, Oddział III Karny, w osobie sędzi M. Fałek, z udziałem protokolantki, aplikantki K. Piwowarczyk, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania i o treści art. 107 kpk, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Władysław Tondos
Wiek 46 lat
Imiona rodziców Franciszek i Julianna
Miejsce zamieszkania Zakopane – Sanatorium [Polskiego] Czerwonego Krzyża
Zajęcie lekarz
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany za fałszywe zeznania
Stosunek do stron obcy

Zostałem aresztowany przez gestapo w Zakopanem w maju 1941 r. Już w lipcu tego roku znalazłem się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Przebywałem tam do 25 sierpnia 1944 r. Jako lekarz przydzielony zostałem do [pełnienia] funkcji tzw. pielęgniarza, gdyż jako lekarz nie mogłem pełnić oficjalnie swoich obowiązków. Obowiązki moje polegały na pielęgnowaniu chorych więźniów znajdujących się w szpitalu, a także udzielaniu im pomocy lekarskiej. Zaznaczam, że do moich obowiązków należało też szorowanie podłogi, usuwanie nieczystości itd.

Chorować nie można było zasadniczo dłużej niż sześć tygodni, gdyż wtedy takiego więźnia uśmiercano za pomocą zastrzyku fenolu. Odbywało się to w ten sposób, że lekarz lub (sanitariusz) niemiecki – a byli nimi dr Jung, członek SS, człowiek nadzwyczaj bezlitosny i dr Entress, który skończył medycynę w Poznaniu, człowiek wprawdzie niedopuszczający się bezpośrednich brutalnych aktów w stosunku do jednostek, jak bicie, czy kopanie, ale za to zimny cynik, z kamiennym spokojem kierujący dziennie setki ludzi na zagładę fenolem. Był jeszcze trzeci lekarz – Niemiec, którego nazwiska nie pamiętam. Wszyscy [oni, którzy] przebywali tam w różnych okresach, lub [też] sanitariusz Kler [Klehr] (Niemiec, z zawodu szewc), wybierali co tydzień spośród chorych w sali szpitalnej pewną ilość osób, przeciętnie paręset osób z całego szpitala, i zarządzali ich zamordowanie przez zastrzyk fenolu. W tym celu dawali [do zrobienia] odpowiednią ilość zastrzyków współwięźniom, m.in. niejakim Stosiowi i Pańszczykowi z Krakowa, którzy zbyt gorliwie wykonywali powierzone im zlecenia, a ci wstrzykiwali z początku dożylnie, a potem dla ukrócenia manipulacji – dosercowo. [Zastrzyki] robił także wspomniany wyżej sanitariusz Klehr. Dodaję, że dokonywał on aktów brutalności w ten sposób, że o ile przeznaczony na śmierć fenolową próbował się bronić, to Klehr bił go żelazną sztabą po goleniach dopóty, dopóki wymusił na nim powolność.

W 1942 r. i 1943 r. zaczęto stosować uśmiercanie fenolowe na szerszą skalę, mianowicie codziennie do ambulatorium zgłaszało się na rozkaz lekarza niemieckiego kilkuset więźniów jako chorzy, rozbierali się do naga i wtedy tenże lekarz niemiecki segregował ich i przeznaczał kilkaset osób na śmierć fenolowa. Liczba ta niekiedy dochodziła do 700 dziennie. Niemieckie władze obozowe starały się trzymać w pewnej tajemnicy to masowe uśmiercanie więźniów fenolem, a można było to stąd wywnioskować, że podczas wywożenia zwłok uśmierconych w ten sposób, zarządzały tzw. Lagerspere, polegającą na tym, że więźniom nie wolno było wychodzić ze swych baraków. Trupy wywożono do krematorium.

Przebywałem najpierw w bloku 28., potem 19., byłem też prawie trzy miesiące w tzw. kwarantannie w bloku 11., przeznaczony na wywóz do Majdanka, a uniknąłem tego dzięki zapaleniu płuc. W końcu byłem w bloku 20. lekarzem salowy, a później w 1944 r. lekarzem kierującym blokiem.

Ponieważ nie na rękę był Niemcom rozgłos, jaki zyskało fenolowe uśmiercanie więźniów, przeto już w 1941 r. jesienią zastosowano próbnie wobec więźniów zabijanie gazem. Odbywało się to jednak na początku w bunkrach bloku 11. Wtedy to zaduszono ok. 500 chorych więźniów, wybranych ze szpitala przez lekarza-Niemca, dr Junga, oraz ponad 600 jeńców – żołnierzy sowieckich. Ja brałem udział, gdyż musiałem, wraz z 30 innymi więźniami w wyciąganiu gnijących już trupów zagazowanych więźniów i układaniu ich na wozy platformowe, które musieliśmy sami ciągnąć do krematorium, znajdującego się wtedy jeszcze poza drutami.

Następnie stosowano ten rodzaj mordowania więźniów w 1942 r. [oraz] nadal w 1943 r. wobec chorych wybieranych z bloków szpitalnych, [a] także wobec więźniów wybieranych poza szpitalem na terenie obozu w czasie zbiórek apelowych przez któregokolwiek z Niemców, np. przez dozorcę SS-mana. [Działo się to] jeżeli stwierdzono poranione nogi u więźnia, względnie nawet niewielki obrzęk ud. Zazwyczaj były to obrzęki głodowe.

Od 1942 r. zaczęły nadchodzić wielkie transporty Żydów, których masowo mordowano przy pomocy gazu – jednego dnia często do 20 tys. Niemcy przyjmowali taki transport Żydów do obozu w sposób cyniczny. Najczęściej występował wtedy kierownik obozu, którym był Fritsch [Fritzsch], a potem Aumayer [Aumeier] lub nawet czasami sam Rudolf Höß. Witał [on] Żydów zapewniając ich, że im będzie dobrze w obozie, jeżeli będą dobrze pracować, że dostana dobre ubranie itd. Następnie prosił by wystąpili chorzy i lekarze, gdyż chorzy będą poddani opiece, ale lekarze mają się zająć tymi chorymi i załadować ich na auta. Poza tym wybierano od dwóch do pięciu procent Żydów (mężczyzn i kobiet), zdrowych i silnych, i ci byli kierowani do obozu jako normalni więźniowie. Zaraz z miejsca załadowanych na auta chorych Żydów wywożono bezpośrednio do komór gazowych. O tym wszystkim dowiedziałem się od więźniów-Żydów, którzy zostali przeznaczeni na pobyt w obozie w niewielkiej ilości. [Dowiedziałem się od nich] jak się to wszystko odbywało na dworcu przy przyjęciu transportu Żydów. O tym, że te ogromne ilości Żydów były mordowane za pomocą gazu, dowiedziałem się od więźniów-Żydów ze specjalnego komanda, którzy zajmowali się wyłącznie usuwaniem trupów poduszonych i paleniem ich w krematoriach oraz od pijanych szoferów SS-manów.

Zaznaczam, że wspomniane wyżej komando składało się ok. 300 ludzi, co trzy miesiące zabijanych przy pomocy gazu, na których miejsce wybierano nowych 300 Żydów. Nowoczesne krematoria w liczbie pięciu w końcu nie mogły pomieścić ogromnej ilości ciał ludzkich, tak że trzeba było zwłoki więźniów palić na stosach lub nawet w olbrzymich dołach. [poza tym] doraźnie zakopywano zwłoki. Mniej więcej po pół roku więźniowie musieli rozkopywać te doły, a szczątki palić w krematoriach.

W 1942 r. wybuchła w obozie ogromna epidemia tyfusu plamistego. Z początku Niemcy nie przeciwdziałali, ale kiedy zmarł lekarz niemiecki dr Schwela i kilku innych SS-manów zaczęło chorować, przeprowadzono dezynfekcję obozu (odwszenie). Chorych i rekonwalescentów z bloku tyfusowego (ok. 1500 osób) załadowano na auta i zagazowano ich w komorach. Dodaję, że jeżeli chodzi o Żydów, to jeżeli ktoś zachorował w komandzie, to bywały wypadki, że przyprowadzano go do szpitala w celu zbadania, a wtedy mimo dozoru udawało się nam niekiedy porozumieć z taki więźniem i on nam opowiadał o gazowaniu ogromnej ilości Żydów, [a] także i Polaków, wysiedleńców z Lubelskiego i Zamojszczyzny.

Pamiętam, że w 1943 r. przyprowadzono z Brzezinki do bloku, gdzie byłem, dwa razy po 80 chłopców w wieku od 12 do 16 lat, dobrze wyglądających i odżywionych, pochodzenia chłopskiego i tam wstrzyknięto im fenol. Jeden z tych chłopców powiedział do mnie: „Wiem dlaczego to robią – chcą posiąść naszą dobrą ziemię”. Byli to chłopcy z Lubelskiego i Zamojszczyzny.

Prócz wspomnianych wyżej sposobów mordowania ludzi, stosowano jeszcze rozstrzeliwania, z początku przy pomocy plutony egzekucyjnego, a potem masowo stosowano strzał w tył głowy. Wykonywał to najczęściej SS-mann Palitzsch. Byłem świadkiem, obserwując to wszystko z bloku 20., który był prawie naprzeciw bloku 11., jak po egzekucji wychodzili z podwórza bloku 20., gdzie jej dokonano, oprócz komendanta Hößa, cywilni i wojskowi Niemcy, goście obozu, zaproszeni specjalnie na egzekucję. Wśród nich widziałem także kobiety.

Rudolfa Hößa widywałem rzadko. Jednakże wszystkie zarządzenia dotyczące rygorów i mordów w obozie pochodziły od niego. Rudolf Höß był nawet bardziej gorliwy, jak przypuszczam, niż mu nakazano z Berlina, a wnioskuję to stąd, że gdy jesienią 1941 r. zagazowano ok. 600 chorych więźniów, to nie wykreślono ich od razu ze stanu żyjących w obozie, lecz codziennie po ok. 100.

Na początku 1944 r. na czas czterech miesięcy zmienił się komendant obozu i był nim Liebehenschel. Ten Niemiec zupełnie zmienił obóz. Warunki pobytu więźniów zmieniły się na radykalnie lepsze. Zniesiono bunkry karne, publiczne bicie, bo i tego rodzaju udręka była stosowana, np. za palenie papierosa przy pracy, lub za spostrzeżenie, że więzień je podczas pracy, nawet gdyby to była okruszyna chleba lub surowy ziemniak. Zakazano kapo bić więźniów podczas i po pracy oraz rozwiązano karną kompanię. Zdarzały się jednak wypadki, mimo że SS-mani na ogół stosowali się do zarządzeń komendanta, że jednak któryś z SS-manów pobił więźnia. Wtedy to odważył się więzień obozu, a dziś generalny sekretarz PPS, poseł do Krajowej Rady Narodowej, Józef Cyrankiewicz i poszedł do komendanta Liebehenschela i zawiadomił go o tych wypadkach. Cyrankiewiczowi nie tylko nic za to się nie stało, ale Liebehenschel zezwolił mu jako zdrowemu na przebywanie w bloku szpitalnym. Dodaję, że gdyby się to stało za Rudolfa Hößa, to taki więzień, który odważył się przyjść do niego ze skargą, byłby na pewno zginął po najwyszukańszych torturach.

Zdarzało się nieraz, że więźniowie z obozu uciekali, ale jeśli takiego więźnia za Rudolfa Hößa złapano, najpierw go publicznie bito, potem chodził z tablicą na której widniał napis niemiecki: „Ich bin wieder da”, a następnie osadzono go w bunkrze, skąd nigdy nie wychodził. Natomiast za Liebehenschela więzień taki po powrocie, przyłapany na ucieczce nie podlegał żadnej karze i pozostawał w obozie. Gdy wrócił znowu Rudolf Höß warunki więźniów od razu znacznie się pogorszyły. Wprowadzono z powrotem bicie [i] bunkry. Ja sam byłem w sierpniu 1944 r. wraz z 64 innymi więźniami wzięty do bunkra, rzekomo pod zarzutem, że tworzyliśmy organizację [planującą] wybicie Niemców. Z chwilą zbliżania się frontu zostaliśmy przeznaczeni na śmierć. Uniknęliśmy jej dzięki temu, że nie zgodził się na to Berlin.

Bunkry były rozmaitego rodzaju. Zbudowane z betonu, służyły za miejsce kary za byle jakie przewinienie, np. za palenie papierosa przy pracy. Pierwszy rodzaj bunkrów – to bunkry stojące, gdzie wpychano tyle ludzi, ile na stojąco mogło się zmieścić, ugniatano ich drzwiami, które siłą przymykano i pozostawiano tych ludzi na noc. Na dzień zaś wyprowadzano ich do normalnej pracy. Zdarzały się zwykle dwutygodniowe kary tego typu. Do bunkra takiego był słaby dostęp powietrza, a raz w zimie zdarzyło się, że śnieg zasypał niewielki otwór u szczytu bunkra i z 18 przebywających w bunkrze udusiło się 12. Były też bunkry z wodą i takie, gdzie więźniowie musieli leżeć na kamiennej podłodze.

25 sierpnia 1944 r. zostałem wywieziony z Oświęcimia do Bremy, gdzie pracowałem w fabryce samolotów, a po sześciu tygodniach, po zbombardowaniu tej fabryki, przewieziono resztę więźniów, którzy nie zginęli, gdyż więźniom nie wolno się było chronić do bunkrów, do Neuengamme, potem do Wilhelmshaven, stamtąd do Hamburga, aż w końcu zostałem przez Anglików uwolniony pod Sandbostel.