KAROLINA MAZURKIEWICZ

Dnia 21 grudnia 1946 r. w Zamościu, sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Zamościu z siedzibą w Zamościu, w osobie Sędziego Czesława Godziszewskiego, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania i o treści art. 107 kpk, świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Karolina Mazurkiewicz
Wiek 45 lat
Imiona rodziców Franciszek i Katarzyna
Miejsce zamieszkania Zdanów, gm. Mokre, pow. zamojski
Zajęcie rolniczka
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana
Stosunek do stron obca

11 listopada 1942 r., w czasie wysiedlania Polaków ze wsi Zdanów, zostałam razem z mężem Janem i dziećmi: córką Lucyną, lat 16, synem Władysławem, lat 14, córką Janiną, lat 12 i synem Aleksandrem, lat 9, zabrana do obozu w Zamościu. Wtedy za druty Niemcy wzięli szereg polskich rodzin ze wsi Zdanów, które nie zdążyły zbiec. Po trzech dniach mnie i męża oraz Lucynę i Władysława Mazurkiewiczów wraz z [innymi] 80 osobami SS-mani wywieźli do obozu w Oświęcimiu. Dwoje pozostałych dzieci Niemcy odebrali nam w obozie w Zamościu. Przed Bożym Narodzeniem 1942 r. dzieci moje Janina i Aleksander Mazurkiewiczowie wraz z innymi dziećmi zostały przewiezione przez Niemców do Garwolina, skąd zabrali ich miejscowi Polacy. Niemcy sprzedawali te dzieci po pięć marek za osobę.

Z Zamościa Niemcy wywieźli nas do Birkenau, gdzie oddzielono mężczyzn od kobiet. Ja zostałam z córką Lucyną. Zaraz nam Niemcy zgolili głowy i ubrali w pasiaki, tj. spódnicę, a raczej sukienkę, i koszulę.

19 grudnia 1942 r. zaraz zostałam z córką i innymi Polkami z różnych terenów Polski wysłana na roboty do miasta Oświęcim. Byłyśmy z córką, [tak jak] inne kobiety, bose. Od tego czasu codziennie musiałyśmy chodzić do ciężkiej pracy. Rano budzono nas o godz. 4.00. Na dworze musiałyśmy stać przez 2 godz. na apelu bez względu na porę roku i pogodę. Po apelu wracało się do bloku i dostawałyśmy po 25 dag chleba na cały dzień oraz szklankę wywaru z siana i zaraz nas gnali do pracy. Były wypadki, że chleb na następny dzień dawano wieczorem przy apelu. O godzinie 12.00 był obiad, składający się z beztłuszczowej zupy z brukwi lub pokrzyw. Na osobę wydawano pół litra. Obiad trwał godzinę, po czym goniono znów do pracy. O godz. 6.00 po obiedzie był apel na dworze, który trwał dwie godziny. Po apelu dawano na osobę około pół szklanki wywaru z siana, bez niczego.

W niedzielę pędzono nas piechotą do Babic lub Bud, odległych od Oświęcimia o 14 km, gdzie musiałyśmy brać po sześć cegieł z rozbitych domów, nieść do Oświęcimia i rzucać do fosy, gdzie następnie musiałyśmy wskakiwać i szybko wychodzić, bo w przeciwnym wypadku SS-mani i SS-manki bili nas i szczuli psami. Po takim przegonie brakowało w grupie paręset osób. Niemcy bili nas bez przyczyny, strzelali [do nas] oraz szczuli [nas] psami, które rzucały się na ludzi i gryzły, wyrywając ciało płatami. Takich pobitych lub zabitych musiałyśmy zanieść pod swój blok, gdzie przy apelu Niemiec lub Niemka sprawdzali liczbę więźniów. Były wypadki, że Deksler („Dekslerka”) [Drechsel] podczas apelu, przechodząc przed szeregiem, zatrzymywała się przed leżącymi na ziemi kobietami, pobitymi lub pogryzionymi przez psy, i stawiała nogę na gardło, dusząc kobietę. W ten sposób zamordowała wiele więźniarek.

Ja z córką w czasie swego pobytu w Birkenau stale byłam przerzucana do innych bloków. Byłam na blokach 13., 15., 8. i 6. Niejednokrotnie widziałam, jak przywożono ludzi pod komorę gazową samochodami, z których zrzucano ich jak kamienie, auta miały bowiem urządzenie, dzięki któremu podnosiły się i wysypywały ludzi. Widziałam także, jak ludzi z pociągu w Birkenau pędzono piątkami w szeregu do komory gazowej. Byłam świadkiem, jak Żydówka z Polski, pracująca razem z nami, zapytała Żydówki idącej w szeregu: „Dokąd idziecie?”, na co ta dała odpowiedź: „Idziemy do łaźni, gdzie nas wykąpią, i odeślą nas do Ameryki, bo za dwóch Żydów dają jednego Niemca”.

Komora gazowa był to duży budynek z kominem. Niemcy wywozili z niej tylko popiół, który rozsiewali po polach. Widziałam raz, jak Żydówka trzymała przy sobie dwie małe córeczki i nie pozwalała ich sobie odebrać. SS-man podskoczył do niej, uderzył ją i dziewczynki kilkanaście razy karabinem po głowach i całym ciele, lecz kobieta ta nie pozwoliła zabrać sobie dzieci. Wreszcie Niemiec ten wepchnął ją z córkami do komory gazowej. Z komory tej stale było słychać krzyki. Niemcy pędzili do niej ludzi różnych narodowości.

17 lipca 1943 r. z córką i innymi kobietami – łącznie [było nas] 300 osób – dostałam się do Berlina, do fabryki baterii elektrycznych. Miałyśmy pracę bardzo ciężką, a warunki odżywiania [były] jeszcze gorsze niż w Birkenau. Spałyśmy w schronach na gołym piasku.

Mąż mój zginął w Birkenau 5 lutego 1943 r. Syna swego Władysława widziałam, gdy SS-mani wybierali małych chłopców z szeregu w czasie apelu. Wybrali wtedy 45 takich chłopców, których wywieźli gdzieś z Birkenau. Po wejściu do Niemiec wojsk angielskich, morze wyrzuciło na brzeg Niemiec szereg trupów. Ludzie mówili, że wśród nich były zwłoki chłopca Luciana Kocha z Warszawy, którego Niemcy zabrali z Birkenau razem z moim synem. Co się stało z moim synem, nie wiem. Miało to miejsce za Lubeką.

Większość ludzi z powiatu zamojskiego zmarła lub została zamordowana w Birkenau. Widziałam, jak Niemcy w Brzezince palili trupy ludzkie na stosach. Takich płonących stosów było sześć. Nazywano ten teren lagrem C.

Odnośnie [do] Tadeusza Rycyka i Mieczysława Rycaja, jak również osób wymienionych w piśmie z 14 września 1946 r. nr 1486/46, które mi odczytano, nic nie wiem. Wiem natomiast, że Helena Rycyk wróciła z obozu i obecnie ma mieszkać w Sitańcu. Straciła w obozie w Birkenau troje dzieci i męża. Pasznowa z Lipska w mojej obecności pod nadzorem SS-manki musiała na plecach zanieść do komory gazowej swoją rodzoną córkę, lat 16, po czym sama z rozpaczy zginęła. Działy się w obozie rzeczy okropne, których nie potrafię opisać.

Tak zeznałam.

Odczytano.