EDWARD WRONA

Tarnów, 12 listopada 1946 r. Bronisław Maciołowski, prezes Sądu Okręgowego w Tarnowie i członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, za przybraniem protokolantki Barbary Juraszowej, przesłuchał na zasadzie art. 254 i 255 kpk w charakterze świadka Edwarda Wronę, który po upomnieniu w myśl art. 107 i 115 kpk, zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Edward Wrona
Wiek i miejsce urodzenia 33 lata, urodzony w Tuchowie
Wyznanie rzymskokatolickie
Stan cywilny żonaty
Miejsce zamieszkania Tarnów, u. Starosolskiego 17
Zajęcie urzędnik OZT

Przed wybuchem wojny byłem zajęty w laboratorium chemicznym fabryki w Mościcach. Jeszcze przed mobilizacją w 1939 r. otrzymałem wezwanie jako oficer rezerwy do artylerii DOK 5 Kraków. Fabryka jednak mnie reklamowała i na skutek tego zostałem przydzielony do plutonu artylerii przeciwlotniczej w Mościcach, którego to plutonu byłem dowódcą, ponieważ właściwy dowódca (również porucznik rezerwy i pracownik fabryki w Mościcach) tuż przed wybuchem wojny otrzymał urlop i wyjechał do Francji, gdzie go wojna zaskoczyła. Jeśli mnie pamięć nie myli, oficer ten nazywał się Grzędzielski.

Ze zbliżaniem się wojsk niemieckich nasz pluton wraz z innymi jednostkami wojskowymi dostał rozkaz ewakuacji do Zamościa. W rejonie Lublina i Zamościa, gdy z jednej strony nacierali Niemcy, a z drugiej wkroczyły wojska radzieckie, oddział nasz został rozbrojony i wraz z innymi dostałem się do niewoli niemieckiej. Kiedy nas umieszczono w cerkwi w Leżajsku, zdołałem zbiec z niewoli i 10 października 1939 r. powróciłem do Tarnowa do domu przy ul. Lipowej 5 (obecnie Tertila), gdzie wówczas mieszkałem. W jakiś czas później, było to w drugiej połowie listopada 1939, na skutek namowy inżyniera Hennela w Mościcach i obecnie tam zajętego wstąpiłem do pracy w Mościcach, lecz już nie do laboratorium, tylko w dziale pomiarowym. Wstąpiłem do pracy także dlatego, iż do tego namówił mnie inżynier Odrycki, który przed wybuchem wojny kierował działem kwasów i prowadził badania nad wytwarzaniem kwasu azotowego za pomocą metody Noblara, a po wybuchu wojny nie wrócił do pracy, przeto zwrócił się do mnie z prośbą, żeby jego zapiski przedwojenne zabrać z biurka i dostarczyć mu. Udało mi się to zrobić, jakkolwiek w laboratorium nie pracowałem, dzięki temu, iż kierownikiem laboratorium był w czasie wojny inż. dr Hawliczek i ten nie robił mi żadnych trudności w poruszaniu się po terenie laboratorium. W fabryce byłem zajęty do 3 maja 1940 r., a w międzyczasie w lutym 1940 r. ożeniłem się.

3 maja 1940 r. wczas rano dom, w którym mieszkałem z matką, żoną, dwiema siostrami i 16-letnim bratem Ludwikiem, został otoczony przez gestapo i na ich żądanie otworzyłem drzwi. Do mieszkania wszedł nieznanego mi nazwiska gestapowiec, wysoki, młody, jak mi mówiono później, pierwszy kierownik gestapo w Tarnowie. Oprócz niego weszło jeszcze dwóch gestapowców, wszyscy rozmawiali po niemiecku. Powiedziałem, że nie rozumiem po niemiecku, wskazując, że matka włada tym językiem i za jej pośrednictwem dawane były odpowiedzi z naszej strony. Przeprowadzono wówczas rewizję w mieszkaniu, jednak nic nie znaleziono, zabrano tylko z szuflady stołu dokumenty sądowe, na mocy których sąd orzekł winę wypadku kolei, w którym zginął mój ojciec przed wojną.

Nadmieniam, że po wejściu do mieszkania oficer miał listę, z którą kontrolował moje odpowiedzi co do danych osobistych. Wskazując na brata, który leżał w łóżku, zapytał kto to jest, a na moją odpowiedź, że to brat, kazał i jemu się ubierać. Pozwolili nam się ubrać i wyprowadzili nas, przy czym na pożegnanie matkę i rodzinę ostrzegli, żeby do dwóch godzin nigdzie nie wychodzili, nas zaś z bratem ostrzegli, żebyśmy w drodze ze sobą nie rozmawiali, gdyż w przeciwnym razie zostaniemy na miejscu rozstrzelani.

Nazwisk ani tego oficera, ani jego towarzyszy nie znałem, ani też później się o nich nie dowiedziałem.

Zaprowadzono nas do kamienicy, w której mieściło się gestapo, przy ul. Urszulańskiej, i tam przeprowadzono rewizję osobistą, zabrano mi dokumenty, takie jak legitymacja pracownika fabryki, legitymacja oficera rezerwy, koperta wypłat itp. Następnie odebrano od nas dane osobiste, porównywano i wpisywano na arkusz papieru. W czasie tym doprowadzano do tego samego pokoju inne osoby, mianowicie Władysława Wydro wraz z żoną, jakichś dwóch Żydków i jeszcze jakieś dwie osoby, a po wprowadzeniu do pokoju wszystkich ustawiono twarzą do ściany, tyłem do pokoju.

Nadmieniam, że w czasie pobytu kierownika gestapo z gestapowcami w mieszkaniu oglądał on wiszące na ścianie obrazy i widząc obraz Hołd pruski oraz portret Rydza Śmigłego coś między sobą podrwiwali z tych obrazów. Gdyśmy z bratem z mieszkania wyszli, przyspieszyliśmy kroku, żeby wyprzedzić gestapowców. Zdążyłem brata poinformować, żebyśmy nie mówili o żadnych organizacjach, że ja jego, a on mnie nie może w żaden sposób zdradzić, choćby nas mieli zabić. Widocznie jednak idący za nami gestapowiec posłyszał, że coś rozmawiamy, gdyż przyskoczył do nas i groził, że nas zastrzeli, jeżeli będziemy rozmawiać.

W kancelarii gestapo od przybyłych osób również odebrano dane osobiste, przeprowadzono u nich rewizję, następnie zajechało przed kamienicę auto ciężarowe i do tego auta pierwszych nas wyprowadzono, a następnie z innych pokoi różne osoby, tak że w aucie zebrało się nas zatrzymanych około 20 osób. Pod strażą gestapowców odwieziono nas na podwórze więzienia sądowego, gdzie ustawiliśmy się w dwuszereg. Podeszli do nas strażnicy polscy i jeden z nich (nie pamiętam nazwiska) ostrzegł nas, że będzie przeprowadzana rewizja osobista. W tym momencie przypomniałem sobie, że w górnej kieszeni marynarki mam karteczkę z wiadomościami z radia londyńskiego, którą otrzymałem od jednej z pań, odbierającej audycje i podającej te wiadomości dalej do tajnych ulotek. Dziw, że tej karteczki nie znaleziono podczas rewizji w kancelarii gestapo. Błyskawicznie zastanowiłem się, w jaki sposób mam zniszczyć karteczkę i poprosiłem strażnika polskiego o pozwolenie odejścia do ustępu. Otrzymawszy zezwolenie udałem się tam i zdołałem wrzucić ją do kloaki. Przeprowadzono rewizję i następnie rozmieszczono nas po celach, mnie w celi na drugim piętrze, nie pamiętam jej numeru, gdzie było nas trzech, mianowicie niejaki Stanisław Białas, ja i jakiś młody osobnik z Brzeska. Brata umieszczono w innej celi. Przebywałem tam około dwóch tygodni bez przesłuchania. Dopiero po upływie tego czasu strażnik polski sprowadził mnie na przesłuchanie na parter do jakiejś celi, gdzie był ten sam oficer gestapo, który mnie aresztował, oraz drugi nieznanego mi nazwiska, mówiący po polsku. Jakkolwiek rozumiałem po niemiecku i nieco władałem tym językiem, na zapytanie odpowiedziałem, że bardzo słabo mówię w tym języku i mało rozumiem, i posługiwałem się owym tłumaczem gestapowcem. W ten sposób zyskiwałem czas do namysłu, jaką dać odpowiedź, kiedy słyszałem po niemiecku wyrażone polecenie do tłumacza, o co ma się pytać, do momentu przetłumaczenia mi tego pytania przez drugiego gestapowca. Przesłuchanie rozpoczęło się od odebrania danych osobistych, przy czym uprzedził mnie ów oficer, aby mówić prawdę, gdyż on już wszystko wie co do mnie. Rzeczywiście w pewnym momencie ze swoich papierów odczytał mi, gdzie służyłem w wojsku, gdzie, kiedy, jakie ćwiczenia odbywałem, że pracowałem społecznie, za co otrzymałem Krzyż Zasługi, tylko co do ostatnich dni służby mojej w wojsku nie miał dokładnych wiadomości, stąd nie zdradziłem się, że należałem do plutonu artylerii przeciwlotniczej w Mościcach. W pewnym momencie wyjął papierosy i począł mnie częstować, a gdy ja odmawiałem, uzasadniając, że jestem przecież więźniem, oficer grzecznie zaprzeczył, że jestem gościem i skłonił mnie do wzięcia papierosa, podając mi ognia i wtedy począł pytać, czy jestem Polakiem, a nie poprzestając na mojej odpowiedzi twierdzącej, kazał się tłumaczowi zapytać, czy jestem stuprocentowym Polakiem. Na twierdzącą odpowiedź wyraził przypuszczenie, że jako tak dobry Polak musiałem należeć do jakiejś organizacji politycznej, że i obecnie niewątpliwie należę do organizacji. W tym momencie przypomniałem sobie, że na jakiś dłuższy czas przed aresztowaniem mnie zgłosił się u mnie, niepamiętnego mi nazwiska kapitan Wojska Polskiego, który się przede mną wylegitymował i prosił o dostarczenie dla celów organizacyjnych wojskowej mapy Tarnowa. W czasie przesłuchania przyszło mi na myśl, czy przypadkiem ów kapitan nie był prowokatorem. Z dalszego przesłuchania okazało się, że gestapowcy nie mieli wiadomości, czy należę do organizacji. Po skończonym przesłuchaniu dosłyszałem, jak ów oficer do drugiego gestapowca powiedział o mnie, że jestem verdächtig, to jest podejrzany. Chcąc wprowadzić gestapowca w błąd, kiedy już byłem przy samych drzwiach, zwróciłem się doń z prośbą o danie mi kilku papierosów dla moich współwięźniów w celi. W pierwszej chwili ów oficer odmówił, mówiąc, że w więzieniu nie wolno palić, że nawet polski strażnik umieściłby nas w ciemnicy. Następnie jednak zmienił zdanie i dał mi pięć papierosów, ostrzegając jednak, przed polskimi strażnikami. Nim jeszcze doszło do wyprowadzenia, oficer na moje zaprzeczanie co do udziału w organizacjach wyraził wątpliwość, mówiąc, że skoro jestem stuprocentowym Polakiem, to nie mogę się godzić na to, że moją ojczyznę Niemcy zabrali. Ja jednak, chcąc go wprowadzić w błąd, wyjaśniłem, że istotnie w sercu swoim burzę się przeciwko temu, ale jestem na tyle roztropny, iż widzę ich siłę ogromną i że wszelkie organizacje nie zdałyby się na nic wobec ich siły. Widziałem, że w ten sposób pogłaskałem jego dumę, gdyż wtedy właśnie począł częstować mnie papierosem. Mimo to jednak nie

W więzieniu w Tarnowie przebywałem do czerwca 1940, kiedy następnie w transporcie 756 osób, wszystkich z więzienia z Tarnowa, odstawiono mnie do obozu w Oświęcimiu. Wszyscy byli narodowości polskiej, z wyjątkiem jednego dyrektora szkoły żydowskiej, a jako Żydów aresztowali Niemcy także Teodora i Zdzisława Simche, jednego adwokata, drugiego profesora, którzy się przechrzcili. Był to pierwszy transport, jaki odszedł z Tarnowa do Oświęcimia. Rozpoczęła się ta akcja rano: strażnicy polscy wchodzili do cel, sprowadzali nas na dół na korytarz, oddawali nasze rzeczy zabrane nam przy wejściu do więzienia, jak i później dostarczone przez rodzinę i partiami pakowano nas na pięć aut i odwożono do łaźni żydowskiej na placu rybnym. Ja dostałem się do auta wraz z bratem i umieściliśmy się w ten sposób, żeby jeden mógł obserwować jedną stronę ulicy, a drugi drugą, w przypuszczeniu, że zobaczymy kogoś z rodziny. W łaźni musieliśmy się poddać kąpieli w basenie, po czym wyprowadzano nas po kolei do sali na piętro, w której było tak ciasno, że tylko jeden koło drugiego mógł stać. Pożywienie dostarczał nam Czerwony Krzyż. W tej sali przebywaliśmy do rana następnego dnia i podczas tego pobytu przez okno zauważyłem moją żonę, jak starała się doręczyć paczkę dla mnie jednemu z SS-manów, pilnujących łaźni, ten jednak odmówił. Kiedy żona podeszła do okna, przy którym stałem, poinformowała mnie, że dzień przedtem od strażników dowiedziała się, że będziemy wywiezieni i przygotowała mi paczkę, jednak strażnicy Niemcy nie chcą jej przyjąć. Rano prowadzili nas na podwórze, ustawili czwórkami i poprowadzili na dworzec kolejowy, gdzie nas załadowano do wozów ciężarowych i przewieziono do Oświęcimia. Ani w czasie wyprowadzania z więzienia, ani podczas pobytu w łaźni, jak również i w czasie podróży, nie dopuszczono się na naszych osobach większych ekscesów, a jedynie, jeżeli ktoś otwierał okna w czasie, kiedyśmy przechodzili ulicami, to straż niemiecka oddawała w tym kierunku strzały karabinowe. Z Tarnowa wyjechaliśmy między godziną 8.00 a 9.00, do Oświęcimia przybyliśmy około 4.00 po południu. W czasie podróży pociągiem nie wolno nam było otwierać okien ani palić papierosów, któreśmy otrzymali przy wyjściu z więzienia, a tylko czasem na postoju na stacjach straż pozwoliła nam palić. Pożywienie mieliśmy tylko z paczek, które otrzymaliśmy w więzieniu od rodzin.

Po przyjeździe do Oświęcimia tak ja, jak i wielu innych, nie zorientowaliśmy się, że to jest Oświęcim, gdyż na budynku widniała nazwa „Auschwitz”. Dopiero po bliższym przypatrywaniu się stacji zauważyłem na jakiejś ławce napis Oświęcim. Wyładowanie jednak nie następowało na dworcu w Oświęcimiu, tylko przesunięto cały pociąg na boczny tor prowadzący do dawnych koszar wojskowych i magazynu monopolowego, gdzie oprócz koszar i magazynów stały jeszcze baraki, zapełnione jednak różnymi mieszkańcami, kobietami, mężczyznami i dziećmi, którzy na widok zbliżającego się pociągu powychodzili z baraków, lecz widząc w oknach pociągu naszych mężczyzn odwracali się, wycierając twarze jak przy ocieraniu łez, po czym zauważyliśmy, że z baraków wyrzucają pierzyny, poduszki, w ogóle sprzęty domowe. Jak się później zorientowałem, wyrzucali tych ludzi z baraków, które zostały następnie zburzone. Jeszcze przed wysadzeniem nas z pociągu do przedziału, w którym się znajdowałem, wszedł jeden ze strażników Niemców i zapytał, kto z nas umie po niemiecku. Ponieważ nikt się nie zgłaszał, dałem odpowiedź, że nieco rozumiem. Wówczas Niemiec polecił mi objaśnić moich towarzyszy, że przyjechaliśmy do naszej drugiej ojczyzny i poszedł do innych przedziałów, widocznie z tym samym oznajmieniem. Samo wysiadanie z pociągu odbywało się w ten sposób, że maszynista podciągał do drogi prowadzącej od toru w głąb obozu wagony, z których więźniowie musieli szybko wybiegać, przy czym stojący obok SS-mani tworzący straż obozu bili wybiegających więźniów rękami, kijami, podstawiali nogi i szczuli psami, tak że jeżeli któremu z więźniów spadło nakrycie z głowy, wypadła z ręki walizka lub paczka, to nie śmiał po to wracać ani podnosić, bez narażania się na zastrzelenie, jakkolwiek w moich oczach nie został nikt zastrzelony. W miarę opróżniania się wagonów maszynista posuwał się dalej z pociągiem, tak że następne zapełnione wagony stawały naprzeciw owej drogi, którędy więźniowie po wyjściu z wagonu musieli biec w głąb obozu. Przy wysiadaniu i biciu więźniów odznaczał się niejaki Palitsch, Rapportführer obozowy, jak się później dowiedziałem.

Obóz w tym czasie miał tylko jeden wielki blok murowany, otoczony wkoło drutem kolczastym, w podwójnym kręgu, na rogach budki strażnicze z umieszczonymi w nich strażnikami z karabinami maszynowymi i do tego bloku wszyscy więźniowie wchodzący z pociągu wbiegali, a raczej na podwórze przed blokiem. Mnie udało się z bratem wybiec szybko, bez żadnego wypadku i uderzenia. Cała droga od toru kolejowego do bloku wynosiła około 50 metrów. Wzdłuż po obu bokach obstawiona była SS-manami, przy wejściu przez bramę na podwórze również SS-mani bili wbiegających, a na podwórzu przywitali nas więźniowie niemieccy, przeważnie bandyci, w liczbie około 30, przyszli nasi kapowie, i oni ustawili nas dziesiątkami, bijąc rękami bez litości po głowach, gdzie dopadli. Mnie dostało się uderzenie w twarz od znanego ze swej srogości najstarszego obozowego (Lagerälteste) imieniem Bruno.

Po ustawieniu nas dziesiątkami sprawdzono naszą obecność przez odczytywanie listy nazwisk, przy czym każdy po wywołaniu swego nazwiska musiał odpowiedzieć hier, gdyż w razie odpowiedzi po polsku „jest” dostawało się bicie. Podczas tej akcji spoza drutów przypatrywała się wszystkiemu cała świta obozowa, między nimi zauważyłem tęgiego, elegancko ubranego mężczyznę, o którym później dowiedziałem się, że to jest Höß. Po sprawdzeniu wszystkich z listy skierowano nas po pięć osób z podwórza na froncie przez dłuższą ścianę bloku do wejścia prowadzącego do piwnic bloku po krótszej jego stronie. Każdy z tych pięciu, nie wiedząc po co biegnie, przeżywał strach, jakie nieznane go tam czeka. Tymczasem po wejściu do piwnicy na korytarzu każdy z nas musiał oddać wszelkie paczki, takie jak plecaki, walizki, płaszcze, które składano w pierwszej izbie piwnicznej od wejścia na prawo, skąd przechodziło się do drugiej izby, gdzie musieliśmy rozbierać się do naga i ubranie takie jak marynarka, spodnie, bielizna i buty nieść w rękach do następnej sali, gdzie odbywało się strzyżenie głowy. Odbywało się to tępymi maszynkami. Strzyżenia dokonywał więzień polski pod nadzorem SS-mana Niemca, podczas tego dręczono strzyżonych, wyrywając [włosy] gwałtownie maszynką , zostawiając kępki włosów i następnie kierowano nas do dalszej ubikacji, gdzie każdy więzień musiał się kłaść na stole i poddać się operacji golenia całego owłosienia na ciele. Golenie odbywało się tępymi brzytwami, wykonywali to więźniowie polscy, przeważnie fryzjerzy, którym ze strachu ręce się trzęsły, nierzadko popędzani byli biciem przez dozorcę Niemca, wskutek czego, goląc, ranili pod pachami, w pachwinach itp. wstydliwych miejscach. Taki więzień ogolony, pokrwawiony, wystraszony, wybiegał z tej fryzjerskiej sali operacyjnej i biegł dalej, a ci, którzy czekali kolejki, widząc poprzedników wybiegających skrwawionych, przypuszczali, że tam odbywają się jakieś operacje. Po wybiegnięciu z sali fryzjerskiej przechodziło się kąpiel: więzień wbiegał pod tusz z zimną wodą i nie obcierając się, zabierał odłożone przedtem na bok swoje ubranie. Po kąpieli wbiegało się znów do następnej celi w piwnicy, gdzie przy stołach siedzieli pisarze, którzy odbierali dane osobiste każdego więźnia i dawali każdemu numer, polecając pilnowanie go, gdyż odtąd za wywołaniem numerów będzie każdy mógł otrzymać swoje ubranie. Ja otrzymałem nr 206, a brat mój 457. Po zapisaniu danej pozycji o otrzymaniu numeru wychodziło się na korytarz, gdzie więzień się ubierał i dostawał przydział swój na piętrze bloku. Na piętrze tym były dwie sale, jedna z jednej strony korytarza, druga po przeciwnej stronie, pośrodku były mniejsze pokoiki dla straży, względnie tak zwanego kapo. Ja dostałem się do sali po lewej stronie od wejścia, brat zaś po prawej.

Umieszczenie nas w salach nastąpiło koło godziny 18.00. Do Sali, najpierw jednej, potem drugiej, przyszedł komendant wewnętrznego obozu, który miał władzę tylko nad więźniami, nazwiskiem Fritsch i miał przemowę do więźniów w języku niemieckim, którą tłumacz tłumaczył na polski: – Jesteście już więźniami, a nie ludźmi, Polski nie będzie, zginęła raz na zawsze, to jest tylko mrzonka, każdy z was, jeśli będzie pracował dla państwa niemieckiego to może się spodziewać, że zobaczy się ze swoją rodziną, w przeciwnym razie nigdy jej nie zobaczy. Następnie komendant odszedł na drugi koniec korytarza, do drugiej sali. W obydwu było umieszczonych około 400 ludzi, na ziemi była rozesłana zdeptana słoma, z której za każdym krokiem podnosiły się tumany pyłu. W nocy na tej słomie musieli wszyscy leżeć pokotem, każdy na tym samym boku, gdyż inaczej brakłoby miejsca dla niego. Na sali byli umieszczeni chorzy razem ze zdrowymi, między innymi był więzień chory na syfilis, w tak strasznym stadium, że całe ciało ropiało – i tego umieścili razem z innymi, a kiedy chcieliśmy przy rozdziale koców nam dostarczonych do przykrycia wydzielić jeden koc dla niego, aby inny się nie zaraził, to kapowie Niemcy nie pozwolili na to, tylko co noc komu innemu dostawał się ten koc, tak że zdrowy więzień bał się nim przykryć i spał bez koca, cały był bowiem mokry od ropy. Na noc zamykano wszystkie okna oraz drzwi żelazne na korytarzu oddzielające klatkę schodową od korytarza tak po jednej, jak i po drugiej stronie klatki schodowej. Jednego razu młody chłopak z zaduchu dostał jakiegoś ataku szału, z krzykiem począł ćpo wszystkich więźniach, ledwie zdołaliśmy go uspokoić, przy czym ostrożnie staraliśmy się otworzyć okno, aby wpuścić świeżego powietrza. Tymczasem ledwie okno się odchyliło, padły strzały z zewnątrz oddane przez strażnika z budki. Na skutek hałasu wpadł dowódca warty, jakiś SS-man, i ten biegał po leżących więźniach do okna, które przymykał.

Podczas przemowy Fritscha osłabł profesor Simche i upadł, któryś ze straży odezwał się, że to jest Żyd i rzucili go na bok w korytarzu, mówiąc, że jak do trzech minut się nie podniesie, zostanie zastrzelony, wówczas on ostatkiem sił podniósł się i w szeregu przytrzymali go towarzysze więźniowie.

Ponieważ w części zamkniętej żelaznymi drzwiami nie było ustępów, przeto stawiano dwa żelazne kotły, które jednak nie wystarczały na tak wielką liczbę osób, wskutek czego nieczystości wylewały się na zewnątrz. Później więźniowie musieli je na rozkaz dozorców niemieckich zbierać rękami.

Blok ten był kwarantanną dla przybywających i przebywałem tam sześć tygodni.

Udanie się na spoczynek odbywało się w następujący sposób: na dany znak koło godziny 21.00 każdy musiał się rozebrać i położyć na swoim miejscu na słomie, przy czym odbywały się wymiany zdań między więźniami, każdy jednak nadstawiał uszu, czy nie słychać kroków Rapportführera Palitscha. Gdy ze schodów doszło nas echo jego kroków, każdy z więźniów kładł się wyciągnięty na posłaniu, nie śmiał jednak oczu zamknąć. Na próg sali wchodził Palitsch i wśród milczenia ogólnego badał, czy który nie ma oczu zamkniętych. Gdy się mu coś nie podobało u któregoś z więźniów, wówczas biegł po leżących, następując im na ręce, na nogi i wpadał na tego więźnia, który mu się nie podobał, depcząc go nogami w butach i niemalże łamiąc żebra. Ofiary upatrywał zwykle najdalej leżących od wejścia, aby biegnąc doń, jak najwięcej więźniów zmaltretować. Następnie wracał przed wejście do sali i na dany przez niego gwizdkiem znak wszyscy więźniowie musieli zamknąć oczy i chrapać jak najgłośniej jak tylko mogli, gdyż w przeciwnym razie znów groziło maltretowanie. Palitsch odchodził, ciągle jednak musiało trwać chrapanie, dopóki drzwi żelazne się nie zamknęły i echo jego stąpań nie ucichło na schodach. Wówczas dopiero więźniowie mogli odetchnąć i cicho rozmawiać ze sobą.

Rano koło godziny 5.00 znów Palitsch przychodził i obserwował, czy wszyscy więźniowie mają oczy zamknięte i chrapią, gdyż w przeciwnym razie dopuszczał się podobnego jak przed spaniem maltretowania. Wreszcie na dany przez niego gwizdek wszyscy więźniowie musieli się zerwać i stanąć na baczność. Jeśli który się zachwiał lub poprawiał, a zwykle upatrywał takiego znów pod przeciwną ścianą, to biegł do niego, roztrącając po drodze stojących przed nim (którzy wskutek ciasnoty nie mieli gdzie się usunąć) i upatrzonego osobnika bił ręką.

Po takim apelu schodziliśmy na podwórze, gdzie dostawaliśmy na śniadanie herbatę z ziółek i chleb w ilości jednego kilograma na pięć osób. Chleb był czarny wojskowy.

Po śniadaniu odbywała się gimnastyka. Polegała ona na tym, że albo wszyscy musieli wykonywać tak zwany chód kurzy, to znowu skakanie jak żaby, to znów dwóch więźniów musiało się objąć razem twarzą w twarz i w kółko szybko obracać się, albo znów tarzać się wkoło po podwórzu we własnych ubraniach. Jeśli który z więźniów nie dość szybko wykonywał tę gimnastykę, SS-mani, kapowie Niemcy, którzy przedstawiali się, że są marynarzami ze zbuntowanych okrętów niemieckich, bili nas kijami, styliskami łopat, rękami lub też kopali. Jeśli który po uderzeniu upadł i zemdlał, to go rzucano pod ścianę bloku i polewano wodą. Często na te gimnastyki przychodziła świta obozowa z komendantem Hößem na czele i takich odwiedzin obawialiśmy się. Albowiem kapowie Niemcy, chcąc się przypodobać świcie, tym srożej nas bili i męczyli. Höß, nigdy [nie] przypatrując się tym gimnastykom i biciu, nie wydał zakazu bicia, przeciwnie – widać było na jego twarzy zadowolenie.

W porze obiadowej następowała półgodzinna przerwa w gimnastyce. Na obiad dostawaliśmy jedno danie, zupę, przedstawiającą się jako woda zabarwiona jakimiś zielskami, trawą, i ziemniakami w łupinach, po czym znów następowała gimnastyka do godziny 20.00, a po niej kolacja, która składała się z herbaty ziołowej albo czarnej kawy (naturalnie namiastki) i zwykle na kolację wydawano chleb, który miał wystarczyć także na śniadanie, więźniowie jednak zjadali zazwyczaj już wieczorem cały chleb, bo zresztą nie było gdzie trzymać, a na śniadanie pili tylko samą herbatę ziołową.

Na sali, na której był brat, przebywał niejaki Stanisław Czupryna, młody chłopak z Tarnowa, uczeń gimnazjalny, który bity na gestapo w Tarnowie dostał rodzaju pomieszania umysłu, stale chodził zamroczony i robił wrażenie dzikiego zwierzęcia. Otóż podczas pobytu na kwarantannie podniósł raz rzucony przez strażnika Niemca niedopałek papierosa i schował do kieszeni, za co ów strażnik podał go do raportu, na skutek czego Czupryna został ukarany jednogodzinnym tak zwanym słupkiem.

Jakkolwiek cała ta sala przeznaczona była na przebycie kwarantanny, to jednak nie dbano o żadną higienę, jak już wspomniałem, chorych umieszczano ze zdrowymi, jedyna studnia z pompą na podwórzu ustawicznie się psuła, że nie było się gdzie myć z braku wody, wszy tak było dużo w słomie i na każdym więźniu, że jeżeli wsadził rękę pod pachę lub gdziekolwiek indziej, to wyciągał rój wszy. Świerzb panował nagminnie, a do szpitala przyjmowano dopiero takiego, który wskutek ran dostawał gorączki i tracił przytomność. Mniej chorych w razie zgłoszenia się do raportu jako chory nie uznawano za chorego, przeciwnie zbito i karcono. Oprócz Czupryny znajdował się między nami inny młody chłopiec z okolic Nowego Sącza, który również był chory umysłowo. Kapowie Niemcy lub straż niemiecka drwili z niego, kazali mu się rozebrać do naga, zarzucili na plecy koc i tak udrapowanemu dawano kilof i kazano kopać na podwórzu. Ten, zastraszony, kopał z takim zapałem, że aż stracił siły i upadł na ziemię, wówczas kapowie go bili, zamykali do ciemnicy, a gdy krzyczał, szli do niego i tam go katowali, tak że ten człowiek był cały siny, a po paru tygodniach umarł.

W czasie kwarantanny trafiały się również – poza stałymi – inne ekscesy. I tak, kiedy my wszyscy po kolacji mieliśmy już wychodzić do sali w bloku, SS-man zwany „Fajeczką” zatrzymywał księży i braciszków zakonnych oraz ochrzczonych Żydów i kazał im śpiewać przez siebie ułożone psalmy, wydrwiwające Boga w języku hebrajskim. Następnie kazał te same psalmy śpiewać w języku niemieckim, stąd wiem, że psalmy te treścią swą wydrwiwały Boga. Inną udręką były wejścia i wyjścia z sali bloku na podwórze i z podwórza do sali. Mianowicie na dany znak wszyscy musieli wybiegać szybko na podwórze, gdyż ustawieni kapowie Niemcy i SS-mani mniej zręcznych więźniów bili. Często przy wbieganiu z podwórza na salę czynił się zator, a wtedy kapowie SS-mani drągami bili z góry po głowach. Kiedy już wszyscy znaleźliśmy się w środku albo na odwrót, kiedyśmy wybiegali na podwórze, niejednokrotnie dozorcy kazali powtórzyć to wbieganie i wybieganie, wykorzystując każdą nieuwagę na to, żeby więźniów pobić.

Podczas kwarantanny nastał taki głód wśród więźniów, że niektórzy wykradali spleśniały i zepsuty chleb, złożony w piwnicy po odebraniu nam go po przybyciu do Oświęcimia. Jeżeli taki więzień został przychwycony na kradzieży tego chleba, to dostawał bicie.

Kiedy koło 20 lipca mieliśmy opuścić kwarantannę, polecono nam uprzątnąć salę ze słomy, znieść ją na podwórze i spalić. Ponieważ słomy było dużo, przeto żar wielki szedł od ognia, wówczas „Fajeczka” kazał jednemu z księży objąć się z Żydem, dyrektorem szkoły z Tarnowa, i potoczyć po ziemi w kierunku ogniska, tak że stracili nawet przytomność i szaty Żyda zaczęły się palić od ogniska. Wtedy „Fajeczka” zawołał na nich: – Auf! Na ten krzyk półprzytomni ksiądz i Żyd zerwali się i uciekli od ogniska.

Wszystkie przejścia w kwarantannie wpłynęły w ten sposób na psychikę wszystkich więźniów, że każdy stał się niejako zwierzęciem kierowanym instynktami, zdążającym do utrzymania się przy życiu i uniknięcia bicia. Każdy strzygł uszami i rzucał wzrokiem na boki, aby widzieć, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Słysząc okrzyk auf! albo komm karr [hier]!, każdy zrywał się nieprzytomny i biegł, skąd ten głos dochodził. Po prostu nie miał czasu człowiek zastanawiać się nad swoimi krokami i ruchami.

W dwa tygodnie po przybyciu naszej grupy do obozu, przybyła grupa 140 więźniów z Wiśnicza, lecz tych ominęła kwarantanna, gdyż zostali oni już oskarżeni w Wiśniczu, przeszli tylko przez kąpiel pod prysznicem w piwnicy naszego bloku, otrzymali pasiaki i przeszli wprost do właściwego obozu tak zwanego Stammlager.

W czasie pobytu na kwarantannie zdarzyło się, że maszynista Polak prowadził skład pociągu, z którego wyładowywano jakieś ubrania do magazynów stojących naprzeciw naszego bloku i wówczas to maszynista wyjął paczkę papierosów z kieszeni, jednak tak gwałtownym ruchem, że papierosy przy rzucaniu za ogrodzenie naszego bloku rozleciały się i część upadła przed ogrodzeniem, co zauważył strażnik z budki. Na skutek tego owego maszynistę natychmiast aresztowano i umieszczono w naszym bloku.

Przed odejściem z kwarantanny wypytywano każdego z nas, kim z zawodu jest i wedle tego, jak kto zgłosił, został następnie przydzielony do pracy we właściwym obozie. Naturalnie, wielu z inteligentów, adwokatów, sędziów czy nauczycieli nie przyznawało się do swojego zawodu, tylko podawali się za rzeźników, ślusarzy itp. Pracowników. Ja podałem się za laboranta chemicznego. Kiedy też poszukiwano jakiegoś laboranta do odkażania wody w urządzeniach wodociągowych w blokach więziennych przy budowaniu studni, wówczas mnie do tego powołano, czego przestraszyłem się, bo nie umiałem. Jednak przebywający również na kwarantannie inżynierowie z Mościc objaśnili mi, jak się to robi, poszedłem więc do tej pracy, dostałem się do kotłowni, w której przebyłem do 1 listopada 1944, kiedy to nastąpiła częściowa ewakuacja obozu i wywieziono do obozu w Litomierzycach (Leitmaritz) w Czechach, koło Pragi. W kotłowni tej chowałem koty, chowałem również żółwia, którego mi Niemcy przynieśli, i te koty nieraz wybawiły mnie z różnych kłopotów, kiedy na rewizję przychodziło gestapo, gdyż były oswojone tak, że wyskakiwały na ramiona Niemcom, a mieli oni zawsze pewną słabość do zwierząt. Innym razem, a było to w 1943 r., zgłosili się do mnie kapowie Niemcy, żeby im na piecyku żelaznym usmażyć ziemniaków.

Wyjaśniam, że kotłownia mieściła się w suterenie i motory zrobione z nieodpornego na wilgoć materiału rdzewiały, dlatego musiałem w kotłowni palić w piecyku żelaznym, żeby chronić je od wilgoci. W ten sposób ująłem sobie kapów i stawiałem się u nich o więźniów Polaków pochodzących z Tarnowa, a będących pod ich dozorem. Jednego razu na takim pieczeniu ziemniaków przychwycił mnie Lagerälteste Bruno i żądał ode mnie wyjaśnienia, do kogo te ziemniaki należą (a było ich na pięciu patelniach). Nie chciałem zdradzić owych kapów i powiedziałem, że to są moje. Wówczas Bruno kazał mi się położyć na taborecie i łopatką żelazną od węgli dał mi pięć uderzeń na tylną część ciała i znów zadał pytanie, do kogo ziemniaki należą. Na moją odpowiedź, że moje, pięć razy po pięć powtórzył taką operację. Kiedy jednaką odpowiedź mu dawałem, widocznie tym sobie go ująłem, bo powiedział, że on wie, że to są nie moje ziemniaki, za to jednak, że nie zdradzam towarzyszy, pozwolił mi je zatrzymać. Zawsze już u niego miałem pewne poparcie, tyle tylko, że jego posługaczowi także musiałem piec ziemniaki.

Wracając jeszcze do opuszczania bloku kwarantannowego, muszę wspomnieć, że przed przeprowadzką do właściwego obozu na blok 3 musieliśmy przechodzić rodzaj dezynfekcji, która polegała na tym, że wchodziliśmy do koryta napełnionego wodą, nie odświeżaną, tylko brudną po poprzednich kąpielach i przy pomocy mydła, które raczej wyglądało jak piach, musieliśmy się myć i szliśmy do kontroli. Naturalnie, takie mycie nie zdołało usunąć brudu nazbieranego w czasie sześciotygodniowy pobyt w bloku kwarantanny. Kiedy przy rewizji po kąpieli zauważono na uszach albo w innych miejscach brud lub znaleziono wesz, wówczas więzień musiał wracać do koryta i poddawać się powtórnej kąpieli. Ja z bratem zostałem przydzielony do bloku 3a, i mieliśmy obaj za zadanie zamiatać ścieżki i place koło bloku i na terenie obozu. Przy tej sposobności zbieraliśmy wiele niedopałków papierosów, które były witane wśród więźniów z wielką radością.

Zaraz na początku po przeniesieniu do bloku 3 podczas apelu ogłoszono nam, że nie wolno przy sobie mieć noża, łyżki, zapałek ani zapalniczki, że w razie znalezienia jednego z tych przedmiotów więzień zostanie zesłany do karnej kompanii, która wykonywała najcięższe prace. Jakoś w dwa tygodnie po przybyciu do bloku zdołał uciec więzień, niejaki Wiejowski. Wówczas na polecenie komendanta Fritscha, podwładnego komendanta Hößa, Rapportführer Palitsch zarządził zbiórkę wszystkich więźniów tego bloku i oznajmił, że będziemy dopóty stali bez jedzenia na podwórzu, dopóki nie znajdzie się Wiejowski. I tak staliśmy 36 godzin bez przerwy, w końcu nas zwolniono, jakkolwiek Wiejowski się nie znalazł.

Tej karze stania na podwórzu byli poddani wszyscy więźniowie z całego obozu w liczbie przeszło tysiąca, z czego wskutek głodu i zmęczenia 90 proc. więźniów padło na ziemię ze zmęczenia i dopiero wtedy uchylono dalsze stanie. Bezpośredni towarzysze leżący koło Wiejowskiego byli poddani takiemu biciu, że u jednego z nich widziałem na tylnej części ciała po otrzymaniu 120 kijów na specjalnym koźle taką ranę, że można było wsadzić pięść.

Działo się to niewątpliwie za wiedzą komendanta Hößa, gdyż ten miał siedzibę naprzeciwko obozu i musiał widzieć, że cały obóz nie pracuje, jakkolwiek były pilne prace przy rozbieraniu starych baraków i stawianiu nowych.

Więźniowie przez cały czas pracy chodzili boso, bez butów, bez nakryć głowy. Dopiero kiedy w końcu października 1940 r. spadł śnieg, dano buty części więźniów, przeznaczonej do kopania ziemniaków, natomiast inni dostawali trepy drewniane, wreszcie część zrobiła sobie obuwie z deszczułek drewnianych.

Ponieważ ubrania pasiakowe nie były dobrane do wzrostu więźniów, niektórzy mieli za wielkie, inni za małe spodnie, tak że im opadały, nie wolno było jednak opasywać się niczym, tylko więźniowie musieli w rękach trzymać spodnie. Kiedy ja z bratem z kabla elektrycznego zrobiłem sobie rodzaj paska do przytrzymywania spodni, dostaliśmy bicie od kapo i musieliśmy owe druty oddać.

Nadmieniam jeszcze, że uczestnicy każdej kompanii byli oznaczeni kołami na plecach i piersiach.

Wracając do tego stania przez 36 godzin, nadmieniam, że zajechały kotły z jedzeniem przed nasze szeregi, lecz jedzenia nie rozdano, tylko po pewnym czasie z powrotem kotły zabrano dla świń w obozie. Innym razem, kiedy na bloku 3 źle złożyliśmy koce, to w przerwie obiadowej dostaliśmy wprawdzie do misek swoje porcje, jednak nie wolno nam było ich ruszyć, tylko miski z tym jedzeniem wznieść w rękach ponad głowę, odmaszerować, złożyć przed sobą na ziemi, zrobić w tył zwrot i odejść do pracy, a jedzenie zabrano znów dla świń. Nie pamiętam już dzisiaj, który to z Blockführerów w ten sposób nas ukarał.

Podczas pobytu w 3 bloku zdarzały się wypadki śmierci i wówczas jeszcze zmarłych chowano w trumnach w grobach w ziemi, z tym tylko, [że] trumny – zawczasu przygotowane kilka sztuk – leżały na korytarzu bloku, na widoku wszystkich. Były one na czarno pomalowane, a robili je więźniowie stolarze. W ostatnim kwartale 1940 r. zbudowano małe krematorium naprzeciwko komendy, które później zamieniono na gazownię, a następnie je skasowano, kiedy wybudowano wielkie komory gazowe i krematorium (w Birkenau).

W bloku 3 przy czyszczeniu ścieżek i placów byłem zajęty około dwóch tygodni, po czym zostałem przydzielony do kopania ziemniaków, a po upływie jakichś czterech tygodni dostałem się do kotłowni, a raczej pompowni, o czym wyżej już wspomniałem. Podczas pracy w oddziale gospodarczym (Wirtschaftskomando) przy pracy w polu ludność cywilna życzliwie do nas ustosunkowana, dostarczała nam jak mogła środków żywności, a kiedy wyszło na jaw, że straż złożona z SS-manów dała się przekupić i pozwoliła na dostarczanie więźniom herbaty i chleba, wówczas oddział pracy rozwiązano.

Przez cały czas mojego pobytu w Oświęcimiu komendantem całego obozu, to jest komendantem tak nad więźniami, jak i strażą wojskową tego obozu, był Rudolf Höß z małą przerwą około trzech miesięcy w roku 1943, kiedy został delegowany na inne stanowisko, a postanowiono złagodzić kurs w obozie. Komendantem na krótki czas odejścia Hößa był jakiś pułkownik z Wehrmachtu i ten na apelu urządzonym dla wszystkich więźniów oznajmił, że Polacy już nie będą skazywani na śmierć, i że dopóki on jest w Oświęcimiu, to Polakom nie spadnie włos z głowy, że chorzy pójdą do szpitala i będą leczeni, że w krematoriach i komorach gazowych będą paleni tylko Żydzi, i to niezdolni do pracy. Komendant ten zakazał bicia więźniów. Sam byłem świadkiem, jak raz ten nowy komendant, zauważywszy, jak blokowy 18 bloku uderzył w twarz więźnia, przywołał blokowego do siebie i ukarał go karą chłosty 25 kijów na tylną część ciała. Po upływie trzech miesięcy powrócił Höß do Oświęcimia, a jak wieść między więźniami krążyła, nastąpiło to na skutek starań żony Hößa, która była podobno sekretarką Himmlera, rozmiłowanej w ogrodzie warzywnym i kwiatowym urządzonym jej przez jednego z więźniów Ślązaków, którego dwukrotnie uratowała od śmierci, wyciągając spod ściany bloku 11. Więzień ten zgłosił się jako volksdeutsch, ale widocznie ze strachu. Miał on także poparcie u żony Hößa, że ta w swoim mieszkaniu ułatwiła widzenie się temu ogrodnikowi z żoną. Z drugiej strony była ona jednak sroga dla Polaków i innych więźniów, a jak zauważyła najmniejsze uchybienie ze strony więźnia, w tej chwili powodowała ukaranie go za błahe rzeczy.

Wracając do sprawy komendanta, owego oficera z Wehrmachtu, to nadmieniam, że plagą obozu był tak zwany oddział polityczny z naczelnikiem Grabnerem, oficerem gestapowcem, który za byle co wydawał na więźniów wyrok śmierci. Otóż ten komendant usunął [go] z obozu i przeniósł do innych obozów poza Oświęcim tak zwanych kapusiów, to jest konfidentów donoszących oddziałowi politycznemu na innych więźniów, a następnie pomniejszył liczbę tego oddziału politycznego tak, że kiedy wrócił Höß, to nie zmieniał już tego.

[O tym] że komendant Höß wiedział o wszystkim, co się dzieje w obozie, świadczy przede wszystkim to, że często wykonywał kontrolę całego obozu. Wiedział więc, co się dzieje pod ścianą bloku 11, „ścianą śmierci”, a z opowiadania Ślązaka, ogrodnika Hößowej, wiem, że kiedy raz wyratowała go od śmierci, to czyniła Hößowi wyrzuty, jak mógł podpisać wyrok śmierci na jej ogrodnika, nic jej o tym nie powiedziawszy. Opowiadał ten ogrodnik dalej, że właśnie Höß podpisuje wyroki śmierci w ten sposób, że daje swój podpis na liście osób skazanych na śmierć. Höß ulegał swojej żonie dlatego, że była ona sekretarką Himmlera i miała u niego wielkie wpływy, tak że Himmler przy wizycie Oświęcimia przyrzekł jej, że Hößa nie ruszy do końca wojny z obozu w Oświęcimiu i niewątpliwie za protekcją żony Höß, prosty murarz z zawodu, doszedł do stanowiska pułkownika.

Wiadomo mi również, że Höß sam zwiedzał blok 11, jak rów[brak tekstu, jak gdyby jednego wersu na dole strony] Kiedy znów raz zdarzył się wypadek ucieczki więźnia z obozu w Oświęcimiu, wówczas przyprowadzono do obozu jego matkę staruszkę oraz jego narzeczoną, młodą dziewczynę, ubrano je w pasiaki oświęcimskie i przy bramie wwejściowej do obozu, na której był napis Arbeit macht frei, postawili te kobiety na podwyższeniu i kazano im trzymać tablicę, na której było napisane, że więzień taki a taki – dziś już nie pamiętam nazwiska – zbiegł z obozu i dopóki nie zostanie schwytany lub sam się nie zgłosi do obozu tak długo matka i narzeczona jego (których również nazwiska były podane na tablicy, lecz ich nie pamiętam) będą siedziały w obozie. Pod tym ogłoszeniem było umieszczone nazwisko Rudolf Höß. Te dwie kobiety z tablicą wożono następnie po wszystkich obozach, które należały do obozu oświęcimskiego jako filie.

Po odczytaniu podpisano.