ANTONI MATERKOWSKI

Dnia 30 września 1946 r. w Krakowie, sędzia okręgowy śledczy Jan Sehn, członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, na ustny wniosek i w obecności członka tejże Komisji, wiceprokuratora Edwarda Pęchalskiego, przesłuchał na zasadzie i w trybie art. 4 dekretu z dnia 10 listopada 1945 r. (DzU RP nr 51, poz. 293), w związku z art. 254, 107, 115 kpk, byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Antoni Materkowski
Wiek 47 lat
Imiona rodziców Aleksander i Marianna
Zajęcie sekretarz Powiatowej Rady Narodowej
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W Oświęcimiu przebywałem od 14 listopada 1940 r. do 7 lipca 1942 r. jako więzień polityczny nr 6015. Komendantem głównym obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu przez cały ten czas był Rudolf Höß, wyższy oficer SS.

14 października 1940 r. przybyłem transportem z Lublina do Oświęcimia, było to około północy. Do rana staliśmy za bramą wewnątrz obozu, w międzyczasie dyżurny SS-man kilkanaście razy podchodził do więźniów, bił ich po twarzy, kopał, zmuszając do tego, abyśmy stali. Tego dnia, 14 października 1940 r., zabrano nam odzież i ostrzyżono, wydano pasiaste ubrania i oznaczono nas numerami. Tego samego dnia w trakcie zbiórki zastępca Hößa – Frycz (Fritzsch), pierwszy Lagerführer powiedział nam, że „przestaliśmy być ludźmi, a staliśmy się numerami, numer odejdzie, na jego miejsce przyjdzie drugi numer. Droga do waszej wolności jest napisana na bramie wejściowej «Arbeit macht frei»”. Od tej pory zaczęła się gehenna. Mieliśmy codziennie ćwiczenia trwające jedenaście godzin na dobę. Ćwiczenia, polegające na musztrze, przysiadach, tańcach i innych specjalnie wybranych ćwiczeniach, były pod nadzorem SS-manów, którzy wciąż szpicrutami bili nas, nie patrząc gdzie. Oni zmęczeni zmieniali się co dwie – trzy godziny. Wypytywano nas o zawód i o ile znaleziono kogoś z policji, sądu czy straży więziennej bito niemiłosiernie. Najwięcej bito z naszego transportu zastępcę więzienia w Chełmie, Kaczmarka, który w ciągu miesiąca zmarł.

30 października 1940 r. uciekł z obozu jeden z więźniów. Za karę staliśmy wszyscy na placu apelowym przez kilkanaście godzin, bez przerwy, w drelichowych ubraniach, bez czapek i skarpet. Deszcz ze śniegiem padał przez cały czas. Höß, który wydał ten rozkaz, przechodził i kontrolował nas kilka razy. Skutek był taki, że z placu wyniesiono od razu do izby chorych 160 osób, które zmarły, a część była konająca z zimna i wyczerpania.

Po dwóch tygodniach ćwiczeń poszliśmy do pracy. Praca polegała na wyładunku różnych ciężarów, rozbiórce baraków. Wszystko trzeba było robić biegiem, kto padał ze zmęczenia był bity, kopany przez SS-mana i kapo. Praca o chłodzie i głodzie trwała przez jedenaście godzin dziennie, byliśmy tylko w drelichowych ubraniach. W grudniu wydano nam czapki bez daszków. Gdy wracaliśmy z pracy znużeni i bez sił – każdy musiał zanieść do obozu pięć cegieł − kto tego nie zrobił był kopany i specjalnie nad takim więźniem się znęcano. Oficerowie SS i komendant Höß stali w bramie i z zadowoleniem patrzyli na naszą poniewierkę. Jeden z SS-manów chodził stale z wilczurem, którym szczuł więźniów, gdy zauważył, że ktoś na chwilę stanął, by odpocząć. Pies rzucał się i szarpał takiego winowajcę. Skutek był taki, że z pracy codziennie przynosiliśmy do obozu kilkanaście trupów, względnie umierających. Pracowałem przy wożeniu gruzu, a raczej żwiru, do betoniarni – praca była ciężka, trzeba było dużymi szuflami naładować wóz gruzem, a następnie, po kilkunastu, zaprzęgaliśmy się do wozu i ciągnęliśmy ciężar do betoniarni. Takich wozów woziliśmy dziennie kilkanaście.

W grudniu 1940 r. zachorowałem na zapalenie płuc. Jako kurację powszechnie stosowano przy tej chorobie zawijanie w zlodowaciałe prześcieradła. Po takiej kuracji 95 proc. chorych umierało.

Przy pracy były stosowane kary cielesne za najdrobniejsze uchybienia przeciwko przepisom obozowym. Wciąż widziałem, jak na placu apelowym odbywały się egzekucje. Delikwenta kładziono na stołku w obecności wszystkich więźniów i bito – dostawał 25 lub 50 batów. Jeśli po takiej karze ktoś był bardzo skrwawiony i osłabiony, brano go do obozu, aby zajodynować rany. Inna stosowana kara to słupek, polegająca na tym, że więźnia wieszano na rękach na pewien czas. Skutkiem tego ręce wyłamywały się, względnie pękały ścięgna i człowiek taki na kilka miesięcy był niezdolny do poruszania rękami.

Kąpiel w obozie w zimie, przy kilkunastostopniowym mrozie odbywała się w następujący sposób. Kazano się nam całymi blokami rozebrać do naga, wolno było narzucić na siebie koc lub płaszcz, następnie przebiegaliśmy 200 m po placu do budynku, gdzie mieściła się łaźnia. Tam na podwórzu czekaliśmy kilkanaście minut na wyjście z łaźni poprzedniej grupy i wchodziliśmy grupami pod gorący lub zimny prysznic. Po kąpieli czekaliśmy też nadzy na to, aż wszyscy się wykąpią i potem, ustawiwszy się w piątki, biegliśmy do swego bloku.

W obozie były straszne wszy. Toteż codziennie po 11-godzinnej pracy był czas, kiedy szukaliśmy robactwa. Następnie kontrolowano naszą odzież. Za znalezienie wszy szło się na całą noc nago na cement do łaźni, a ubrania tymczasem dezynfekowały się. Oblewano takiego więźnia wtedy gryzącym płynem i tak nago czekał przez całą noc – a rano do pracy. Szerzyła się też epidemia świerzbu. Wydawano nam czarną maść cuchnącą, którą smarowaliśmy się, a następnie w tych ubraniach przesiąkniętych tą maścią szliśmy do pracy. Na mrozie ubrania zamarzały – ale to nie miało znaczenia.

Korespondencja z rodzinami odbywała się w ten sposób, że raz na dwa tygodnie wolno było wysłać każdemu list do rodziny. Papieru nie wydawano zupełnie. Za całodzienną porcję chleba można było nabyć papier z kopertą i znaczkiem. Treść listu była z góry ściśle określona, jeśli ktoś przekroczył to, podając wiadomości w liście, które cenzurze wydawały się niewłaściwe – dostawał godzinną karę słupka, względnie 25 czy 50 batów lub był przenoszony do karnej kompanii. Rodziny piszące do więźniów rzeczy niedozwolone były narażone na dochodzenie. Bardzo często odbywały się egzekucje osób cywilnych przywożonych, a niebędących w obozie. Przywożono około kilkudziesięciu osób i w dołach po żwirze ok. 150 m od obozu rozstrzeliwano ich – gdy szliśmy następnie do pracy po żwir widzieliśmy ślady krwi. Zabitych wywożono na wozach do krematorium. Na drodze były ślady krwi.

Kilka razy w tygodniu przed pracą wyczytywano listę tych więźniów, którzy tego dnia nie szli do pracy. Na liście było zawsze oko. 40 osób. Wiedzieliśmy, że spośród tych wyczytanych mniej więcej 35 będzie tego samego dnia straconych. Reszta szła do kompanii karnej. Egzekucja odbywała się ok. godz. 10.00 rano w bloku 11., przy tzw. ścianie śmierci. Początkowo rozstrzeliwał oddział honorowy SS-manów. Następnie śmierć ta uznana została za zbyt honorową dla więźniów [i] zmieniona. Przeznaczonych na śmierć sprowadzano do jednego pokoju i po jednym wyprowadzano pod „ścianę śmierci”. Dwaj więźniowie trzymali skazańca za ręce, podchodził SS-man i z odległości pół metra strzelał mu w tył głowy. Gdy wyprowadzano następnego były jeszcze ślady krwi pozostałe po poprzedniej egzekucji.

Chciałbym podać taki fakt. Spotkałem w obozie pisarza hipotecznego z Chełma Ziemskiego z 15-letnim synem i zięciem. Mówił mi, że siedzi za kolportaż gazetek. Następnego dnia wożąc żwir widziałem ich już w karnej kompanii. Po dwóch tygodniach, gdy zobaczyłem Ziemskiego, stał oparty na łopacie do narzucania żwiru – był już nieprzytomny, na ukłon mój nie odpowiedział, już mnie nie poznając. Syn nacierał mu plecy. Na drugi dzień syn w przejściu powiedział mi, że ojciec zmarł. Po kolejnych dwóch tygodniach syn [Ziemskiego] zmarł na zapalenie płuc.

Dostanie się do karnej kompanii było równoznaczne z okrutną śmiercią. Kompania ta była traktowana w sposób wyjątkowo bestialski, wykonywała najcięższe prace, pozbawiona była prawa pisania do rodzin, a kto spośród więźniów chciał jakoś pomóc kolegom z karnej kompanii, czy z nimi się porozumieć, sam był narażony na dostanie się do niej. Prawie wszyscy Żydzi będący w obozie, byli przenoszeni do karnej kompanii. Spośród Polaków ci, za którymi przyszły wyroki gestapo z kraju i za uchybienia na terenie obozu.

Byłem raz przypadkowo świadkiem takiego wypadku, jak więźnia z karnej kompanii – Żyda, bił więzień – pomocnik kapo. Żyd upadł, bijący stanął mu nogą na gardle i dalej się znęcał, wreszcie przysypał go ziemią. SS-mani tymczasem z zadowoleniem i tryumfem przyglądali się tej scenie. Takich scen i temu podobnych była niezliczona ilość.

Obóz nasz był otoczony drutem kolczastym. Były trzy linie drutów. W ostatniej był włączony prąd elektryczny. Co kilkadziesiąt metrów znajdowały się wieże strażnicze, gdzie z karabinami maszynowymi pełnili służbę SS-mani. Do każdego, kto przekraczał choćby pierwszą linię drutów, strzelano bez uprzedzenia. Sam widziałem kilkadziesiąt takich wypadków. Zdarzały się przypadki, że więźniowie, których nerwy nie wytrzymywały tortur i znęcania się, w celu skrócenia męki przekraczali linię drutów i zostawali zabici, lub o ile było to nocą i udało im się przejść niepostrzeżenie dwie pierwsze linie, zostawali zabici przez prąd. Sam widziałem niejednokrotnie martwe ciała przewieszone przez druty. To wszystko działo się za wiedzą i na rozkaz Hößa.

W czasie początkowym, tj. przez 1940 r. i do połowy 1941 r. za ucieczkę jednego więźnia wybierano 20 z bloku, z którego był uciekający, względnie, o ile ucieczka była przy pracy poza obozem, spośród tego komanda, w którym pracował. Wybranych zabierano do bloku 11. i tam osadzano ich w bunkrach podziemnych – gdzie po kilku dniach kończyli życie. Sam osobiście kilkanaście razy przeżywałem wybieranie 20. Przy tym był często obecny Höß, przyglądając się z daleka, a jego zastępca wybierał nieszczęśników. Od połowy 1941 r. kary tej zaniechano, a w zamian wprowadzono inną – za ucieczkę więźnia zabierano do obozu członków jego najbliższej rodziny. Znam wypadek, że za ucieczkę jednego z kolegów zabrano jego matkę, staruszkę.

Zmarłych kładziono po dwóch do drewnianej, zbitej z białych desek trumny i więźniowie po czterech lub sześciu wynosili zwłoki poza teren obozu, gdzie w pobliżu znajdowało się krematorium. Przy bramie obozu trumny ustawiano, a dyżurujący przy bramie SS-man bagnetem badał zwłoki, czy kto może przypadkiem żyje. Bagnet wbijał w piersi, w brzuch – zależnie od humoru. Notował przy tym ilość zmarłych dla stwierdzenia, ilu ubyło ze stanu obozu.

W obozie szerzyła się ogromnie choroba zwana po niemiecku Durchfall, polegająca na tym, że człowiek wszystko, co zjadł wydalał w stanie niestrawionym. W ciągu kilku dni chory umierał, o ile sam na własną rękę nie starał się zapobiec chorobie. Również tyfus szerzył się bardzo. Około 30 proc. więźniów zabrały te dwie choroby.

W styczniu czy lutym 1941 r. ogłoszono, że inwalidzi mogą zapisywać się do lekkich robót. Cały szereg osób zgłosił się – w lipcu 1941 r. zostali oni wywiezieni, ale jak się potem okazało nie na robotę tylko masowo ich wykończono. Potwierdza mi to następujący fakt. Zapisał się wtedy mój kolega Mikołaj Gordziejczyk. Ponieważ byłem ciekawy, co się z nim stało, w trzech z kolei listach pisałem do mej żony pytając się, czy nie wie coś od rodziny, co się dzieje z Gordziejczykiem. Żona mi na ten temat nie odpowiadała, dopiero po trzecim liście napisała, że w moich listach pewien ustęp jest wycięty. Ja wtedy napisałem jeszcze raz, ale zmieniłem częściowo nazwisko Gordziejczyka. Na ten list żona odpisała mi, że rodzina Gordziejczyka dostała zawiadomienie, że zmarł on w lipcu 1941 r., tj. właśnie w tym czasie, gdy go wywieziono na lekkie roboty.

W obozie był specjalny blok chorych na płuca i stamtąd, co jakiś czas, wybierano ciężej chorych i brano ich do komory gazowej.

W kwietniu przywieziono z transportu lubelskiego 1800 osób i cały ten transport zabrano do miejscowości Dwory, gdzie budowano fabrykę. Wtedy przyjechał tam Höß i powiedział: „Wykorzystajcie siły tych ludzi, gdyż jest to transport silnych i zdolnych do pracy”. Z tego transportu prawie wszyscy zginęli, bądź od nadmiaru pracy, bądź choroby część zabrały, a część, urządzane co parę tygodni, masowe egzekucje. Na zjeździe więźniów politycznych w Lublinie spotkałem jednego, który był właśnie w tym transporcie. Zabijano tam ludzi przy byle okazji. Wśród nich byli też chłopcy od 13 do 18 lat – nie brano ich do pracy, ale musieli oni przez całą zimę 1940 r. stać na placu po 11 godzin w drelichach, toteż szeregi ich przerzedzały się ogromnie, ginęli od chłodu i głodu. W połowie 1941 r. została ich tylko mała grupa. Chłopcy ci to byli uczniowie – wszyscy Polacy, przeważnie inteligencja, odsetek robotniczych i rolniczych synów nie był duży.

Po pracy byliśmy bici i prześladowani na terenie obozu przez blokowych i sztubowych − tak że nikt nie miał jednej chwili, w której nie bałby się.

Na początku 1942 r. przywieziono transport jeńców wojennych rosyjskich, liczący 11 tys. ludzi. W ciągu dwóch miesięcy pozostało około sto osób z tego transportu. Transport ten wykończono bijąc, męcząc, głodząc i mordując – bez przerwy i specjalnej przyczyny.

W 1942 r. przywożono do Oświęcimia Żydów z całej Europy. Nie wprowadzano ich do obozu, tylko od razu byli likwidowani w krematorium. Widziałem ogromne stosy ubrań męskich, damskich i dziecięcych, wózki dziecięce – pozostałość po wykończonych masach Żydów.

Przywożono cały szereg transportów jeńców sowieckich, ale tych też w obozie nie osadzano, tylko od razu szli do komory gazowej. Widzieliśmy tylko później ich odzież.

15 stycznia 1942 r. w czasie, gdy pracowałem przy odsypywaniu zasp śnieżnych w odległości pięciu – sześciu kilometrów od obozu, dostałem kawałek niedopałka, chciałem zapalić papierosa i zauważono mnie. Za karę dostałem pięć nocy bunkra. Kara ta polegała na tym, że w piwnicy, w celi długości 90 cm i szerokości 80 cm, zamykano siedem osób na całą noc na 12 godzin. Miejsca było tyle, że dwóch nóg nie było gdzie postawić, otwór powietrza był mały, duszno było strasznie. Po tak spędzonej nocy szło się do pracy na mróz na 11 godzin i tak pięć dni pod rząd. Jako dalszą karę dano mi zakaz palenia papierosów przez sześć tygodni, czego ściśle przestrzegano, gdyż przez ten czas rewidowano mnie dwa razy dziennie. Skutkiem tej kary bunkra i nadmiernej pracy w strasznych warunkach zapadłem powtórnie na zapalenie płuc, skutkiem czego miałem początek gruźlicy, co do dziś mi pozostało. Tego rodzaju kary były stosowane z zarządzenia Rudolfa Hößa.

W 1942 r. wprowadzono w Oświęcimiu oddział kobiecy. Więźniarki bez względu na siły i wiek pracowały licho odziane, często boso dozorowane przez SS-manki – prostytutki z psami.

Głównymi oprawcami i kierownikami obozu w tym czasie, gdy tam byłem, był komendant Rudolf Höß, pierwszy Lagerführer Fritzsch, drugi Lagerführer Seidler, Arbeitsdienstführer Szwarc [Schwarz], szef Oddziału Politycznego Grabner i Rapportführer Palitzsch − to byli główni sprawy niedoli naszej. Mnie za chęć zapalenia papierosa wsadził do bunkra Sztolten [Stolten] – Unterscharführer, Kommandoführer Buny, fabryki gumy syntetycznej. Do transportu do kamieniołomów Mauthausen-Gusen wybrał mnie osobiście Schwarz.

W 1942 r. przywieziono do nas Ślązaków, tych, którzy brali udział w powstaniu śląskim oraz młodszych, którzy nie chcieli się zgłosić jako volksdeutsche i ci wszyscy zostali wymordowani.

Przez cały czas nie wolno było przysyłać do nas paczek. Jedną paczkę otrzymałem na święta Bożego Narodzenia 1940 r., paczka ta ważyła kilogram. Do 1942 r. można było miesięcznie przesłać 40 marek, od 1942 r. wskutek ograniczeń dewizowych pozwolenia na przesyłkę pieniędzy nie wydawano. Wyjeżdżając z Oświęcimia do Mauthausen-Gusen miałem całego majątku pięć marek.