TADEUSZ KAHL

Drugi dzień rozprawy, 12 marca 1947 r.

Wchodzi na salę świadek Tadeusz Kahl, lat 38, adwokat, żonaty, wyznania rzymskokatolickiego, w stosunku do stron obcy.

Przewodniczący: Jakie są wnioski stron co do trybu przesłuchania świadka?

Prokurator Siewierski: Prokuratura wnosi o zwolnienie świadka od przysięgi.

Adwokat Umbreit: Zwalniamy od przysięgi.

Przewodniczący: Trybunał za zgodą stron postanowił przesłuchać świadka bez przysięgi.

W jakich okolicznościach świadek dostał się do Oświęcimia?

Świadek Kahl: W nocy z 30 na 31 października 1941 r., kiedy przeciętnie nawet aresztowania na terenie Krakowa były stosunkowo słabsze, [słyszę] ostre dobijanie do drzwi. „Kto?” – „Policja”. Wpuszczam ich, zaczyna się natychmiast pobieżna zresztą rewizja. Pytanie po nazwisku, czy to ja jestem, czy jestem sam w domu i każą mi się zabierać z nimi. Wtedy zapytano mnie tylko, czy znam sędziego Rogowskiego. Odpowiedziałem twierdząco. Dalszych pytań nie stawiano. Mojej żonie powiedziano, że za dwa, trzy dni wrócę. Zawieziono mnie na ul. Pomorską do gestapo i tam nie byłem badany. Wpuszczono mnie do pokoju, gdzie zastałem kolegę Rogowskiego. Oni przeszli do następnego pokoju, tam była mała konferencja z tym, który uczynił na nas doniesienie. Po kilku chwilach wyszli, polecając nam się ubrać i odstawiono nas każdego w innym aucie na Montelupich. Tam przesiedziałem 11 miesięcy. Przez cztery miesiące w ogóle o mnie nie zapytano: poza pewnymi formalnościami, związanymi z kwestią depozytu i z fotografią, nikt o mnie się nie zapytał. Dopiero po czterech miesiącach było pierwsze przesłuchanie, z którego nie dowiedziałem się nic, poza tym, że pytano mnie, skąd znam sędziego Rogowskiego i co do kilku innych osób. Żadnego zarzutu co do jakiejś konkretnej sprawy nikt mi nie stawiał. To jest może ważne, ze względu na dalsze moje zeznania, bo na tym się zakończyło przeprowadzenie dochodzenia w sprawie przeciwko mnie i sędziemu Rogowskiemu. Potem posiedzieliśmy jeszcze dalsze siedem miesięcy, spodziewając się ciągle, że zostaniemy wypuszczeni na wolność. Wiedzieliśmy ubocznie, o co zostaliśmy posądzeni. Zarzut ten został przez policjanta właściwie odwołany, ale mimo naszych optymistycznych zapatrywań ostatniego września: wejście do celi, zgrzyt klucza, biała kartka w ręku SS-mana i wyczytanie mojego nazwiska. Było nam znane, czym była biała kartka. Wyszedłszy na korytarz, zauważyliśmy już całą falangę. Wtedy wyjechało z więzienia Montelupich z tzw. oddziałem kobiecym ok. 70 osób, w tym ok. 20 kobiet. Śmiem jeszcze zwrócić uwagę, że bezpośrednio przed wywiezieniem do Oświęcimia pracowałem przez kilka tygodni na celi roboczej i w tym czasie jednego dnia byliśmy zatrudnieni na mieście przy wożeniu węgla. Wówczas bardzo silnie zraniłem się w nogę. Ze względu na brak zabezpieczenia dostałem ogólnego zakażenia, tak że leżałem w łóżku, nie mogąc się ruszyć. W tym stanie zostałem wywieziony do Oświęcimia. Dodam, że w tym momencie, kiedy zostało się wyczytanym na transport, traciło się kontakt z ludźmi i już w więzieniu było się traktowanym, jako człowiek nienależący do zbiorowiska ludzkiego. To już nie był człowiek, to był H äftling. Zostaliśmy do Oświęcimia przewiezieni autobusami. Powiem tylko, że w tym czasie była może ta zasadnicza różnica, że obóz jako taki był należycie zorganizowany, czyli panował w nim pozorny luksus, wielki porządek. Jeżeliby ktoś sprowadzony z zewnątrz miał się przyglądać blokowi, zwłaszcza kiedy więźniowie byli przy pracy, kiedy ich w bloku nie było, to wszystko błyszczało, każde łóżko i stół były nakryte kapami. Dalej wtedy w ogóle więźniowie przychodzący nie odbywali kwarantanny. Załatwianiem formalności związanych z zarejestrowaniem więźnia, zrobieniem fotografii wpisu więźnia, zajmowali się wyłącznie inni więźniowie, ponieważ SS-mani i nadzór w obozie do więźnia mieszał się stosunkowo niewiele. Zaraz na trzeci dzień już w ten sposób przygotowani mieliśmy iść do roboty. Już pierwszego dnia zaczął się ten serdeczny chrzest.

Bezpośrednio po apelu zadano zapytanie grupom Zugangów oświęcimskich, a było kilka grup z ostatnich dni, kto umie po niemiecku. Zgłosiło się może kilkunastu. Kazali się im trzymać osobno. Potem nastąpił wymarsz do roboty. Piękna sytuacja apelowa, piękne przygrywanie orkiestry, człowiek jest podniecony, dość mile zdziwiony, że to tak mile wygląda, zwłaszcza, że twarze niektórych więźniów są dobrze wyglądające, niejednokrotnie nie robią przykrego wrażenia. Później rzeczywistość wyjaśniła, skąd się ten nastrój bierze. Zaprowadzono nas wtedy do roboty przy kartoflach. To był okres jesienny, wrzesień, masowo sprowadzano ziemniaki wagonami z Lubelszczyzny do zakopcowania. Pracą tą zajmowali się oczywiście więźniowie. W zależności od tego, ile przyszło wagonów, tyle ludzi dobierano do roboty, od 300 do 1000 ludzi. Wagonów było, jak pamiętam, 27. Jeżeli się weźmie pod uwagę, że wagony te należało wyładować, kartofle przenieść w tragach, drewnianych pakach, potem zakopcować, względnie naładować na wozy, to jednak ta robota przechodziła granice możliwości takiej ilości ludzi. Podzielono ludzi na dwie grupy w ten sposób, że jednej kazano zdjąć marynarki, żeby się nie mieszała z drugą grupą, a druga miała pracować w marynarkach. Jedna grupa była przeznaczona do noszenia trag, a druga do przenoszenia na bok i kopcowania. To kopcowanie przypadkowo było robotą trochę lżejszą. Jeżeli chodzi o noszenie kartofli w dniu jeszcze ciepłym przez ludzi, którzy przebyli niejednokrotnie ciężkie przejścia więzienne, czy obozowe, to robota ta była straszna. Te tragi ważyły czasami 150 do 200 kg. Robota odbywała się biegiem. Tym wszystkim, którzy znali język niemiecki, dano do ręki kije, ustawiono szpalerem, po sześciu – ośmiu [i] mieliśmy obowiązek popędzać tych, którzy te tragi nosili. Po kilku godzinach sytuacja wyglądała w ten sposób, że z rąk tych biednych ludzi krew płynęła jak z fontanny, bo potworzyły się pęcherze, które pękały. Ludzie na nierównym terenie potykali się, upadali, wtedy bicie było niesłychane. Żaden zauważony objaw osłabienia nie był absolutnie brany pod uwagę, a przeciwnie – traktowany jako sabotaż, chęć ukrywania się. Takiego człowieka wywlekali niemieccy kapo, przy intensywnym współudziale różnych SS-Scharff ührerów i takiego człowieka kończono. Dużo byłoby do opowiadania tych momentów.

Pierwszego dnia doznałem tylu wrażeń, bo w życiu do tego dnia takich okrucieństw jeszcze nie spotykałem. Ci ludzie przed tą straszną pracą szukali możności schronienia się i znaleźli ją na drewnianej rampie. Z drugiej strony były małe, może dwumetrowe dziury, oni w te szczeliny chronili się, myśląc, że ich nie znajdą. Jednego zauważono, zaczęło się gwałtowne poszukiwanie, wydobywanie. Z tych, którzy tam byli, z tej roboty w tym dniu, nikt nie wrócił. Egzekucja odbyła się w ten sposób, że może Trybunał widział, bo dość często takie rzeczy pozostawały po Niemcach, takie stołeczki, dość niskie, z odstającymi grubymi bukowymi nogami – otóż takiemu delikwentowi kazano się nachylać i takim stołkiem z szalonym rozmachem bito w kark. Większość padała na miejscu, nie wiem czy z miejsca zabita, czy ogłuszona, ale po takim uderzeniu nikt przytomności nie zachował. Zwłoki odrzucano na bok. Pewna ilość zwyrodniałych przeżyciami obozowymi więźniów rzucała się na zwłoki, zrywając ubrania i po chwili już nagie trupy rzucane były do rowu. Ciała czasami drgały. Można było poznać, że nie wszyscy są dobici. Niektórzy ludzie wpadali w szał. Zdarzały się takie wypadki, że rzucając robotę byle uniknąć bicia, które im groziło, biegli na łańcuchy strażników i tam znajdowali bezwzględnie śmierć, bo to było rzeczą znaną, że kto przekroczył Postenkette, został natychmiast rozstrzelany.

Nie wiem osobiście, ponieważ z takimi tajnikami nie mogłem być obeznany, ale wówczas się mówiło, że zarządzeniem władz obozowych taki SS-man, który się poszczycił zabiciem więźnia przekraczającego łańcuch, był wynagradzany trzema dniami urlopu, więc oczywiście to było bardzo pożądane i korzystano z tego przy lada sposobności. Jeżeli przez 10 czy 15 min takiego wypadku nie było, żeby się ktoś w tę stronę rzucił, to mu pomagano. Jakiś młody więzień, dzień przedtem ubrany w mundur, nie zdawał sobie z tego sprawy, co to znaczy Postenkette, że mimo rozkazu nie wolno tam iść. Jemu kazano iść przed siebie, on idzie, nie zdając sobie z tego sprawy, ogląda się, mówią: „Weiter, weiter.” On idzie, przechodzi tych dwóch na posterunku, idzie jeszcze poza te 30 m, może 20 kroków, dwa karabiny są wymierzone i trup pada. Była to bardzo „wesoła” i często praktykowana zabawa.

Chcę jeszcze wrócić do jednej rzeczy. Należałem nieopatrznie do tych, którym dano patyki do ręki. W życiu nikogo nie uderzyłem i ta robota mi wtedy też nie odpowiadała, stałem, czasami trochę krzyczałem, ale w każdym razie tego patyka, który sobie wybrałem ([był] najlżejszy) nie podniosłem do góry. Zauważył to Oberscharff ührer Scheffler, pamiętam to nazwisko, bo później miałem z nim do czynienia, on przyskoczył do mnie i harapem, takim, którego się używa na lwy, dostałem chrzest taki, że całe moje plecy były pokryte sinymi pręgami. Gdy odszedł, rzuciłem patyk i nie chcąc korzystać z tego, że mogę się nie męczyć fizycznie, złapałem widły przy wagonie i zabrałem się do ładowania, unikając tego, żeby ten bohater mnie nie poznał. Gdy robota się skończyła, gwizdkiem dano znać, że mamy się zbierać, rozległy się krzyki [brak]führera: „Fleischwagen”. Z dala zajeżdżały auta kryte płachtą cuchnącą od starych trupów, zaczęło się ładowanie tych trupów. Z tych 27, które naliczyłem, trzy ciała się jeszcze ruszały. Do śmierci nie wyjdzie mi z pamięci obraz Żyda w okularach na nosie, postać wyczerpana kompletnie tak, że tylko skóra była widoczna na ciele, który jeszcze drgał i oddychał. Te zwłoki i obraz tego człowieka z zadartym, wybitnie żydowskim nosem, do końca życia pozostanie mi w pamięci.

To był mój pierwszy dzień obozowy. Takich przebyłem kilka. Po kilku dniach przekonałem się, że moi przyjaciele, którzy przed tym przyjechali do Oświęcimia, znaleźli się na lepszych stanowiska i mogli pomagać kolegom i to nie tylko materialnie, ale i psychicznie. Bo ważne jest znaleźć oparcie w kimś, co już przebywał poprzednio w obozie. Był tu więc sędzia Zacharski z Krakowa, magister Głowa, człowiek o ogromnych zasługach wobec więźniów, i obecny nasz premier, przez którego zostałem poratowany kromką chleba i kilkoma papierosami.

Przeszedłem z tego komando i miałem się dostać do rewiru, gdzie miałem objąć posadę pielęgniarza. Nie można tego było inaczej uskutecznić, tylko trzeba było się zrobić chorym. Dostałem wezwanie na rewir bez mojej wiadomości. Tam się dowiedziałem, że jestem chory. Lekarz był już poinformowany, że jestem chory na tyfus plamisty i pozostawił mnie w szpitalu w oddziale dla podejrzanych. Jako człowiek niestykający się dotychczas z tymi rzeczami i lubiący higienę, bałem się zarażenia. Dostałem wprawdzie osobne łóżko, ale tego dnia popołudniu przyszedł transport naprawdę chorych i tych chorych rozdzielono na łóżkach już zajętych. Wtedy znalazłem się w jednym łóżku z chorym na tyfus plamisty. Uspokajano mnie wprawdzie, że tyfus nie może być zaraźliwy bez wszy, a tam wszy nie było, więc się nieco uspokoiłem.

Byłem człowiekiem zupełnie zdrowym, tylko nogi cokolwiek mi dolegały, ale to nie była choroba obłożna. Wezwano mnie bezpośrednio po apelu i wszystkie czynności związane z przyjęciem mnie razem z innymi chorymi trwały do późnych godzin popołudniowych. Byłem tak zmęczony, że kiedy mnie wyznaczono na tę salę, padłem na łóżko i odpoczywałem. A przecież byłem człowiekiem zdrowym. Sprawy związane z przyjęciem chorego: badania, zabiegi dezynfekcyjne były tak męczące, że trudno je było znieść człowiekowi zdrowemu, jakże więc musiał się czuć człowiek chory na tyfus czy zapalenie płuc, jak się musieli czuć ludzie starzy? Takich niewielu do tego rewiru już doszło.

Tak minęły pierwsze dni. Potem pracowałem w różnych drobnych komandach prawie codziennie w innym. Udało mi się dostać do komando kartoflarzy. Ta grupa stu ludzi wysłana była na miejsce, gdzie trzeba było z kilku wagonów rozładować ziemniaki i umieścić w magazynach.

Po powrocie z rewiru nie miałem butów tylko kierpce z piętą, które spadały z nóg. Przy robocie nie można ich było utrzymać na nogach. Wtedy nosiłem tę tragę, ale odległość nie była zbyt wielka, więc robota nie była zbyt męcząca, jak dla mnie niezbyt starego obozowicza. Najbardziej mnie męczyło chodzenie zwłaszcza do baraku, który był po drugiej stronie toru, gdzie trzeba było iść po tych kamyczkach – nie wiem jak to się technicznie nazywa – którymi tor był obrzucony. W tych kierpcach nie można było po tych kamykach iść, więc je zrzuciłem i oczywiście szedłem trochę wolniej. Zauważył to SS-man i poszczuł mnie psem. Pies obgryzał mi nogi od stóp do ud. W takiej chwili człowiek nie czuje już bólu, chciałby tylko czym prędzej uciec. Dopiero wieczorem zobaczyłem, że obie nogi miałem zalane krwią, tak były pogryzione przez psa.

Potem dobry Bóg tak chciał, że mnie z najcięższej opresji wybawił i dzięki względom i protekcji przyjaciół wydostałem się do lepszego komanda, gdzie robota była znośniejsza. Pracowałem w kartoflarni więziennej, potem dostałem się do kartoflarni SS. To była praca wymarzona, można się tam było dożywić, bo się kradło. Znane było powiedzenie – sam go nie słyszałem, ale miał go wobec więźniów użyć Oberführer Majer [Aumeier] – że uczciwy więzień może żyć najdłużej trzy miesiące, jeżeli żyje dłużej, to znaczy, że kradnie albo nic nie robi. W tych warunkach, w których kradzież była możliwa, używałem tego sposobu. Jeżeli się weźmie pod uwagę skarby niemieckie nagromadzone w Oświęcimiu, to nie było tam jednego ziemniaka niemieckiego, bo wszystko było polskie, nawet kartofle sprowadzano z Lublina. Jeżeli więc chodziło o zaspokojenie naszych potrzeb, byliśmy całkowicie legitymowani.

Okres mego pobytu w Oświęcimiu trwał sześć miesięcy. Potem przeszedłem do dalszego obozu.

Jeżeli chodzi o Oświęcim, to spotkałem się w innych obozach z powiedzeniem kolegów „w Oświęcimiu żyje się wygodnej i łatwiej niż w innych obozach, ale się tam znacznie łatwiej umiera”. Bo ze względu na stosowane tam metody, na gazy i likwidację chorych, na rozstrzeliwania, względnie specyficzne sposoby wykańczania więźniów, obóz ten był może w porównaniu z innymi cięższy, chociaż gdzie indziej może trudniej było znaleźć funkcje, które pozwalały na możliwsze życie. Znam osiem [?] obozów, ale w żadnym z nich w tych rozmiarach nie było przy robocie zabijania za nieposłuszeństwo i nie było tego żółtego dymku z krematorium nad nami, tego dymku, który się unosił nie tylko nad Oświęcimiem, ale nad całą okolicą.

Cóż z własnych spostrzeżeń mogę powiedzieć?

W Birkenau nie byłem. Mam opowiedzieć o niektórych momentach, jakie bezpośrednio sam przeżyłem. Razu pewnego apel się przeciągał, Lagerf ührer nie przychodził do odebrania apelu, miał jakąś przeszkodę. Nasz blok stał ustawiony w ten sposób, że widać było budynki Krankenstube, czyli szpitala. Przed blok zajeżdżają trzy auta. Po chwili po desce zaczynają wyprowadzać, a była to zima, ludzi w bieliźnie. Wychodzili bardzo niezdarnie, z daleka widać było sylwetki, zaczęło się szarzeć wieczorem. Tymi ludźmi, którzy byli popychani, choć podtrzymywani, naładowali wreszcie auta, potem auta odjechały. Wiadomo, gdzie odjechały. Odjechały do Birkenau, na pewno do komór gazowych. Na pewno nie wiedzieli, że słuch po nich zaginie. Ale jeżeli ktoś ma być stracony, to czy koniecznie przed śmiercią ma marznąć, przecież się nie uchroni przed tą śmiercią, ale po co przez godzinę czy półtorej ma marznąć w straszny sposób na dworze? Przecież na tamten świat tego ubrania nie zabierze, [a] nawet bieliznę z niego ściągano.

To był jeden moment.

Jeśli chodzi o selekcję na rewirze, odbywało się to w czasie pracy. Ten, kto był na rewirze lekarskim, lękał się terminu takiej selekcji.

Druga rzecz – tylko obrazki, które rzucam. W czasie jednego ładowania ziemniaków, przychodzimy do roboty. Zastaliśmy tłum kobiet i dzieci w wąskim szeregu ustawionych, a na boku po prawej stronie cały zwał tobołów i bagażu dość elegancko wyglądającego. Po chwili zajeżdżają auta. I te kobiety wraz z dziećmi bezpośrednio do tych aut ładują – auta znikają. To jest tylko oczywiście obrazek.

Jest tu rampa, na którą przychodziły ziemniaki, tam przychodziły również transporty. Było to około dwa kilometry od obozu oświęcimskiego, trzy kilometry od Birkenau, tam pośrodku, zajeżdżały transporty Żydów z całego świata. Do tego czasu ci ludzie byli przekonani, że jadą na osiedlenie. Mieli doskonały bagaż, doskonale byli zaprowiantowani w wikt i ubranie, mieli ciężkie pakunki. Czego tam nie było. Jeden moment – pożegnanie się z bagażem, bagaż na bok. Odjeżdżają – i nikt ich już nie widzi. Jedynie żółty dymek czterech czy pięciu pieców w Birkenau. Takie transporty były rzeczą codzienną. Te rzeczy drogocenne miały iść na wzbogacenie skarbca niemieckiego. Było tam naprawdę dość wszystkiego. Ci, którzy pracowali w oddziałach krawieckich, szewskich i pruli pozostałe ubrania i buty, wykrywali niesłychane skarby w postaci drogich kamieni, dewiz, względnie złota w rozmaitej postaci. Niejednokrotnie taki więzień starał się ukryć coś, choć groziła mu w razie złapania niechybna śmierć. Zresztą to była tylko cząstka, a skarb niemiecki niesłychane stąd czerpał bogactwa.

To byłaby ilustracja tego, co sam na przestrzeni sześciu miesięcy tam widziałem. O innych rzeczach, może mniej charakterystycznych nie będę mówił, albowiem są powszechnie znane. To są momenty, z których można urobić sobie pewien zasadniczy obraz.

Przewodniczący: Świadek wspomniał, że był na rewirze. Czy leczono tam ludzi?

Świadek: Owszem, leczono bardzo intensywnie, o ile zdarzał się na danej celi sumienny i uczciwy lekarz. Byli to lekarze sami swoi, a więc Polacy, byli oni ogromnie ofiarni. Robili wszystko, aby więźniowi dopomóc. To oczywiście działo się bez wiedzy władz obozowych, które zanadto nie były zainteresowane tym, żeby więcej było ludzi zdrowych.

Przewodniczący: Świadek mówi o lekarzach więźniach. Mnie chodzi o lekarzy obozowych Niemców.

Świadek: Za czasów swego pobytu nie zetknąłem się z nimi. Dostanie się do rewiru zależało od lekarza Niemca. Przychodziło się, stał z założonymi rękami i właściwie przyjmował to, co lekarz więzień mówił. Gdyby było inaczej, tobym się tam nie dostał. W gruncie rzeczy lekarz Niemiec się tym nie zajmował.

Przewodniczący: Czy było łatwo dostać się na rewir, czy były specjalne utrudnienia?

Świadek: Jeżeli ktoś był naprawdę chory, to się starał tam nie dostawać. Ci, którzy przychodzili do szpitala, byli to zazwyczaj więźniowie młodzi, którzy przybywszy do obozu, widząc ciężką pracę starali się schronić przed nią na rewir. Rewir był największym nieszczęściem. Starzy obozowcy starali się go unikać jak zarazy. Nawet chory poważnie szedł do pracy, wlókł się do pracy, gdzie w porozumieniu z kolegami starał się jakoś ukryć. Na domiar złego na rewirze mogła być nagła selekcja, przed którą nie mógł się uratować. Moi przyjaciele zorientowali się, że ma być selekcja i na dwie godziny przed selekcją


wyrzucili mnie z rewiru. Mówili mi potem, „ źle byłoby, gdyby ci ę złapali, że jesteś zdrów.”
Byłbyś stracony.

Przewodniczący: Czy świadek widział, jak dokonywano takiej selekcji?

Świadek: Nie byłem obecny. Z opowiadań słyszałem. Nie było żadnych specjalnych badań, tylko wzrokowe. Słyszałem jeden taki śmieszny moment. Dotyczył osoby dr. Makowskiego, adwokata z Krzeszowic. Garbusek, bardzo niedołężny starszy człowiek. Zetknąłem się z nim na Montelupich, gdzie dostał się na Krankenstube. I w Oświęcimiu dostał się na rewir. Przychodziła taka selekcja. Lekarze celowi widzieli, kogo selekcja najbardziej dotknie, wiedzieli, że selekcji podlegali starsi i ułomni. Lekarz się zorientował i mówi do niego: schowaj się – kazał mu wejść pod łóżko.

Przewodniczący: Czy był jaki zakreślony czas na pozostawanie na rewirze?

Świadek: Ja przynajmniej nie wiem. Ale wrócę do tamtego wypadku.

Otóż ten człowiek byłby się uchronił, gdyby nie to jakieś zamroczenie. Wypadł naprzód i powiedział: „Moch ich”. Z miejsca został dołączony do grupy i więcej go nie widziano.

Przewodniczący: Świadek wspomniał, że dostał lepszą pracę, że przeszedł do innego komando. Czy było to łatwe, w jaki sposób świadek dostał się do lżejszej pracy?

Świadek: O ile chodzi o te dzikie komanda, to były one z dnia na dzień zmieniane. Tam zmieniano grupę ludzką, ponieważ ona jest niepotrzebna. Nie było ciężko wydostać się z takiego komanda. Chodziło o to, żeby uzyskać przyjęcie do komando lepszego. Ponieważ Kapo był Krakowianinem, wiec po prostu został powiadomiony o tym, że ja do pracy nie przyjdę.

Przewodniczący: Jak się to dokonywało?

Świadek: Tylko między więźniami. Każde komando składało się z określonej liczby ludzi i były tzw. dzikie komanda, gdzie potrzeba było tylko łopaciarzy. Chodziło o to, żeby zebrać tylko odpowiednia listę.

Przewodniczący: Ale tam był urząd pracy?

Świadek: Ale tam nie chodziło o to.

Przewodniczący: Świadek oceniał swoją pracę i pobyt w obozie właśnie z punktu widzenia lepszych możliwości życia?

Świadek: Oczywiście, tylko z punktu widzenia przeżycia. Jak wspomniałem, można było w Oświęcimiu czasem lepiej żyć, ponieważ to był bogaty obóz, ponieważ tyle rzeczy do niego napływało, ale z drugiej strony była łatwa śmierć i o wiele więcej niż gdzieindziej uśmiercano więźniów.

Adwokat Umbreit: W związku z tym, co świadek przed chwilą powiedział, że obóz ten był obozem bogatym i o tyle łatwiej było żyć – na czym polegała ta łatwość życia w stosunku do innych obozów, jakie potem świadek przechodził?

Świadek: Np. kwestia ubrania odgrywała dużą rolę. Z chwilą, kiedy z tych transportów żydowskich przychodziły masy różnych ubrań, było już łatwiej o ubranie. Najciężej było się wystarać o bieliznę, ale ubranie można było dostać bardzo tanim kosztem. Np. za kromkę chleba – buty itd. To było w Oświęcimiu dostępne, podczas gdy gdzieindziej chodziło się w łachmanach.

Przewodniczący: W jakim czasie było to dostępne?

Świadek: Ja byłem w Oświęcimiu od 1943 r.

Przewodniczący: Proszę jaśniej określić.

Świadek: Powiedziałem, że wtedy można było sobie dać radę z ubraniem. A druga rzecz – Oświęcim był obozem polskim, było 70 proc. Polaków i dlatego Polacy wzajemnie sobie pomagali, a ponieważ na tych stanowiskach obozowych długo siedzieli, opanowali niektóre lepsze stanowiska i mieli możność wpływać, czy to na przydział do pracy, czy pomagać komuś na rewirze – rzecz bardzo ważna.

Przewodniczący: Czy w tym czasie dochodziły paczki?

Świadek: Dopiero w czwartym miesiącu mojego pobytu paczki zaczęły przychodzić.

Przewodniczący: W jakiej ilości? Ile mógł otrzymywać więzień?

Świadek: Pierwsze zarządzenie było dla nas niezrozumiałe. Polecono nam napisać rodzinie: paczki nie mogą przewyższać dziennej racji żywnościowej więźnia. Co to znaczyło, do dziś nie rozumiem. Zaczęto przysyłać i te paczki zaczęły przychodzić i z tego powodu nie robiono kwestii, jakkolwiek po jakimś miesiącu wyszło zarządzenie, że paczki mogą zawierać najwyżej 250 g. To była znikoma ilość, bo większa kromka chleba waży więcej, ale tego przepisu nie przestrzegano, jeżeli przychodziły większe paczki, to je doręczano.

Przewodniczący: Czy te paczki przychodziły w stanie nienaruszonym?

Świadek: Gdy te paczki zaczęły przychodzić, zaczęło się od razu rabowanie. Ale potem były jakieś dochodzenia, w rezultacie których zostało kilku więźniów, a podobno nawet SS-manów, poważnie ukaranych. Tak że później na ogół paczki dochodziły rzetelnie.

Przewodniczący: Czy więzień mógł się dzielić paczką z innymi?

Świadek: Mógł, nie robiono z tego kwestii.

Przewodniczący: Świadek wspomniał o tym, że byli więźniowie zatrudnieni przy kradzeniu środków żywności, że była jakaś „organizacja”. Czy to było tak łatwe, dostępne, czy każdy więzień, który był zatrudniony w tym dziale, mógł sobie tak zabierać te rzeczy?

Świadek: To była kwestia sprytu. Oczywiście, że nie mógł, to było karane i to nieraz strasznie, to znaczy od razu przydział do SK, czyli do Strafkommando, ale wszędzie były sposoby sprytnego urządzania się. Najciężej było przenieść coś przez bramę. Jeżeli chodziło o odzież, więzień, który chciał coś zabrać, nie brał np. swetra, a wracał w swetrze. Jeżeli chodziło o żywność, to np. drobne ziemniaki były raz na tydzień dostarczane do obozu w wozach ciągnionych przez więźniów. Oni przyjeżdżali na zewnątrz obozu i tam te rzeczy zabierali. Ich już nie kontrolowano. Ile razy przywożono ziemniaki w workach, jedzenie przychodziło do obozu.

Przewodniczący: Jak sobie świadek tłumaczy, że mimo tych utrudnień, ale także pewnych możliwości, tak duża liczba więźniów była wycieńczona głodem i umierała z tego powodu?

Świadek: Mówię o pewnym odcinku czasu. Mówię o ludziach, którzy mieli kontakty i którzy ewentualnie mieli kontakty z tymi, którzy mogli to robić. Bo jeśli ktoś pracował w komando ziemnym, w komendo ciężkim, to nie miał żadnych możliwości. Oczywiście jeżeli ktoś, kto „organizował” najadł się czymś, to swoją zupę komuś oddał. I w ten sposób się nieco poprawiło. Ale nie trzeba zapominać, że ja byłem w tym głównym Oświęcimiu – Stammlager. To była centrala, w której było 18, czasami 14 tys. ludzi, podczas kiedy w Brzezince było 70 tys., tak samo w innych filiach, a takich drobnych filii było jeszcze kilkanaście. Więc w każdych warunkach układało się inaczej. Ja mogę powiedzieć tylko to, co osobiście widziałem. Inna rzecz, że przez tę pomoc sobie i innym bardzo wielu ryzykowało życiem, bo jeżeli złapano, to karano bezwzględnie. Ale z drugiej strony, jeżeli ktoś będący w Oświęcimiu wiedział, że jest skazany na śmierć, że idąc do Oświęcimia nie miał żadnych szans życia, to wolał być najedzony i ryzykować pewne rzeczy, które by go i tak czekały. Zresztą ta opinia ogólnie panowała. Cofnę się jeszcze do pierwszych dni, kiedy widząc, że jakiś starszy Vorarbeiter, Ślązak, mówiący po polsku znęcał się nad Żydami, powiedziałem mu – do mnie on się jakoś dobrze odnosił – „Człowieku, toć to przecież są ludzie” – odpowiedział mi: „Oni i tak tu przyszli, żeby zdechnąć.”

Taka atmosfera panowała, [że] niektóre słabsze typy więźniów, ludzie, którym obiecano łyżkę strawy, przejmowali się nią i stawali się nieraz torturą dla innych. Ten system to powodował, tam był nastrój, że przeżyć może ten, który idzie po trupach innych i byli tacy, którzy w to wierzyli. Jakiś machiawelizm był w urządzeniu obozu. Na pierwszym miejscu jako kapo i blokowych z różnych narodowości w dużej części z Polaków, wyznaczano tylko tych, którzy mieli najbardziej zbrodnicze instynkty. To nie może obciążyć żadnego narodu, bo w każdym narodzie są takie jednostki, które mają zbrodnicze nastawienie albo słabą wolę doprowadzającą do tej słabości. Tylko ten system potrafił wyszukać największych łotrów i robić z nich narzędzie tortur dla potulnych, dla tych, którzy nie chcieli zachować życia kosztem innych.

Adwokat Ostaszewski: Świadek oświadczył, że kiedy początkowo paczki nie przychodziły, było prowadzone dochodzenie. Czy dochodzenie było prowadzone na skutek zarządzenia władz obozowych, czy świadkowi wiadomo, na skutek czyjego zarządzenia?

Świadek: O przebiegu dochodzeń nie wiem, niewątpliwie zarządzenie wyszło z ramienia władz obozowych.

Adwokat Ostaszewski: Czy świadkowi wiadomo, że był ktoś ukarany spośród SS-manów czy kapo?

Świadek: Mówiono, że tak, zastrzegam, że mówiono, bo nie miałem nic z tym wspólnego.

Adwokat Ostaszewski: Świadek przechodził przez szereg obozów koncentracyjnych, czy regulamin, system stosowany w Oświęcimiu był rażący w stosunku do innych, czy w innych obozach panował ten sam regulamin i zachowanie się SS-manów i kapo było mnie więcej jednakowe?

Świadek: W każdym obozie było inne. Regulamin był ten sam, ale modus vivendi, o którym wspomniałem, że zawsze się układa zależnie od sytuacji, był inny, lepszy lub gorszy.

Adwokat Ostaszewski: Czy w Oświęcimiu było gorzej, czy lepiej?

Świadek: Od Oświęcimia był gorszy tylko Gusen, co do codziennego traktowania więźniów, z tym, że w Gusen nie było komór gazowych i nie było masowego rozstrzeliwania.

Adwokat Umbreit: Czy świadek, kiedy przebywał w obozie, zetknął się kiedykolwiek, czy widział oskarżonego Hößa w czasie służby? Czy oskarżony kiedy przechodził, czy ingerował i interesował się życiem codziennym, tym co robili SS-mani?

Świadek: Nie, bezpośrednio tego nie widziałem, obiła mi się ta twarz, gdy mówiono np. „przechodzi najwyższy dygnitarz”, tylko tyle wiem.

Adwokat Umbreit: Czy świadek przypuszcza, czy było możliwe, ażeby Höß przechodząc tylko mógł być niedokładnie poinformowanym o tych różnych nadużyciach i okrucieństwach?

Świadek: Wykluczone. To się biło w oczy. Nie można było nie widzieć, kiedy stał przy powracaniu komand z prac, ale ludzi zabitych z każdego dnia przenoszono po kilkunastu, w tempie orkiestry nieśli inni więźniowie w ten sposób, że trupa niosło czterech ludzi, dwóch za ręce, dwóch za nogi, na każdym końcu czwórkami szły te wesołe pogrzeby. Tego się nie dało ukryć, to musiało być widoczne.

Przewodniczący: Zwalniam świadka.