KONRAD OKOLSKI

Dziewiąty dzień rozprawy, 3 stycznia 1947 r.

Świadek Konrad Okolski, 63 lata, zamieszkały w Warszawie, Szpital Dzieciątka Jezus, ul. Oczki 6, lekarz, dyrektor Szpitala Dzieciątka Jezus, w stosunku do stron obcy, zaprzysiężony.

Przewodniczący: Proszę przedstawić, co doktorowi wiadomo w tej sprawie.

Świadek: Proszę Trybunału, ja mogę przedstawić stosunek Niemców do małego odcinka życia społecznego w Polsce, bo raczej tylko do Szpitala Dzieciątka Jezus, którym zarządzałem i którego byłem dyrektorem od 1932 r., a zatem przed okresem bombardowania w 1939 r., a później, w okresie okupacji nie cały czas, gdyż od czerwca 1940 r. do końca 1941 r. byłem wywieziony do Oświęcimia, a później byłem odsunięty od spraw szpitalnych jako prawdopodobnie nienadający się, osoba nielojalna, strącony do szpitala dla zakaźnych na Grochowskiej, gdzie, sądzono prawdopodobnie, że życie zakończę w świecie gruźliczym.

Następnie byłem dyrektorem, samorzutnie objąwszy władzę od pierwszego dnia powstania, i jestem nim do chwili obecnej. A zatem w zeznaniach moich musi być pewna luka, za którą nie mogę brać odpowiedzialności, aczkolwiek naświetlę ją, ale mogą być jednak pewne niedokładności, które mogliby wyjaśnić ci, którzy zastępowali mnie wtedy.

Przewodniczący: W każdym razie do czerwca 1940 r. może pan doktor podać informacje?

Świadek: Za ten okres mogę bardzo szczegółowe informacje podać. Jeżeli wysoki Trybunał pozwoli, aby nakreślić stosunek władz wojskowych do społeczeństwa polskiego i ich nastawienie do niszczenia tego narodu, w jakich by to nie było okolicznościach, chciałbym wrócić do września 1939 r. Otóż już w pierwszych dniach rozpoczęcia wojny Szpital Dzieciątka Jezus był terenem zrzucania bomb. Bomby te były na razie zapalające. Podkreślam to, gdyż była, zdaje mi się, poruszana tutaj kwestia, że jednak Warszawa nie była bombardowana przez dłuższy czas. Szpital Dzieciątka Jezus jest terenem bardzo rozległym. Ograniczają go ulice Chałubińskiego od wschodu, Lelewela od zachodu, Oczki od południa i Nowogrodzka od północy, a zatem Szpital Dzieciątka Jezus zajmuje tak obszerny teren, że z lotu samolotu na takiej wysokości, na jakiej latano w okresie napastowania Warszawy, lotnik doskonale mógł się orientować, z jakim terenem ma do czynienia, tym bardziej, że wywiad również musiał dać dokładne informacje o tym, jaki to jest teren. Poza tym szpital był ochraniany znakami Czerwonego Krzyża. Nie mówię tutaj o codziennie rwących się pociskach armatnich. Mogły to być pociski przygodne, niedolatujące do miejsca przeznaczenia.

Prokurator Sawicki: Przepraszam, że pozwalam sobie przerwać, ale prosiłbym Wysoki Trybunał, aby świadek składał zeznania tylko za czas okupacji, a nie mówił o działaniu wojska.

Przewodniczący: Może pan doktor ograniczy się w swoim opowiadaniu do czasów okupacji.

Świadek: Ja bym jednak prosił, aby Wysoki Trybunał pozwolił mi jeden moment opisać, gdyż jest on bardzo charakterystyczny. Z jednej strony pokazuje, dlaczego we wrześniu 1939 r. zginęło tak dużo ludności w szpitalu, a z drugiej strony chciałbym pokazać cnotę żołnierza polskiego. Zacznę od momentu kulminacyjnego, to jest 25 września. Wówczas nad teren szpitala nadleciały dwa samoloty, które zaczęły obrzucać szpital bombami. Wiele pawilonów poszło w gruzy. Myśmy poszli ratować ludzi zasypanych gruzami. Było kilkaset osób zasypanych żywcem. Kiedy wynosiliśmy tych ludzi spod gruzów na teren szpitala, te same dwa samoloty zniżyły się na wysokość drzewa, kasztana stuletniego, i z tej wysokości pruły do nas z kulomiotów. To jest system niszczenia chorego, rannego człowieka i całego personelu lekarskiego, będącego w białych fartuchach. Mam wrażenie, że fakt taki powinien być znany sądowi.

Jako antytezę takiego stosunku, chciałbym przytoczyć fakt drugi. Do punktu opatrunkowego żołnierz w randze kaprala przyprowadził rannego Niemca. To było w pierwszej dekadzie września. Żołnierz ten był ranny w rękę. Nie była to nadzwyczajnie ciężka rana. Widząc zmęczenie żołnierza Polaka, dałem mu szklankę wina, ażeby wypił. On oddaje to wino żołnierzowi niemieckiemu i oświadcza: Niech on się wpierw napije, jest ranny, a ja jestem zdrów. Mam wrażenie, że ten fakt obrazuje doskonale wysokość kultury, ducha i cnoty żołnierza Polaka.

To było we wrześniu. Teraz przechodzę do opisu kapitulacji. Główną historyczną postacią w tym okresie był dr Schrempf. On był naczelnym lekarzem niemieckim na całą Warszawę. Pomocnikiem jego był niejaki Strohel, asystent medycyny sądowej i, niestety, wychowanek Uniwersytetu Warszawskiego. Ci dwaj ludzie ciągle nalatywali na szpital i robili najrozmaitsze przykrości i utrudnienia w życiu szpitalnym. Jednym z pierwszych zarządzeń Schrempfa było usunięcie wszystkich Żydów ze szpitala i zabronienie ich leczenia oraz usunięcie lekarzy Żydów, do trzeciego czy czwartego pokolenia włącznie. Było to tak agresywnie robione, że koledzy Żydzi musieli sami uciekać, aby nie natrafić na rozmaite przykrości.

Drugim zarządzeniem było pozbawienie chorych ze szpitala, liczącego wówczas ponad tysiąc pięciuset chorych, pomocy duchowej. Szpital miał trzech księży kapelanów. Tych księży zwolniono z punktu, osadzono w areszcie i nie pozwolono, aby udzielać pomocy duchowej chorym w szpitalu. W drodze wielkiej uprzejmości zgłosił się jakiś ksiądz Niemiec, niemówiący po polsku, który chciał tej pomocy udzielać. Chorzy odmówili i pozostawali bez pomocy. Później, po pewnym czasie, udało się duchownego polskiego nielegalnie sprowadzać na noc jako dyżurnego sanitariusza, który tej pomocy duchowej udzielał.

Następnym bardzo ciężkim utrudnieniem życia szpitalnego było obcięcie etatów pracowniczych. Tam, gdzie pracowało przed wojną trzech – czterech lekarzy, obcinało się etaty do jednego lekarza, a warunki pracy utrudniało się ogromnie rozmaitymi przepisami policyjnymi i powiększaniem liczby godzin pracy przy bardzo niskich opłatach poborowych. Dotyczyło to również i niższego personelu, a w pewnym momencie dr Schrempf zarządzeniem kilkakrotnie powtarzanym i ogromnie naciskając, żądał dwunastogodzinnego dnia pracy dla pracowników fizycznych, a ośmiogodzinnego dnia pracy dla pracowników umysłowych. Pracownicy fizyczni oparli się temu zrządzeniu. Kilkakrotne pertraktacje doprowadziły jedynie do tego, że byłem specjalnie naciskany przez gestapo jako ten, który opór pracowniczy popiera i podziela.

Jeżeli dodam do tego kwestię zaopatrzenia szpitala w żywność i leki, to zobrazuję dostatecznie, w jak trudnych warunkach szpital musiał chorych utrzymywać i jaką troską Niemcy szpital ten otaczali. Z żywnością było bardzo źle. Największa ilość, dostarczana do szpitala wahała się między pięćset – sześćset kalorii [na chorego dziennie]. Po tym kaloryczność ta jeszcze się zmniejszyła. Tłuszczu i białka prawie nie dawano, były to zazwyczaj małe ilości. Jeżeli jeszcze jako tako dawaliśmy sobie radę, to tylko zawdzięczając to ofiarności społeczeństwa, bądź też zapasom jeszcze sprzed wojny. Również w leki nie zaopatrywano nas prawie zupełnie albo zaopatrywano w tak małych ilościach, że lekarze mieli ogromne utrudnienia i bardzo przykrą sytuację wobec chorego. Nie obeszło się również i bez kradzieży. Została okradziona klinika okulistyczna. Jej dawny profesor Laube, wyjeżdżając z nominacji niemieckiej do Krakowa, ograbił klinikę okulistyczną z instrumentów, bardzo ważnych, cennych i niemożliwych dzisiaj do nabycia rozmaitych aparatów, a również częściowo z biblioteki. To samo dotyczyło zakładu anatomii i histopatologii. Później, w okresie powstania, okradziono szpital z całej aparatury rentgenowskiej, ze wszystkich aparatów fizykoterapii, diatermii, krótkofalówek itd. Również zabrano nam wszystkie instrumenty.

W ten sposób przedstawiała się sytuacja w okresie okupacji. Ale to były utrudnienia czysto administracyjne. Prócz tego był cały szereg zarządzeń i sposobów niszczenia personelu i chorych sposobami czysto policyjnymi, żandarmskimi.

W ciągu tego okresu wielu lekarzy zostało aresztowanych, rozstrzelanych, wysłanych do obozu, gdzie życie zakończyli, względnie dotychczas jeszcze nie zostali odnalezieni. Jeżeli Wysoki Trybunał sobie życzy, mogę złożyć listę ofiar Szpitala Dzieciątka Jezus. Ta lista mówi sama za siebie.

Przewodniczący: Z jakiego okresu?

Świadek: Pozwoliłem sobie po zakończeniu inwazji niemieckiej uczcić pamięć całego poległego personelu naszego szpitala. Zostały więc wmurowane w ruiny szpitala tablice z nazwiskami tych, którzy zginęli. Każda z tych tablic omawia wyraźnie, kto i kiedy zginął. A więc jest tablica z września 1939 r. Na jednej tablicy figuruje dwadzieścia osiem nazwisk, na drugiej dwadzieścia cztery, tylko spośród personelu. Oprócz tego figuruje tam dwustu pięćdziesięciu chorych i przygodnych ludzi, zmarłych w szpitalu. Drugi okres obejmuje nazwiska przeważnie lekarzy, bo tych najwięcej zginęło. Lista ta obejmuje trzydzieści osób. Wreszcie czwarta lista, która już nie może obciążać administracji czy wojska niemieckiego, to jest powstańcza. Łącznie zginęło około czterystu osób. Jeżeli Wysoki Trybunał życzy sobie, mogę tę listę przedstawić.

Jeżeli wolno mi, to chciałbym jeszcze opisać jeden przypadek dotyczący chorego z Wawra.

Oto przypadek zrządził, że jeden z mocno postrzelonych w Wawrze jakimś cudem wypełzł w nocy spośród trupów i został przywieziony do Szpitala Dzieciątka Jezus. Dano mi znać o tym i w ukryciu leczyliśmy go w szpitalu. Leczenie trwało blisko pięć tygodni i nikt nie wiedział, że on jest z Wawra. Nazwisko jego Józef Wasilewski. Jak gdyby przeczuciem tknięty, pod koniec jego leczenia wypisałem go ze szpitala i został ukryty w prywatnym mieszkaniu, gdzie dokończono leczenia. Przeczucie było słuszne, bo w dwa dni później przyjeżdża do mnie dwóch oficerów z gestapo, zapytując, czy Józef Wasilewski jest w szpitalu. Zbiegiem okoliczności nadzwyczaj szczęśliwym, mogłem wykorzystać jeden moment. Tak się złożyło, że w tym czasie w szpitalu był również Józef Wasilewski, nic niemający wspólnego z Wawrem ani z tamtym chorym. Choroba jego nie miała związku z okupacją, miał gruźlicę jąder i to jądro trzeba mu było usunąć. Gdy przybyli Niemcy powiedziałem: „Owszem, jest”. Otrzymałem zlecenie, żeby go, broń Boże, nie wypisywać. Zgoda. Po dwóch dniach wzywają mnie i lekarza, który leczył Wasilewskiego – oczywiście mam na myśli nie chorego z Wawra, ale tego z usuniętym jądrem. Wiozą nas do gestapo. Tam zapytują, czy jest chory. – „Jest”. – „W co był ranny?” – „Nigdy nie był ranny”. – „Jak to nie był? Przecież to jest chory z Wawra”. – „Nic podobnego, żadnego chorego z Wawra nie mamy. Mamy chorego Wasilewskiego, którego historia choroby jest tu”. Była wielka konsternacja. Ale przesłuchujący nas pułkownik nie chciał dać wiary naszemu zeznaniu i mnie oraz świętej pamięci dr Łopuską kazano odprowadzić do piwnic hotelu sejmowego, a więc tam, gdzie się odbywały egzekucje. Już byliśmy w drodze, kiedy zawrócono nas. Okazało się, że asystujący przy przesłuchaniu jakiś generał, nie wiem kto taki, niezabierający głosu, po wyprowadzeniu nas zapytał pułkownika przepytującego nas, dlaczego nie wierzy naszym zeznaniom. Otrzymał odpowiedź, że my kłamiemy, bo chodzi o chorego z Wawra, który został mocno postrzelony podczas egzekucji i oni muszą go dostać, bo on całemu światu będzie głosił o egzekucji w Wawrze. Widocznie ów generał po naszym wyjściu wstawił się za nami, w każdym razie ten pułkownik zmienił swój stosunek do nas, zawrócił nas z drogi do piwnicy i, przepraszając za nieporozumienie, odesłał nas do szpitala.

Podkreślam ten fakt dlatego, że chory wawerski może się przydać Trybunałowi. Nazwisko jego Józef Wasilewski. Gdzie mieszka w tej chwili nie wiem, wiem, że żyje, bo przed półtora rokiem zgłaszał się do mnie o wydanie mu zaświadczenia lekarskiego z pobytu jego w szpitalu i bardzo licznych ran, dochodzących do kilkunastu.

To byłoby moje, krótkie bardzo, sprawozdanie z okresu do czerwca 1940 r. W czerwcu 1940 r. zostałem aresztowany osobiście przez p. Schrempfa. Mianowicie zostałem wezwany do jego urzędowej kancelarii przy ul. Daniłowiczowskiej i tam, pod zarzutem sabotażu wobec doktora Laubera i wspomnianego dziś, zdaje się, dyrektora wydziału szpitalnictwa dr. Orzechowskiego, zostałem aresztowany z towarzyszeniem przykrych wymyślań i odstawiony do gestapo.

Nie wiem, czy mam mówić o tym, jak dalej było, bo prawdopodobnie jest sądowi znane, jak tam obchodzono się z więźniami. W krótkich słowach. Byłem kilkakrotnie policzkowany, potem wtrącony do piwnicy przy alei Szucha, następnie byłem na Pawiaku, przesłuchiwania, wreszcie 14 sierpnia pierwszym transportem wysłany do Oświęcimia.

Przewodniczący: Jakie zarzuty panu doktorowi czyniono?

Świadek: Sabotaż ogólny, ściśle nie określano.

Przewodniczący: Kto pana przesłuchiwał?

Świadek: W gestapo w ogóle nie byłem przesłuchiwany. Na Wiejskiej też nie.

Sędzia Rybczyński: A ten pułkownik?

Świadek: To było w sprawie chorego z Wawra.

Sędzia Rybczyński: Co to był za pułkownik?

Świadek: Nazwiska nie znam. Z fizjonomii poznałbym. Był dość wysoki.

Przewodniczący: Czy na sali go nie ma?

Świadek: Nie.

Przewodniczący: Oskarżony Meisinger. (Oskarżony Meisinger wstaje.)

Świadek: Nie ten. Czy mam opowiedzieć o osobistych przeżyciach na Szucha, Pawiaku i w Oświęcimiu?

Przewodniczący: Może o Oświęcimiu nie.

Świadek: Na Szucha wcale nie byłem, zwyczajem gestapowców, bity jak inni, ale bez żadnej rozmowy, bez żadnego zapytania, bez moich personaliów, kilkakrotnie zostałem spoliczkowany. Raz upadłem, drugi raz upadłem, potem zdołałem się utrzymać na nogach. Później zostałem sprowadzony o piętro niżej, gdzie zebrano personalia i odebrano osobiste rzeczy, jakie miałem przy sobie. Następnie sprowadzono w dół, do piwnicy, odwrócono twarzą do ściany i tak, nie rozmawiając i nie oglądając się, trzymany byłem kilka godzin.

Po kilku godzinach przyjechało auto, zabrano mnie na Pawiak i tam siedziałem w podziemiach osiem dni. Po ośmiu dniach zostałem przeniesiony do ogólnej celi, przeznaczonej na kilka osób, a siedziało kilkanaście. Tak przetrwałem do pierwszego transportu, którym odjechałem do Oświęcimia. To było w przeddzień święta Matki Boskiej, 14 sierpnia 1940 r. Wróciłem pod koniec 1941 r. Jeżeli interesuje Trybunał, mogę pokazać fotografie, jak wyglądałem po powrocie z Oświęcimia.

Przewodniczący: Może świadek poda wagę.

Świadek: Ważyłem 89 kg, a po powrocie 43 kg.

Sędzia Grudziński: O co pana oskarżano?

Świadek: O ogólny sabotaż. Byłem już przedtem atakowany o sabotaż w wydziale szpitalnictwa Zarządu Miejskiego, bo już zdaje się w październiku czy w listopadzie taki jakby obserwator, jakby doradca, jakby nadrzędny jakiś funkcjonariusz, niejaki pan Piątkowski, który był z ramienia Schrempfa czy obserwatorem, czy szpiclem, trząsł on całym wydziałem szpitalnictwa i dyrektor tego wydziału, Orzechowski, wobec niego musiał być zerem, ten Piątkowski mnie atakował. Była to sprawa dwunastogodzinnego dnia pracy w szpitalach.

Szpital Dzieciątka Jezus był jednym z większych. Chciano koniecznie wprowadzić dwunastogodzinny dzień pracy w szpitalach. Pracownicy innych szpitali wzorowali się na Szpitalu Dzieciątka Jezus i wobec tego nigdzie ten dwunastogodzinny dzień pracy nie był stosowany. Piątkowski oskarżał mnie o to, że sabotuję wprowadzenie dwunastogodzinnego dnia pracy i na posiedzeniach wydziału kilkakrotnie oświadczał, że jestem sabotującym, że jestem zupełnie skreślony czarnym atramentem z listy dyrektorów i czeka mnie obóz. Ostatnie oświadczenie miało miejsce w końcu stycznia czy w lutym 1940 r. Aresztowanie moje nastąpiło dopiero 21 czerwca.

Chciałbym jeszcze powiedzieć w końcu o okresie powstańczym. Mogę przytoczyć pewne fakty.

Od chwili aresztowania do wybuchu powstania nie urzędowałem jako dyrektor. 1 sierpnia objąłem samorzutnie władzę, ponieważ mój zastępca nie zgłosił się do szpitala, a ja w tym czasie tam mieszkałem.

Szpital Dzieciątka Jezus zajmował stanowisko szpitalne, to jest neutralne w stosunku do jednej i do drugiej strony. I jedna, i druga strona były stałymi jego gośćmi. I z jednej, i z drugiej strony mieliśmy dużo rannych. Otóż pewnego dnia – to było mniej więcej dziesiątego dnia powstania, dobrze nie pamiętam – zgłosił się do Szpitala Dzieciątka Jezus parlamentariusz z olbrzymią białą chorągwią od dowódcy niemieckiej grupy wojskowej z listem do mnie. List ten brzmiał następująco: „Żądam poddania się. Jeżeli w ciągu trzech godzin szpital nie podda się, to będzie zbombardowany i spalony łącznie z chorymi i personelem”.

Na to pismo również przez swoich wysłanników, przez staruszkę, siostrę Czerwonego Krzyża, i jednego lekarza, odpowiedziałem w ten sposób: „Szpital jest szpitalem. Zgodnie z zasadami międzynarodowymi nie jest stroną wojującą i jeśli mimo tego oświadczenia szpital ma być zbombardowany – zaznaczam, że razem z Polakami zginą Niemcy, którzy tu się znajdują”. To zrobiło na nich ogromne wrażenie: że w szpitalu znajdują się Niemcy.

Po paru godzinach znowu [przyszedł] wysłannik z zapytaniem, czy można sprawdzić, czy rzeczywiście w szpitalu są Niemcy. „Bardzo proszę”. Przyszli, sprawdzili, że istotnie kilkunastu Niemców ciężko rannych jest w szpitalu. Od tego czasu nie robiono wstrętów, bombardowań i rozstrzeliwania i rzeczywiście przez całe powstanie pod tym względem mieliśmy zupełny spokój.

Po krótkim czasie szpital był zapełniony tzw. własowcami. Kim byli własowcy Wysoki Trybunał chyba wie, wyjaśniać nie potrzeba. Oto oni rozgromili szpital w okropny sposób. Nie dość, że rozgrabili mienie, nie dość, że zanieczyścili i zabrudzili szpital całkowicie, ale co najważniejsze, że bardzo dużo niewiast, czy chorych, czy z personelu, zgwałcili. Skutkiem tego musiałem nawet klinikę położniczą, która jest położona eksterytorialnie w stosunku do szpitala, przenieść do szpitala, ażeby uchronić kobiety chore od gwałcenia przez własowców.

W tym okresie nastąpiły dwie przymusowe ewakuacje, początkowo mężczyzn, a potem całego personelu, z pozostawieniem ciężko chorych. Cały personel, kobiety i posługacze oraz lekarze musieli odbyć tę wędrówkę pieszo do Pruszkowa. Z trudem i tylko na skutek wyraźnego oświadczenia, że nie wyjdę, póki chorzy nie będą zabrani, zgodzono się na pozostawienie mnie i jeszcze jednego lekarza. Z tymi chorymi byliśmy sami przeszło tydzień, potem stopniowo sformowałem nowy personel, z którym obsługiwałem chorych aż do 25 października 1944 r. W ewakuacji 25 października nie pozwolono postawić żadnej straży w szpitalu dla ochrony mienia, natomiast pozwolono mi z Piastowa, gdzie się zatrzymałem i rozbiłem szpital, raz, dwa razy na tydzień przyjeżdżać i ewakuować pozostałe mienie. Mienia tego jednak było za każdym razem mniej, rozkradane było czy przez mieszkańców okolicznych, czy Niemców, tak że ogółem biorąc szpital stracił przynajmniej pięćdziesiąt procent tego, co posiadał.

Nie wiem, czy w Piastowie było to również pod zarządem władz warszawskich czy nie, w każdym razie zajmował się sanitariatem niejaki dr Lambrecht. Muszę stwierdzić, że tam była kolosalna nagonka na chroniących się pod rozmaitymi postaciami Żydów. Niektórzy pracowali jako personel, a dużo było chorych. Niestety, kończyło się to w ten sposób, że znienacka przyjeżdżali żandarmi, zabierali ich i rozstrzeliwali poza terenem szpitala. Ostatnio jednego adwokata, w tej chwili nie pamiętam jego nazwiska, wyciągnęli z łóżka i tuż za drzwiami szpitala, na jego terenie zastrzelili, każąc personelowi tego oddziału tuż na miejscu, u progu szpitala zakopać. To byłoby wszystko.

Adwokat Wagner: Przez kogo został pan aresztowany, gdy nastąpiło pierwsze aresztowanie w związku z Wasilewskim?

Świadek: To nie było aresztowanie, aresztowany byłem w czerwcu.

Adwokat Wagner: Przez kogo pan został zatrzymany i odprowadzony?

Świadek: Byłem wezwany i pojechałem razem z dr Łopuską do hotelu sejmowego, zdaje się, na trzecie czy czwarte piętro, gdzie mnie przesłuchiwał jakiś pułkownik

Adwokat Wagner: Czy pan nie pamięta, jaka jednostka tam kwaterowała?

Świadek: Nie.

Adwokat Śliwowski: Czy doktor Schrempf przybył razem z armią?

Świadek: Czy przybył razem z armią nie wiem, ale zaraz po kapitulacji Warszawy, już po kilku dniach, zetknąłem się z nim.

Przewodniczący: Dziękuję. Zwalniam pana. Zarządzam przerwę do godziny dziewiątej dnia jutrzejszego.

(Koniec posiedzenia godz. 18.45.)