ROMAN PIOTROWSKI

Ósmy dzień rozprawy, 2 stycznia 1947 r.
Początek posiedzenia o godz. 9.50.

Przewodniczący M. Güntner: Wznawiam posiedzenie Najwyższego Trybunału Narodowego dla osądzenia sprawy przeciw Ludwigowi Fischerowi, Ludwigowi Leistowi, Josefowi Meisingerowi i Maksowi Daumemu, oskarżonym z dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla zbrodniarzy faszystowsko-hitlerowskich.

Dzisiejsze posiedzenie będzie poświęcone ekspertyzie dotyczącej zniszczenia Warszawy przez władze okupacyjne, a w dalszym ciągu akcji eksterminacji Żydów. Proszę poprosić jednego z rzeczoznawców, prof. Lacherta.

Inżynier Roman Piotrowski wyjaśnia Trybunałowi, że rzeczoznawcy ustalili kolejność swych ekspertyz w ten sposób, że prosiłby, aby Trybunał udzielił głosu najpierw jemu, na co przewodniczący wyraża zgodę.

Biegły inż. Piotrowski: Roman Piotrowski, 51 lat, inżynier architekt, zamieszkały w Warszawie, dla oskarżonych obcy.

Przewodniczący: Pan dyrektor był zaprzysiężony?

Biegły: Tak jest.

Przewodniczący: Proszę przedstawić Trybunałowi, jakie zarzuty miały okupacyjne władze niemieckie, przeprowadzając zniszczenia w Warszawie.

Biegły: Sądzę, że zbędne byłoby uzasadnianie prawdziwości twierdzenia, iż Warszawa została zniszczona, sprawą natomiast wymagającą wyjaśnienia jest rozmiar tych zniszczeń. Wielkość zniszczeń można wyrazić w dwojaki sposób, albo w wartościach stosunkowych, albo bezwzględnych. Każdy z tych sposobów przedstawienia strat posługuje się inną miarą. Najbardziej wyraźnie zaznacza się ta różnica w ujmowaniu wartości granicznych. Stosunkowe przedstawienie zjawiska ma swoją górną granicę, jest nią całkowite, stuprocentowe zniszczenie. Wielkość zniszczenia wyrażona w ilościach bezwzględnych teoretycznie nie posiada górnej granicy. Metoda obliczenia procentowego daje obraz nasilenia zjawiska na danym terenie, nie mówiąc jednak o jego wielkości bezwzględnej. Obliczenia strat w wartościach bezwzględnych nie orientują nas w sposób właściwy w skutkach, jakie dla ludności danego osiedla pociągają za sobą te zniszczenia. Mówiąc przykładowo, całkowite stuprocentowe zniszczenie małego osiedla jest olbrzymią katastrofą dla jego mieszkańców, aczkolwiek straty wyrażone w jednostkach przestrzennych lub w wartościach pieniężnych są nieznaczne, natomiast bezwzględnie wielkie szkody idące w miliony metrów sześciennych budynków, poniesione przez tak wielkie miasto jak np. Londyn, nie wpłynęły w poważny sposób na normalny bieg życia ogółu jego mieszkańców. Dlatego, chcąc należycie zobrazować rozmiar i znaczenie zniszczenia Warszawy, musimy posługiwać się jednocześnie obiema metodami jego przedstawienia. Obraz ten byłby jeszcze niepełny, gdybyśmy nie dołączyli do tego charakterystyki przyczyn. Zniszczenie miasta może być wynikiem bądź działania sił przyrody, bądź świadomej działalności ludzkiej. W wypadku żywiołowego zniszczenia mamy do czynienia z jednym z etapów wiecznej walki człowieka z siłami natury, walki stanowiącej o postępie ludzkości na drodze do cywilizacji. Takie zjawiska wywołują w całej ludzkości cywilizowanej poczucie łączności i wspólnoty. W wypadku występowania świadomej działalności niszczycielskiej człowieka, zbiorowość ludzka musi się podzielić na dwa obozy, zajmujące przeciwne stanowiska, a wtedy powstaje konieczność oceny i sądu.

Miasto charakteryzują trzy elementy: liczba ludności zamieszkującej dany teren, liczba budowli i urządzeń znajdujących się na danym terenie i przeznaczonych do użytkowania przez mieszkańców, wreszcie wielkość terenu zajętego przez budowle i urządzenia. Zniszczenie Warszawy dokonane przez Niemców dotyczy dwóch pierwszych elementów. Nawet w tak doskonałej organizacji niszczenia jak niemiecka, nie udało się jeszcze zniszczyć terenu. Wielkość zniszczenia, której bliższa analiza będzie przedmiotem ekspertyzy mego kolegi Małachowskiego, da się scharakteryzować ogólnie w następujących liczbach. Ludność Warszawy wynosiła w sierpniu 1939 r. ok. 1,2 mln osób. W momencie oswobodzenia miasta liczba ta wahała się około 150 tys. i to jedynie na Pradze, już dawniej wyzwolonej, Warszawa lewobrzeżna była bezludną pustynią. Przed wojną Warszawa liczyła w swoich granicach administracyjnych 25,5 tys. nieruchomości, przedstawiających masę 103,5 mln metrów sześciennych. W końcu stycznia 1945 r. z masy tej było zniszczone ponad 73,7 mln metrów sześciennych, co stanowi ok. 73 proc. całego miasta lewo- i prawobrzeżnego łącznie.

Podane powyżej liczby mówią o rozmiarach zniszczeń i, ogólnie, strat Warszawy, nie mówią natomiast nic o sposobie, w jaki dokonano tego niespotykanego w dziejach przestępstwa.

Rozpatrując stosunki w Warszawie z czasów okupacji, trzeba przyjść do wniosku, że cały ten okres cechuje nastawienie okupanta na niszczenie miasta nie tylko jako stolicy wrogiego państwa, ale jako osiedla ludzkiego.

Ideą przewodnią Niemców było spauperyzowanie Warszawy, zniszczenie jej substancji, przekreślenie raz na zawsze jej wielkomiejskiej roli.

Równolegle z akcją zmierzającą do zepchnięcia ludności do roli podrzędnej przez degenerację fizyczną i kulturalną, administracja dokładała wszelkich wysiłków, by nie tylko nie dopuścić do rozwoju miasta, lecz również, by stworzyć takie warunki, które powodowałyby stały jego upadek. Wydzielenie pewnych dzielnic i urządzeń kulturalnych i społecznych dla wyłącznego użytku Niemców miało ułatwić ten proces, zachowując na razie dla nich możliwość wygodnego życia.

Jedynym motywem, skłaniającym okupanta do stopniowego dozowania swych zapędów niszczycielskich w stosunku do Warszawy, był fakt, że miasto było jeszcze w czasie toczącej się wojny potrzebne dla władz niemieckich.

Niemożność ujęcia własnym aparatem administracyjnym tak dużego osiedla, zmusiła Niemców do pozostawienia pozornej samodzielności administracyjnej; cały ten okres okupacji był cichą, nieustającą walką mieszkańców Warszawy w obronie ich miasta. Była to samoobrona przed unicestwieniem. Wyrok na Warszawę został wydany przez Niemców już niemal w chwili jej zajęcia.

Na tym tle dopiero występują akty gruntownego zniszczenia najpierw północnych dzielnic śródmieścia, a następnie całego miasta.

Stopniowa ewolucja zagłady Warszawy okazała się za mało skuteczna. Przyczyną tego nie było osłabienie napięcia złej woli ze strony władz niemieckich, lecz opór i żywotność samego miasta oraz coraz bardziej wzmagające się przekupstwo aparatu administracyjnego.

W tych warunkach okupant zdecydował [się] zastosować bardziej skuteczne i bezpośrednie środki zniszczenia substancji zarówno żywej, jak i martwej miasta, to jest jego ludności oraz nieruchomości i urządzeń.

Zarówno powstanie żydowskie w 1943 r., jak i późniejsze ogólne w lecie 1944 r., stanowiły jedynie pretekst do zrealizowania tych postanowień, opracowanych spokojnie, przy użyciu wszystkich środków, jakimi rozporządza technika i nauka. Należy tu wyraźnie stwierdzić, że nauka i wiedza niemiecka nie odmówiły swych usług w tym względzie i szły ręka w rękę z rabusiami i podpalaczami. Z całą premedytacją, uporem i nakładem ogromnego wysiłku niszczono dzielnicę po dzielnicy, dom po domu, niemal izbę po izbie.

Przytłaczająca większość zniszczeń nie powstała w ogniu walk, nie była podyktowana koniecznością pozbawienia przeciwnika miejsc oporu, lecz była wynikiem spokojnej, metodycznej pracy organizacyjnej, dokonywanej przez władze cywilne na mieście bezbronnym i bezludnym.

Niemcy zaprzęgli do tej akcji całą swą zdolność organizacyjną i uruchomili cały aparat administracyjny. Zastosowano wszystkie metody zniszczenia, co więcej: zastosowano metodę zysków zbiorowych i indywidualnych.

Dobytek ruchomy w miastach został zagrabiony, grabienie nieruchomości i urządzeń miejskich zostało zorganizowane na skalę przedsiębiorstwa dochodowego, prowadzonego wprawdzie rabunkowo, ale mającego wzbogacić ludność niemiecką kosztem Warszawy.

Organizacyjny schemat niszczenia przedstawia się następująco:


1. wytępienie ludności,
2. rabunek dobytku pozostałego w mieście,
3. wypalanie budynków,
4. wyburzanie budynków,
5. wywożenie najcenniejszych materiałów i urządzeń.

Najlepszym przykładem tego jest niszczenie północnej dzielnicy miasta, gdzie Niemcy utworzyli getto żydowskie. Na wiele miesięcy przed przystąpieniem do burzenia tej części miasta został wydany wyrok zagłady.

Cały teren otoczono wysokim murem z pozostawieniem nielicznych bram wjazdowych. Na niewielkiej przestrzeni, obejmującej ok. 740 nieruchomości, stłoczono ponad 400 tys. osób ludności żydowskiej. Następnie przystąpiono do systematycznego tępienia tych ludzi, a od maja 1943 r. – po stłumieniu powstania żydowskiego i całkowitym wyludnieniu dzielnicy – zabrano się do stopniowego, planowego wypalania budynków, po czym nastąpiło burzenie pogorzeliska. Pracę tę wykonano przy użyciu nowoczesnych maszyn i urządzeń, zakładając specjalną odnogę kolejową dla wywozu materiałów z rozbiórki. Roboty niszczycielskie, zorganizowane na ogromną skalę, trwały około roku, aż do wybuchu powstania w sierpniu 1944 r. Wynikiem tej potwornej fabryki zniszczenia było całkowite zburzenie dzielnicy. Specjalne maszyny pracowały nad niwelowaniem terenu po usunięciu budynków, tak że obecnie niemożliwe jest odtworzenie granic hipotecznych.

Metoda wypróbowana na terenie getta została zastosowana do reszty miasta po ostatecznym upadku powstania w październiku 1944 r.

Całe miasto odgrodzono od świata, tym razem nie murem, bo to było niewykonalne, lecz szczelnym kordonem wojskowym, pozostawiając pilnie strzeżone punkty wjazdowe. Całą ludność ograbiono i wyprowadzono z Warszawy, skazując na wytępienie podczas przymusowych ciężkich robót w Niemczech lub powolne zatracenie na tułaczce.

W tym miejscu muszę nawiązać do tzw. sprawy Pruszkowa. Na jednej z poprzednich sesji oskarżeni użyli określenia, że warszawianie byli „uciekinierami”. Chciałbym raz na zawsze sprostować to określenie. W pojęciu używanym wśród cywilizowanej ludzkości „uciekinier” to jest człowiek, który w panice porzuca wszystko i w obłędnym strachu ucieka skądś. Sądzę, że w tej sali jest dużo ludzi, którzy przeszli powstanie i wiedzą, co to była „ucieczka” z Warszawy. Wypędzono nas, grożąc, że kto pozostanie w mieście, zostanie zabity. Wypędzono nas pod karabinami, pod automatami. Pozornie błaha sprawa nazwy rozrasta się tu do poważnego znaczenia. Mianowicie w ten sposób, przez tę jedną nazwę Niemcy tworzą nowy mit o tym, że oni musieli ująć te masy dziesiątków tysięcy uciekających w popłochu ludzi w jakieś organizacyjne formy, stąd Pruszków był koniecznością, był opieką daną przez Niemców ludności z Warszawy. Stąd to słyszeliśmy o pomocy, jaką świadczyły władze niemieckie dla uciekinierów w formie organizowania szpitali. Pruszków był jedną wielką mordownią, gdzie godność ludzka została podeptana do niesłychanych granic.

Mając w swoim życiu do czynienia z organizowaniem mas ludzkich wiem, że tego rodzaju organizowanie kilkunastu czy kilkudziesięciu tysięcy ludności niejednolitej co do swego składu, od niemowląt poczynając aż do starców, niezdyscyplinowanej – było fizyczną niemożliwością. O tym Niemcy doskonale wiedzieli i dlatego łaskawie oddali organizacyjną stronę tej mordowni, która nazywa się Pruszkowem, w ręce samych Polaków, wiedząc, że zrzucają na nich obowiązek nie do wykonania i że w ten sposób zrzucą z siebie to odium, które by na nich padło. Zostawili sobie tylko opiekę nad obozem, to znaczy postawili warty, które nie pozwalały nikomu nie tylko opuścić obozu, ale przejść z jednego pawilonu do drugiego. Rozdzielano rodziny w ten sposób, że matki z dziećmi na ręku oddzielano od mężów. Rodzina moja, która składała się z czterech osób, została umieszczona w trzech miejscach. Osobno żona z małym dzieckiem, chłopak siedemnastoletni jako podejrzany o przynależność do AK, został wysłany do innego obozu, a ja miałem iść na roboty do innego i tylko dzięki małej sprawności aparatu niemieckiego w owym czasie i pomocy organizacyjnej podziemia udało się tego uniknąć.

Ludzie wypędzeni z Warszawy to nie byli żadni uciekinierzy, którzy pozostawili w panicznej ucieczce swój majątek i dobytek, tylko nie pozwolono im go zabrać, a więc to, co pozostało, nie było czymś porzuconym, tylko mieniem zrabowanym.

Wyludnione miasto poddano systematycznemu rabunkowi, po czym nastąpiło palenie i burzenie ograbionego miasta. Przy badaniu rodzaju zniszczeń widać doprowadzone do szczytu napięcie złej woli, wyrażające się w dostosowywaniu dokładności zniszczenia do kulturalnej wartości obiektów. Im większe znaczenie dla kultury polskiej przedstawiała dana budowla, tym precyzyjniejsze stosowano środki zniszczenia (katedra, pałac Brühla, Pałac Saski itd.).

Stan ruin i obserwacja budynków przygotowanych do wysadzenia wskazują na to, że zastosowano sposób najbardziej żmudny i wymagający znajomości techniki budowlanej oraz ogromnego nakładu pracy, ale dający w efekcie całkowite zniszczenie budowli. Nie poprzestawano na zakładaniu w najniższej kondygnacji silnego ładunku materiałów wybuchowych i wysadzeniu budynku, lecz starannie wiercono w nośnych częściach murów parteru gęsto rozstawione otwory na niewielkie ładunki, które, przy jednoczesnym ich detonowaniu, kruszyły elementy konstrukcyjne, powodując zapadnięcie się całej budowli. Stwierdzone to zostało między innymi na pałacu belwederskim, gdzie otwory minerskie, przygotowane do umieszczenia nabojów, wywiercone były w murach parteru na wysokości około metra od podłogi w odstępach około półmetrowych. Otwory te były wykonane idealnie równo, w odmierzonych odstępach, czego ślady widoczne były na murach w postaci wyrysowanych linii.

Fakt, że zachował się pewien procent budynków, tłumaczy się koniecznością użytkowania niektórych z nich do ostatniej chwili na potrzeby własne Niemców, zaskoczeniem i paniczną ucieczką okupantów, niedokładnością działania środków niszczących, specjalnie mocną i ogniotrwałą konstrukcją budowli, wreszcie przypadkiem, który nawet przy tak dokładnej robocie wobec masowości zjawiska musiał odegrać rolę.

Wobec tego powstaje pytanie, czym należy wytłumaczyć ten ogrom nakładu pracy i środków materialnych (materiał pędny, paliwo, środki wybuchowe), tak cennych w tym czasie dla broniącej się ostatkiem sił armii niemieckiej.

Przecież czynniki decydujące i dysponujące tę niszczycielską robotę, do której należeli i oskarżeni, nie miały już wówczas żadnych złudzeń co do nieuchronnie zbliżającej się klęski. Jeżeli wypracowane w pierwszych latach wojny plany zniszczenia Warszawy i sprowadzenie jej do poziomu małego, prowincjonalnego miasteczka niemieckiego mogły jeszcze przyświecać jako wytyczne przy burzeniu getta, to motyw ten nie mógł być brany realnie w rachubę na jesieni 1944 r., niemal w przeddzień katastrofy państwa hitlerowskiego. Nie mogły zatem wchodzić tu w rachubę żadne, jakkolwiek zbrodnicze, motywy konstruktywne.

Sposób zniszczeń dokonanych w Warszawie, ich rozmiary i wykonanie wskazują na to, że mieliśmy tu do czynienia nie z chęcią uczynienia miasta nieprzydatnym dla przeciwnika w czasie toczącej się wojny, że nie był to zatem akt obrony, podyktowany względami wojskowymi, lecz chodziło, przy całej świadomości własnej przegranej, o zadanie narodowi polskiemu takich ciosów gospodarczych i kulturalnych, by kraj nasz, już po wojnie, przez długie lata nie mógł się podźwignąć, dając tym samym Niemcom szansę pierwszeństwa i przewagi przy odbudowie w okresie pokojowym. Nie były to działania wojenne, lecz stworzenie, pod osłoną wojny, faktów mających podciąć u podstaw pokojowy byt narodu polskiego.

Niemcy odeszli. Zagrożeni otoczeniem, w pośpiesznej ucieczce wycofali się na zachód, porzucając miasto. Potwornie okaleczona Warszawa odetchnęła. Zdawało się, że zakończyła się zmora zagłady, wisząca w ciągu pięciu i pół roku nad nieszczęsnym miastem. Okazało się jednak, że Niemcy postanowili znęcać się nad ludnością Warszawy nawet po wyrwaniu się miasta z ich ucisku. W protokole z posiedzenia komisji zdawczo-odbiorczej akt rozminowania Warszawy z 17 marca 1945 r., podpisanym przez przedstawicieli Głównego Sztabu Rozminowania i Zarządu Miejskiego czytamy: „Unieszkodliwiono około 40 tys. wszelkiego rodzaju min…”.

Ale to była tylko część odkrytych śmiertelnych pułapek zastawionych przez odchodzących Niemców na ludność miasta. Zaminowane były nie tylko drogi i budynki, ale i miejsca wypoczynku mieszkańców i zabaw dla dzieci. W piśmie z 14 marca 1945 r. szef Głównego Sztabu Rozminowania m.st. Warszawy zwraca się do prezydenta miasta z prośbą o powiadomienie ludności, że „parki, stadiony, ogrody i sady są jeszcze zaminowane przez nieprzyjaciela. Na wyżej wymienionych terenach nie wolno przebywać ani przeprowadzać żadnych prac dopóty, dopóki nie będą rozminowane przez Główny Sztab Rozminowania m.st. Warszawy”.

Jasne jest, że takie zaminowanie miasta, dokonane w czasie między upadkiem powstania a oswobodzeniem Warszawy, było skierowane nie przeciwko siłom wojskowym przeciwnika, lecz było jeszcze jednym zamachem, tym razem skrytobójczym, na ludność cywilną miasta.

W chwili, gdy rozpadała się potęga hitlerowska, władze niemieckie dokładały wszelkich starań, by jeszcze przez długie miesiące po ustaniu działań wojennych mordować kobiety i dzieci Warszawy.

To byłoby wszystko. Część statystyczną omówi kolega Małachowski, a odnośnie planów niemieckich – kolega Lachert.

[...]

Przewodniczący: Proszę biegłego Piotrowskiego.

Prokurator Siewierski: Czy jeżeli badamy ten najwcześniejszy okres zniszczeń niemieckich z września 1939 roku, czy i tam widać pewien system, a mianowicie kierowanie tych zniszczeń ku poszczególnym obiektom i jakiego typu?

Biegły: Na to pytanie trudno dziś jest odpowiedzieć, gdyż wszystkie materiały, które były wówczas zbierane, przepadły. Zbierało je Towarzystwo Kredytowe Miejskie, poszczególni ludzie i, o ile mi wiadomo, z tego nie zachowało się nic.

Prokurator Siewierski: Czy można scharakteryzować ogólnie?

Biegły: Trudno byłoby odpowiedzieć teraz szczegółowo. Ogólnie scharakteryzować można byłoby, że raczej były to uszkodzenia niemające nic wspólnego z obronnością miasta, chodziło o zadanie możliwie dotkliwych strat.

Prokurator Siewierski: Czy nie było rzeczy rażących co do kierunku bombardowania, zwłaszcza lotnictwa, w poszczególne obiekty o wartości kulturalnej?

Biegły: Na to pytanie nie mogę teraz odpowiedzieć, a dokumentów na to nie posiadam, następne zniszczenia są zaś tak kompletne, że tamte bledną.

Prokurator Sawicki: Przed pytaniem ze strony oskarżonych i obrońców chcę złożyć dokumenty, które uczynią pewne wyjaśnienia zbędnymi.

Ławnik Jodłowski: Panowie biegli uwzględnili w swoich opiniach zagadnienie dzielnicy żydowskiej? Czy panowie posiadają dane, jaki procent terenu został zabrany na dzielnicę niemiecką i jaka liczba mieszkańców została przesiedlona?

Biegły: Jeżeli wolno mi odpowiedzieć za wszystkich kolegów, to nie możemy odpowiedzieć bez odpowiednich materiałów dokładnych. I nie wiem, czy można nawet teraz to odtworzyć. Jeżeli chodzi o drugie pytanie to naturalnie nie mogę teraz podać ścisłych danych, tylko dane wrażeniowe. A więc wiadome było wszystkim, że np. użytkowanie elektryczności było nieograniczone w dzielnicach tzw. niemieckich, natomiast dzielnice zamieszkałe przez Polaków były poddane restrykcjom. To samo dotyczyło na przykład gazu, wreszcie określenia niektórych czy to sklepów, czy lokali, jako dostępnych wyłącznie dla Niemców i o sławne oddzielenie w tramwajach Niemców od ludzi przez określenie Nur für Deutsche, gdzie często w wagonie przepełnionym do niemożliwości, w części przeznaczonej dla Polaków ludzie się po prostu dusili, a zaraz obok, za symbolicznym sznurem, znajdowały się zupełnie wolne miejsca.

Ławnik Jodłowski: A jeżeli idzie o stan mieszkań, z których wysiedlano Polaków i do których ich przesiedlano?

Biegły: Jeżeli chodzi o stan mieszkań w momencie wysiedlenia, to mogę odpowiedzieć, natomiast jak się one później przedstawiały, trudno mi powiedzieć, bo nigdy nie bywałem w domach niemieckich. Naturalnie, że zabierano najlepsze dzielnice, najnowocześniej urządzone i przedstawiające najlepsze warunki zdrowotne, natomiast oddawano do użytku mieszkania najstarsze, najgorsze. Wyjątek stanowiły takie dzielnice jak np. Żoliborz, który ze względu na swoje położenie przedstawiał duże niebezpieczeństwo dla Niemców i po prostu obawa i strach nie pozwalały Niemcom na zajęcie nowocześnie urządzonych mieszkań w dzielnicy żoliborskiej.