FLORIAN BRONICKI

Siódmy dzień rozprawy, 31 grudnia 1946 r.

Po przerwie

Przewodniczący: Wznawiam posiedzenie. Proszę wprowadzić świadka Bronickiego.

Florian Bronicki, 39 lat, lekarz, zamieszkały w Inowrocławiu, dla stron obcy.

Przewodniczący: Proszę świadka o przedstawienie sądowi, co mu jest wiadomo w tej sprawie.

Świadek: Ja mogę tylko dać sprawozdanie z mojej działalności jako członka komisji lekarskiej na Skaryszewskiej, w tzw. Dulagu. Po wysiedleniu z Inowrocławia, w połowie marca zarejestrowałem się w Izbie Lekarskiej i równocześnie zgłosiłem się do Biura Pośrednictwa Pracy dla lekarzy przy Izbie Lekarskiej do doktora Strohala, który mnie przydzielił na Skaryszewską, dając list polecający do doktora Gromskiego.

Przewodniczący: Jak długo pan pracował na Skaryszewskiej?

Świadek: Pierwsza komisja odbyła się 30 marca 1940 r. Pracowałem do 17 sierpnia 1943 r., do dnia, w którym zostałem aresztowany w związku z wykryciem fałszowania badań lekarskich i w związku z zamachem na członka tej komisji.

Przewodniczący: Jaki był przebieg badań lekarskich w Dulagu?

Świadek: Wszyscy przywiezieni na Skaryszewską, pochodzący z łapanek czy zgłaszający się dobrowolnie na podstawie wezwania przez urząd pracy, byli kierowani do kąpieliska celem przeprowadzenia dezynfekcji i kąpieli. Na drugi dzień szli na komisję lekarską, która składała się z trzech lekarzy niemieckich i jednego przewodniczącego, Niemca. Z początku pracowało tam dość dużo lekarzy Polaków. W sumie w pierwszym okresie przewinęło się około trzydziestu, dlatego że wszyscy wysiedleńcy, po zarejestrowaniu się w Izbie Lekarskiej, byli kierowani przez dr. Strohala na Skaryszewską. Komplety komisyjne były tworzone przez dr. Gromskiego. Już wówczas Strohal zapowiedział mi, że jako wenerolog będę brał udział w komisjach lekarskich bardzo rzadko. Po raz pierwszy zostałem wezwany na komisję 30 marca 1940 r. Komisja odbywała się pod przewodnictwem Strohala.

Lekarze otrzymywali wprost śmieszne wynagrodzenie: zaliczki po osiem, piętnaście, dwadzieścia złotych, a dr Koszelińska, która pracowała najdłużej, dostawała zaliczki za dwumiesięczną pracę aż dwadzieścia osiem złotych. Wskutek tego powstało wielkie rozgoryczenie i lekarze zaczęli odpływać na prowincję. Z tych wszystkich ludzi wyłoniła się stała komisja w następującym składzie: dr Dudzińska – okulistka, dr Koszelińska – internistka i ja jako wenerolog. Przewodniczącym był lekarz niemiecki.

Między mną, dr Dudzińską a dr Koszelińską dochodziło do różnych scysji. Mąż dr Koszelińskiej kolegował się w gimnazjum we Lwowie ze Strohala przez kilka lat, ona została przez niego skierowana do komisji i była osobą wpływową. Czując to wsparcie i mając odpowiedzialne zadanie czuwania nad resztą, zaczęła nam robić wymówki, że nasze diagnozy są tendencyjne, naciągane. Ataki były skierowane zwłaszcza na dr Dudzińską, okulistkę, która fabrykowała dużo [zwolnień dla] chorych na jaglicę. To podejrzenie było zupełnie słuszne. Kiedyś w obecności jednego urzędnika między tymi paniami wybuchła ostra dyskusja na temat stosunków polsko-ukraińskich we Lwowie. Nastąpiła ostra wymiana zdań, w następstwie czego dr Dudzińska została natychmiast zwolniona z komisji, a mnie ostrzegł dr Gromski, z polecenia dr. Schrempfa, lekarza powiatowego, że żadnych dyskusji politycznych podczas komisji prowadzić nie wolno. Na miejsce dr Dudzińskiej weszła również lekarka Ukrainka … [brak nazwiska w maszynopisie].

Komisje odbywały się prawie codziennie i coraz częściej dochodziło do starć między mną a dr Koszelińską, która przyczepiała się do moich diagnoz wenerycznych.

Zresztą z początku ze zwalnianiem nie było większych trudności, bo nie przeprowadzano żadnych dodatkowych badań, tak że oświadczenie badanego, że był chory na gruźlicę czy na kiłę, przy odpowiednim wyglądzie zewnętrznym przynosiło bez większych trudności zwolnienie. Zwłaszcza że wówczas jeszcze zapotrzebowanie Rzeszy na siłę roboczą było mniejsze. To jednak trwało krótko, ponieważ dr Fiele, który był zastępcą Schrempfa, a później naczelnym lekarzem ubezpieczalni w Warszawie, wprowadził dodatkowe badania, np. moczu, opadu krwi, prześwietlenia, badanie krwi [na odczyn] Wassermana i inne. Przedstawiano na komisji wyniki tych badań.

Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Pierwsze starcie było podczas komisji w czerwcu 1940 r., kiedy przyjechał transport repatriantów znad Bugu. Ludzie ci przyjechali do Warszawy po paromiesięcznej tułaczce i zamiast być zwolnieni, zostali skierowani na Skaryszewską. Przyjechało tam gestapo, zabrało wszystkich byłych urzędników państwowych lub policyjnych, a reszta poszła na komisję lekarską i miała być wywieziona do Rzeszy. Wówczas właśnie były zwołane dwie komisje. Jednej przewodniczył dr Vieweg, drugiej dr Herback, którego poznałem z poprzedniej komisji. Dr. Viewega poznałem jako człowieka niebezpiecznego i dla nas wrogiego. Wiedziałem więc, że nie mogę sobie pozwolić na wiele poczynań. Jednakże w dwóch wypadkach, kiedy przeholowano, mogłem zareagować. Mianowicie, gdy uznano chłopaka osiemnasto- czy dziewiętnastoletniego z gruźlicą stawu biodrowego za zdolnego [do pracy] i w drugim wypadku, gdy również uznano za zdolnego człowieka około pięćdziesięciu lat, chorego na serce. Postanowiłem te sprawy jakoś sparaliżować. Poszedłem do kolegi, który brał udział w drugiej komisji, a przedtem zwróciłem się do urzędnika, który brał udział w tamtej komisji, żeby kartę z orzeczeniem naszej komisji zniszczył i dał nową ze skierowaniem na drugą komisję, gdzie chory zostanie prawdopodobnie zwolniony. To się udało. Jednak po pewnym czasie jeden z tych urzędników, niejaki pan Łukomski, zdaje się, razem z tym urzędnikiem, który miał tę nieszczęsną dyspozycję naszej komisji, został aresztowany i wszelki ślad po nich zaginął.

Sytuacja moja w tym towarzystwie międzynarodowym – bo była tam jedna Ukrainka, szalenie wrogo do Polaków nastawiona niejaka Koszelska [Koszelińska], dalej doktor Jewsiejenko dość przychylnie usposobiona, i Niemcy z rozmaitym do nas nastawieniem – stawała się coraz cięższa. Jedni byli obojętni, inni wręcz szykanowali nas i starali się, żeby jak najwięcej osób zdolnych do pracy wyjechało do Rzeszy. Sytuacja stawała się coraz cięższa i wtedy właśnie cała nasza komisja, to znaczy wszyscy jej członkowie, oddzielnie otrzymali listy z nagłówkiem Generalgouvernement Chef des Distrikt Warschau. Podpisany był lekarz naczelny przy urzędzie pracy w Krakowie i dr Kamiński, jako District Arzt w Warszawie. Mogę odczytać ten list: „Dotyczy badania pracowników rolnych. Z okazji badania robotników polskich rolnych celem wysyłki do Rzeszy 15 maja 1940 r. siedmiu robotników przez pana zbadanych zostało uznanych za niezdolnych do pracy i odesłanych z Reichu”. Tu wymieniono tych robotników: jeden z gruźlicą, inny z otwartą przetoką itp. Końcowy ustęp brzmiał: „Przy tych badaniach z pewnością uniknąć można wypadków niezauważenia objawów gruźlicy płuc albo wady serca. Cierpienia te można poznać z zewnętrznego wyglądu, jak skręcenia, zniekształcenia, fistuły albo temu podobne, nie powinny więc one być niezauważone. Dlatego zaleca się jak największą staranność, ponieważ inaczej mogłoby się pojawić zagadnienie regresji”. Od tej chwili byłem uzbrojony w dokument, który w razie nieprzychylnego stosunku przewodniczącego wyciągałem z portfela i wskazywałem, że jesteśmy odpowiedzialni za wysyłanie zdrowych ludzi i proszę, żeby się z naszymi opiniami liczono. Ta sytuacja trwała mniej więcej do połowy 1940 r.

W związku z coraz większym zapotrzebowaniem na robotników rolnych w Niemczech zostały następnie wydane inne instrukcje i znów zasady były bardziej zaostrzone. Jeżeli chodzi o moją osobę, to chciałbym zwrócić uwagę na kilka faktów. Praca moja była ciężka, nieprzyjemna i może nie przez wszystkich mile widziana.

Prokurator Siewierski: Prosiłbym o zadawanie pytań świadkowi. Pan doktor mówi głównie o swojej osobie, a my byśmy chcieli dowiedzieć się o wywożeniu do pracy przymusowej.

Przewodniczący: Ilu mniej więcej ludzi poddano badaniu?

Świadek: Trudno mi dokładnie na to odpowiedzieć. Prowadziłem kilka statystyk, oczywiście wszystkie papiery zginęły mi w czasie powstania. W 1940 r. miałem przeciętnie kilkadziesiąt tysięcy osób, a później, licząc wszystkie powtórne badania, miewałem 220, 230 i 250 tys. osób.

Przewodniczący: Czy te osoby pochodziły z urzędu pracy, to znaczy urząd pracy je kierował?

Świadek: Część była wzywana przez urząd pracy, bo była rejestracja wszystkich mężczyzn i kobiet w określonych granicach wieku. W związku z rejestracją stawiało [się] na ogół bardzo mało. Dalej był element ochotniczy, składający się z fachowców, którzy poszli na propagandę niemiecką i zgłaszali się na wyjazd do Rzeszy, i jakieś 70–75, do 80 proc. rekrutowało się z łapanek na terenie Warszawy i dystryktu warszawskiego.

Prokurator Siewierski: Komu podlegała działalność tej komisji lekarskiej, w której pan doktor uczestniczył?

Świadek: Oficjalnie była to część składowa urzędu pracy. Szefem lecznictwa na całą gubernię był dr [Werner] Kroll, poza tym był jednorazowo lekarz okręgowy, District Arzt.

Prokurator Siewierski: W szczególności zależy mi na stwierdzeniu, czy to było zależne od komórki lekarskiej dystryktu, czy też Stadthauptmanna Warszawy?

Świadek: Trudno mi na to odpowiedzieć. Zasadniczo była to przybudówka urzędu pracy.

Prokurator Siewierski: Słyszeliśmy o różnych praktykach lekarskich poszczególnych lekarzy niemieckich, ale jaki był ogólny kierunek poza tym pismem, które pan doktor przeczytał? Czy chodziło o to, żeby jak najwięcej Polaków kierować na roboty? Czy też był inny kierunek?

Świadek: W pierwszym okresie zależało na pracownikach rolnych. Zadaniem komisji lekarskiej była, broń Boże, nie ochrona Polaków, tylko ochrona Rzeszy przed zawleczeniem chorób zakaźnych, których się panicznie bano.

Prokurator Siewierski: To było więc wynikiem dbałości o zdrowie
poszczególnych kandydatów?

Świadek: Wręcz przeciwnie, sądzę, że to był odcinek pracy, mający na celu biologiczne wyniszczenie ludności polskiej.

Prokurator Siewierski: Pan doktor mówił, że około 70 proc. tych ludzi pochodziło z łapanek. Może pan doktor wyjaśni, kogo łapano i jaki charakter miał ten obóz na Skaryszewskiej? Czy to był obóz zamknięty, strzeżony czy niestrzeżony?

Świadek: Zasadniczo ściśle strzeżony. Początkowo przez policję polską, potem, gdy się okazało, że policja wyprowadza ludzi, dali dozór policji niemieckiej. Potem była tylko policja niemiecka, a w ostatniej fazie formacje SS.

Prokurator Siewierski: Więc właściwie z tego obozu mógł być zwolniony tylko ten, kogo lekarz zdyskwalifikował?

Świadek: Zatrzymani byli zwalniani po interwencji instytucji, przeważnie niemieckich, bo polskich nie honorowano. Jeżeli zostali w porę wyreklamowani, to byli zwolnieni.

Prokurator Siewierski: Reklamowano tylko pracowników niemieckich instytucji?

Świadek: Tak.

Prokurator Siewierski: Każdy, kto nie był uwolniony przez lekarza lub reklamowany przez niemiecką instytucję szedł automatycznie na roboty?

Świadek: Tak. Jeżeli był uznany za zdolnego do pracy.

Prokurator Siewierski: Jaki element przeważał z łapanek?

Świadek: Zupełnie przypadkowy. Z terenu Warszawy przeważnie inteligencja, spoza Warszawy przeważnie element wiejski, względnie z małych miast.

Prokurator Siewierski: Czy były wypadki, że przywożono z pociągów, targów?

Świadek: Tak. Dużo z prowincji dystryktu warszawskiego.

Prokurator Siewierski: W mniejszej część z Warszawy?

Świadek: Tak. Warszawa umiała się asekurować.

Adwokat Śliwowski: Mam jedno pytanie do oskarżonego Fischera. Komu podlegały w trybie administracji urzędy pracy?

Oskarżony Fischer: Niech mi będzie wolno inaczej odpowiedzieć. Dulag nie podlegał urzędowi pracy, jeżeli jestem [dobrze] poinformowany, tylko wydziałowi pracy w dystrykcie. Świadek coś innego powiedział.

Adwokat Śliwowski: A komu podlegał Arbeitsamt?

Oskarżony Fischer: Wydziałowi pracy.

Świadek: Ale wydział pracy podlegał dystryktowi.

Oskarżony Fischer: Tak jest.

Sędzia Grudziński: Jak długo przebywali ludzie w Dulagu?

Świadek: Rozmaicie, zasadniczo była tendencja, żeby jednego dnia wykąpać, zdezynfekować i drugiego dnia wysłać. To było w pierwszej fazie, gdy nie przeprowadzano dodatkowych badań. Potem, gdy wprowadzono badania, bywało, że ludzi przytrzymywano dziesięć – dwanaście dni, bo jeżeli myśmy kogoś skierowali na prześwietlenie, to pojechał następnego dnia, trzeciego dnia wrócił, jeżeli nie można było od razu stwierdzić na podstawie tego prześwietlenia choroby. To były wypadki, jakieś 10 proc., ale w większości wysyłani na drugi dzień na komisję i, o ile możności, kierowani. Warunki tam były straszne.

Sędzia Grudziński: Jakie były wyżywienie i traktowanie?

Świadek: Było jak najgorsze, bo byli traktowani nie jak ludzie, tylko jak niewolnicy, którzy mają być wysłani do Rzeszy na roboty. W jednej sali nie było z początku żadnych pryczy, tylko [ludzie] spali na podłodze, od czasu do czasu – rzadko – zmieniano słomę. Były takie przypadki, że ci, którzy przyszli do Dulagu bez wszy, byli poddani dezynfekcji, a jak weszli do sali, ulegali zawszeniu.

Sędzia Grudziński: Czy tam była inspekcja ze strony dystryktu sprawdzająca wyżywienie itd.?

Świadek: O wyżywienie nie troszczono się specjalnie. Była inspekcja w związku z epidemią tyfusu plamistego. Wszyscy byli badani jeszcze przez lekarza niemieckiego, przyjechała komisja, zdaje się z Krakowa, może nawet sam doktor P… [brak nazwiska w maszynopisie]. Zrobiliśmy przegląd całego Dulagu i wyszły te wszystkie drastyczne momenty w całej okazałości.

Sędzia Grudziński: I co wtedy?

Świadek: Przeprowadzono z grubsza dezynfekcję budynku, usunięto starą słomę – jeżeli była – i przywieziono świeżą, ale to była kwestia na kilka dni, żeby się to powtórzyło.

Sędzia Grudziński: Jakie było wyżywienie?

Świadek: O ile sobie przypominam, rano czarna kawa i porcja suchego chleba. Później, jak dano sztuczny miód, to ze sztucznym miodem od czasu do czasu. Na obiad jakiś Eintopfgericht, zupa niezbyt smaczna i tłusta i na kolację to samo, co na śniadanie. Mało, że ich nie odżywiano, ale nawet ci Niemcy, którzy tam pracowali, okradali tych biedaków, którzy żyli z paczek, jakie im rodziny dostarczały.

Sędzia Grudziński: Kto był szefem?

Świadek: W pierwszym okresie SS Gebel, to był początek 1940 r., do jakiegoś sierpnia czy września. Na początku 1941 r. zastrzelony na Krakowskim Przedmieściu. Potem Werner (to był drań skończony) do 1942 r., potem był Kohler, przeniesiony na kierownika do Wołomina, po nim krótki czas był Lieber, który się przyczynił do aresztowania mnie i dr. Motyki w związku z wykryciem fałszerstwa i zamachem na Koszelińską. Został delegowany do przeprowadzenia śledztwa, gdzie leży źródło fałszowania i doszedł do wniosku, że interes w sprzątnięciu tej pani mogli mieć tylko lekarze Polacy, którzy tam pracowali, to znaczy Motyka i ja. On został zgładzony w tym samym dniu co i Kutschera.

Sędzia Grudziński: Czy nazwiska te są znane oskarżonemu Fischerowi?

Oskarżony: Nie.

Sędzia Grudziński: Żadne? Może świadek powtórzy?

Świadek: Gebel, Werner pod koniec 1940 r. do początku 1943 r.

Oskarżony Fischer: Możliwe, że go poznałem, kiedy raz przeprowadzałem wizytację tego obozu.

Świadek: Następnie Kohler, Lieber, Bobolomow.


Oskarżony Fischer: Nie znam ich wszystkich.
Przewodniczący: Czy oskarżony Fischer często bywał na Skaryszewskiej?
Oskarżony: Obóz ten zwiedzałem w 1942, może 1943 r., na mocy zażalenia o panujących

tam stosunkach. Byłem w asyście kierownika wydziału pracy [Kurta] Hoffmana, szefa urzędu dystryktu [Herberta] Hummela. Stwierdziłem, że warunki tam panujące dla znajdujących się ludzi były złe i zażądałem od administracji wybudowania nowych, odpowiednich obozów. Po ciężkiej walce stoczonej z urzędem pracy w Krakowie, uzyskałem [zgodę na] budowę nowego obozu przy Dworcu Gdańskim. Budowa się opóźniała z powodu trudności budowlanych. Trudną rzeczą było uzyskanie pozwolenia dyrekcji budowlanej, potem obóz się spalił; mimo to w 1943 r., o ile ja wiem, obóz ten został oddany do użytku.

Sędzia Grudziński: Oskarżony wizytował ten obóz tylko na podstawie zażalenia?

Oskarżony: Tak.

Sędzia Grudziński: A gdyby tego zażalenia nie było, to oskarżony nie wizytowałby [go]?

Oskarżony: Przecież administracja pracy była administracją odrębną, o bardzo wielkiej samodzielności; jeżeli nie miałem zażalenia, to nie miałem powodu do zwiedzania.

Sędzia Grudziński: Czy oskarżony interesował się, ilu ludzi wywieziono?

Oskarżony: Przecież były bieżące raporty administracji pracy, były liczby w miesięcznych raportach kierowanych do rządu.

Prokurator Siewierski: Mam pytanie do świadka. Czy zdarzały się wypadki, że dzieci były przedstawiane komisji do badania?

Świadek: Tak.

Prokurator Siewierski: W jakim wieku?

Świadek: Zasadniczo według przepisów granicą było czternaście lat, ale w późniejszym okresie nie brano tego pod uwagę. Wychodzono z założenia, że chłopcy ośmio-, dziewięcioletni równie dobrze mogą paść krowy tam, jak i tu.

Prokurator Siewierski: Tak, że ośmio-, dziewięcioletnich chłopców łapano i wysyłano na roboty?

Świadek: To zależało od nastawienia samego przewodniczącego.

Prokurator Siewierski: Jaka mniej więcej liczba ludzi przeszła przez te komisje na Skaryszewskiej przez cały czas ich istnienia?

Świadek: Do 17 sierpnia 1943 r., jak mogłem się zorientować, jakieś 350 tys.

Oskarżony Fischer: Co do kwestii wysyłania dzieci, o ile ja sobie przypominam, począwszy dopiero od 1943 r. było możliwą rzeczą, iż dzieci były wysyłane do Rzeszy, ale tylko razem z rodzicami, a więc ojciec, matka i dzieci. W każdym razie nie znam żadnych innych zarządzeń, na podstawie których byłoby to możliwe.

Świadek: Przepisy były inne, praktyka była inna. Gdy chwytano chłopców, to wysyłano ich do Rzeszy niezależnie od tego, czy byli w towarzystwie starszych. To tylko zależało od kierownictwa.

W związku z oświadczeniem oskarżonego Fischera o jego inspekcji: sytuacja w obozie była makabryczna. Frekwencja była kolosalna. Rozpoczęły się masówki, od końca sierpnia czy początku września 1942 r. i trwały do końca kwietnia 1943 r. To było największe nasilenie przywożenia ludzi, dziennie od 800 do 2 tys. osób. W związku z tym było większe dostarczanie paczek dla tych wszystkich. Właściwie szefem przyjmowania i rozdawania tych paczek był niejaki Steinbrück, coś w rodzaju zastępcy Wernera, choć nieoficjalnie. Ponieważ napływ tych paczek był duży, na rozdawnictwo nie było czasu, więc paczki były składane w hallu i oczywiście gromadziły się ich sterty.

Pewien procent został rozdany, z pozostałych lepsze kąski były zabierane przez Steinbrücka i Wernera, a reszta się psuła. W związku z tym na parterze w Dulagu był zaduch nie do wytrzymania. Ja w tej sprawie kilkakrotnie interweniowałem, starałem się zainteresować tym lekarzy niemieckich i dopiero, z wielkim trudem, po jakimś miesiącu raczył ktoś przyjechać i tym się zainteresować. Mimo że ten ktoś – nie wiem, kto to był – wydał zarządzenie rozdania lub usunięcia tych paczek, stan ten trwał przez dłuższy czas dalej i nic dziwnego, że w związku z tym lekarze niemieccy zrobili doniesienie do wyższej władzy. To spowodowało, że oskarżony Fischer raczył tam w towarzystwie Hoffmana przyjechać.

Oskarżony Fischer: Przyczyna, dla której przyjechałem, była inna. Było nią zażalenie starostów powiatowych, którzy dowiedzieli się od ludności polskiej o stosunkach panujących w tym obozie. Zażalenie to przedstawiono mi na pewnym posiedzeniu w starostwie. Kierownik oddziału pracy gwałtownie temu zaprzeczał, na co ja oświadczyłem, że chcę przyjrzeć się tej sprawie osobiście. To była przyczyna, dlaczego udałem się do tego obozu. Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie: jaki procent ludzi, dostarczanych do tego obozu, został zwolniony wskutek choroby?

Świadek: To zależało od elementu, jaki był dostarczany.

Oskarżony Fischer: Ale przeciętnie?

Świadek: Faktycznie chorych było oczywiście mniej, zwolnionych było więcej, jakieś 15–20 proc.

Oskarżony Fischer: Ja jestem poinformowany, że było od 30 do 40 proc.

Świadek: Był jeden taki rekordowy dzień, w którym dzięki niedyspozycji przewodniczącego udało mi się na 732 osoby uznać za zdolnych tylko 230.

Oskarżony Fischer: Jak długo ludzie ci pozostawali w obozie, zanim byli wywiezieni do Rzeszy?

Świadek: Różnie. Dwa, osiem, dziesięć dni.

Przewodniczący: Świadek jest wolny.