MICHAŁ STEFAŃSKI

28 czerwca 1945 r. w Trzebionce, sędzia okręgowy śledczy Jan Sehn, członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, na wniosek, w obecności i przy współudziale wiceprokuratora dr. Wincentego Jarosińskiego na zasadzie art. 254 w związku z art. 107 i 115 kpk przesłuchał w charakterze świadka Michała Stefańskiego. Świadek, uprzedzony o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznanie, zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Michał Stefański
Data i miejsce urodzenia 22 września 1895 r. w Książnicy, pow. Bochnia
Imiona rodziców Jan i Katarzyna z Malarzów
Narodowość i przynależność państwowa polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Stan cywilny żonaty
Zawód mechanik
Miejsce zamieszkania Trzebionka 52, pow. Chrzanów.

W Trzebionce mieszkam od 1929 r., pod numerem 52. Niedaleko mego domu, po przeciwnej stronie drogi znajdowało się do 1942 r. pastwisko. W 1942 r., daty bliżej nie pamiętam, niemieckie władze okupacyjne zarządziły budowanie na tym pastwisku baraków. Już wówczas mówiono, że mają być w nich umieszczeni jeńcy wojenni różnych narodowości. Bloki budowano do 1944 r. Wybudowano ich ogółem 11. Oprócz nich były jeszcze małe budynki gospodarcze, które pozostały do dziś. W 1944 r. wybudowano na terenie obozu krematorium, w którym spalano zmarłych czy zabitych Żydów.

Mniej więcej pod koniec 1942 r. poczęły napływać do baraków grupy robotników z Belgii. Byli to przeważnie fachowcy, ślusarze i kotlarze. Belgowie ci mieszkali w barakach, a pracowali przy montowaniu zbiorników w Rafinerii Nafty w Trzebini. Kompleks budynków nie był w tym czasie ogrodzony drutem. Belgowie mieli względną swobodę, a w rozmowie ze mną niejednokrotnie żalili się, że są głodni. W obozie nie byli pilnowani i mieli możność kontaktowania się z ludnością cywilną. Praca ich była ciężka, a trwała 10–12 godzin.

Pod koniec listopada czy na początku grudnia przywieziono do obozu transporty angielskich jeńców wojennych. Pierwsze dwa transporty przybyły w 1942 r., a liczyły łącznie ok. 300 jeńców. Następne dwa przybyły w 1944 r. W sumie wszystkich więźniów angielskich było w Trzebionce ok. 600. Z chwilą przywiezienia ich do obozu zmienił się jego charakter. Kompleks budynków złożony z sześciu bloków ogrodzono drutem kolczastym. Ogrodzenie było wysokie na ok. 4 m, a druty założone bardzo gęsto. Ponieważ mój dom położony jest w odległości ok. 15 m od ogrodzenia obozowego, przeto miałem możność dokładnego obserwowania, co się dzieje na terenie obozu. Oprócz ogrodzenia obozu zbudowano w 1944 r. w czterech jego rogach wieże z budkami strażniczymi. Strażnicy SS-mani dniem i nocą strzegli, by któryś z jeńców nie usiłował zbiec albo też nie kontaktował się z ludnością cywilną.

Ludności cywilnej grożono aresztowaniem za kontakty z jeńcami Anglikami. Miejscowa ludność mimo to kontaktowała się z nimi przy pracy, a rozmawiano w języku niemieckim, którym wielu Anglików władało, lub też polskim. Jeden z jeńców Anglików pochodził ze Lwowa, skąd jako mały chłopiec wyjechał do Ameryki, gdzie opanował język angielski. Oprócz tego było jeszcze kilku jeńców angielskich Żydów, którzy również znali język polski.

Jeńcy angielscy zatrudnieni byli przy różnych pracach. Musieli wyładowywać wagony, cegły, przenosić wapno, piach, cement oraz pracowali w Rafinerii Nafty jako zwyczajni robotnicy. Zarówno w obozie, jak i w czasie pracy byli oni silnie nadzorowani przez SS-manów. Wstawali o godz. 5.00 rano, a spać chodzili o godz. 21.00. Praca ich trwała przeciętnie osiem godzin, od godz. 7.00 rano. W chwilach wolnych od pracy zajmowali się czyszczeniem i naprawianiem własnych ubrań i bielizny oraz praniem tychże. Zasadniczo SS-mani nie bili więźniów angielskich, ale zdarzały się wypadki, że w czasie pracy SS-man uderzył jeńca, przeciw czemu zarówno on, jak i jego koledzy gwałtownie demonstrowali.

Pracując w fabryce, miałem możność zetknięcia się z jeńcami angielskimi i rozmawiania z nimi. Z rozmowy z nimi wiem, że zasadnicze wyżywienie obozowe nie było dobre. Na śniadanie i kolację otrzymywali kawę, a na obiad jakąś zupę i ziemniaki lub kaszę. Poza tym dostawali na dobę pewną ilość chleba (ile, bliżej podać nie mogę) i czasami kawałeczek margaryny, marmolady i kiełbasy. Opowiadali, że jedzenia otrzymanego w obozie nie można skonsumować, ponieważ cuchnie i jest bardzo liche. Dlatego też niejednokrotnie wszyscy pożywienie to wyrzucali. Żywili się tym, co dostawali od swych rodzin czy z Czerwonego Krzyża. Otrzymywali paczki z produktami suchymi, które częściowo zamieniali z ludnością cywilną na chleb, tłuszcz i nabiał. Sypiali na trzykondygnacyjnych łóżkach, każdy osobno. Trzy razy dziennie: rano, w południe i wieczorem urządzano z nimi apele, w czasie których badano stan liczebny.

W stosunku do ludności cywilnej odnosili się z wielką sympatią, którą okazywali na każdym kroku, czy to za pośrednictwem osób trzecich, czy też bezpośrednio gestami, uśmiechem itp. Niejednokrotnie zdarzało się, że przy zamianach artykułów spożywczych starali się ludności pomóc. Używając określenia „ludność cywilna”, mam na myśli tylko Polaków. Bezpośrednio po przybyciu Anglików do obozu w Trzebionce ludność starała się z nimi nawiązać kontakt. Ja, mieszkając w bezpośredniej bliskości obozu, wychodziłem również na ulicę, chcąc zobaczyć, jak Niemcy traktują Anglików.

Pewnego dnia jeden z jeńców począł porozumiewać się ze mną na migi, a nawet rzucił mi paczkę czekolady. Z jeńcem tym niejednokrotnie rozmawiałem, również na migi. Na początku stycznia 1944 r. począł on dawać ręką jakieś znaki córce mej, 21-letniej Marii. Z ruchów, które wykonywał rękami, moja córka zrozumiała, że on umawia się z nią na spotkanie w moim domu na godz. 5.00 wieczorem. Wprawdzie nie zdawaliśmy sobie sprawy, czy to jest możliwe, i zastanawialiśmy się nad tym, jak on chce to uczynić przy tak silnej kontroli ze strony SS, jednak w tym dniu czekaliśmy na niego. Rzeczywiście ok. godz. 17.00 przyszedł sam do nas do domu. Przedstawił się w języku niemieckim mojej rodzinie, ze mną rozmawiał po niemiecku, a z córką nie mógł się porozumieć, ponieważ ta językiem niemieckim w ogóle wówczas nie władała. Z rozmowy z nim dowiedziałem się, że nazywa się Alexander Todd Wood, że jest rzymskokatolickim synem Roberta i Elżbiety Todd Wood, że urodził się 13 listopada 1916 r. w Greenock, w Szkocji i że jest Anglikiem z urodzenia. Opowiedział mi, że przekupił SS-mana pełniącego służbę przy bramie obozowej, który pozwolił mu na przyjście do nas do domu. SS-man ten był dwudziestoletnim młodzieńcem i jakoś dziwnie polubił Todda. Dzięki tej znajomości Todd mógł wtedy, kiedy SS-mann ten pełnił służbę, potajemnie wychodzić z obozu w porach wieczorowych, kiedy było ciemno, i nas odwiedzać. Przy wychodzeniu z obozu musiał Todd zachować wszelkie środki ostrożności. Na buty, by nie zostawiać odcisków tychże na śniegu, musiał wdziewać skarpety. Poza tym był stale eskortowany przez owego SS-mana i bocznymi miedzami doprowadzany do nas do domu. Chodził do mnie prawie co drugi dzień aż do 23 stycznia 1944 r.

Rozmawialiśmy na różne tematy. Opowiadał mi o stosunkach panujących w Anglii. Mówił o wojnie i o Niemcach, w stosunku do których zachowywał stanowisko wrogie. Z wielką sympatią odnosił się do Polaków, a wreszcie zaczął się żalić na brak wolności i oświadczył, że musi zbiec z obozu. Rzeczywiście jakiś czas po tej rozmowie – a wówczas nie było w obozie owego przekupionego SS-mana, gdyż przebywał na urlopie – Todd przybył do nas. Uprzednio prosił mnie w przerzuconym przez druty liście, bym mu przygotował ubranie cywilne. Było to 23 stycznia 1944 r. Po przybyciu do nas wraz z drugim jeńcem Anglikiem oświadczył mi, że zarówno on, jak i jego towarzysz zbiegli z obozu i prosił o ubranie cywilne, które rzeczywiście mu daliśmy.

Opisał nam, w jaki sposób zorganizowano ucieczkę. Ponieważ naraz nie mogło zbiec dużo więźniów, przeto umówili się z innymi więźniami, by ci w ściśle określonym czasie odwrócili uwagę nadzorujących SS-manów od jednego odcinka drutów. Gdy ci rzeczywiście zajęli rozmową SS-manów, Todd i jego towarzysz przecięli obcęgami druty ogrodzenia i zbiegli. Obawiając się bardzo, by nie ujęto zbiegów w moim domu, ponieważ za ich przechowywanie groziła mnie i całej rodzinie kara śmierci, poleciłem żonie swojej, by pojechała z nimi do Krakowa. Po trzydniowym pobycie w Krakowie obaj wrócili do Trzebionki. Todd przebywał u nas, a drugi zbieg u mojego sąsiada Struzika. Ponieważ za zbiegami zarządzono silne poszukiwania, a my przypuszczaliśmy, że i u nas będzie rewizja, przeto skierowaliśmy obu zbiegów do Frydrychowic, do naszego znajomego Stanisława Michalaka. Po tygodniowym pobycie Todd powrócił do nas stamtąd sam, a – jak słyszałem – towarzysz jego przyłączył się do jednej z grup partyzanckich. Powrót Todda tłumaczyliśmy sobie tym, że od pierwszej chwili okazywał on szczególną sympatię mej córce, a później nawet oświadczył gotowość ożenienia się z nią. Przechowywaliśmy Todda u siebie do 1 czerwca 1945 r., kiedy to jako wojskowy angielski musiał wracać i zgłosić się do objęcia służby. Wcześniej chciał zawrzeć z moją córką związek małżeński, ale władze kościelne odmówiły udzielenia ślubu, ponieważ był obcokrajowcem.

Ukrywanie Todda udawało nam się dlatego – jak osobiście przypuszczam – że Niemcy nie przypuszczali nawet, by ktoś mieszkający tak blisko obozu, bo w odległości kilkunastu metrów od niego, wiedząc o grożącej mu karze za ukrywanie zbiega, mógł w ogóle podjąć się przechowywania go u siebie. Pomocą w tym był także ów przekupiony SS-man, który na wypadek zarządzenia jakichś poszukiwań czy grożącego nam niebezpieczeństwa, zawiadamiał nas o tym. W każdym razie w czasie pobytu Todda w domu zachowywaliśmy wszelkie środki ostrożności, zamykaliśmy szczelnie drzwi i okna, a Toddowi nakazywaliśmy na wypadek, gdyby ktoś do domu wchodził, kryć się w piwnicy. Sam Todd nie zważał na grożące mu niebezpieczeństwo i w towarzystwie mej córki niejednokrotnie odbywał spacery po polu i mieście. Ja i moja rodzina byliśmy szczególnie narażeni, ponieważ jeńcy Anglicy wiedzieli, że ukrywamy Todda i gdy któryś z nich później uciekł, co zdarzyło się kilkakrotnie, przechodził zawsze przez mój dom i korzystał z pomocy mojej i mojej rodziny.

Specjalnych szykan wobec jeńców angielskich w obozie w Trzebionce nie stosowano, przynajmniej tak opowiadali mi ci Anglicy, jeńcy, z którymi się zetknąłem. Pod koniec lipca, względnie na początku sierpnia 1944 r. Anglików z obozu w Trzebionce wywieziono do innego obozu. W tym czasie poczęto grodzić obóz drutami pod wysokim napięciem, a następnie w miejsce Anglików sprowadzono do obozu Żydów z Oświęcimia. Przywieziono ich kilkoma transportami, a ogółem było ich ok. 900.

Sam obserwowałem, jak traktowano Żydów [zarówno] w obrębie obozu, jak i podczas pracy. Prace wykonywali różne: pracowali przy rozbudowie fabryk, wyładowywaniu towarów i wewnątrz obozu. Pracę musieli wykonywać w tempo, pracowali od świtu do późna w nocy, a pożywienie otrzymywali bardzo słabe. Stale i wszyscy spotykani przeze mnie żalili się, że są głodni. Ubierali się tylko w cienkie drelichowe pasiaki. Na własne oczy widziałem, jak SS-mani i więźniowie kapo, którzy dozorowali pracy, niemiłosiernie znęcali się nad więźniami Żydami. Kapo byli Niemcy. Widziałem, jak ci nie zważając, w jakie miejsca biją, bili Żydów kijami, rękami i kopali, na skutek czego więźniowie ci odnosili rany, a niejednokrotnie umierali. Szykany te stosowali SS-mani zupełnie bez powodu lub też za najdrobniejsze przewinienia.

Zdaje mi się, że w październiku 1944 r. wybudowano w Trzebionce krematorium, w którym spalano trupy zmarłych czy zabitych Żydów. Przed uruchomieniem krematorium trupy wywożono do obozu w Oświęcimiu i tam spalano. Jak wyglądało wewnątrz krematorium, tego opisać nie potrafię, jak również nie potrafię określić, jak spalano trupy. Widziałem tylko, że trupa przyniesionego do krematorium przed krematorium wkładano na jakieś blaszane jakby „koryto” i wsuwano do pieca. Wiem, że przed ustąpieniem z Trzebionki Niemcy usiłowali cały obóz wysadzić w powietrze, ale z niewiadomych mi powodów planu swego nie urzeczywistnili, wysadzili jedynie krematorium.

Na tym niniejszy protokół zakończono i jako zgodny z treścią zeznań świadka Michała Stefańskiego po odczytaniu podpisano.