Ochotniczka Irena Czekałowska, uczennica, niezamężna.
18 lutego 1940 roku aresztowano mnie i wraz z matką wywieziono do ZSRR, do posiołka Południewicy. Zmarznięci i głodni przyjechaliśmy do miasta Gorki, skąd kołchoźnicy sańmi odwieźli nas do posiołka. Tam zastaliśmy dwa duże baraki, do których nas wyładowali. Pierwszy nasz transport liczył 570 ludzi, więc na każdy barak wypadało 285 osób. O leżeniu nie było mowy, każdy stał lub siedział i – wycieńczony z głodu i zimna – drzemał. Głód, zimno i krzyk małych dzieci tworzyły okropną scenę.
Na drugi dzień poszliśmy do pracy do lasu, który nas otaczał ze wszystkich stron. Podzielili nas na grupy; jedni ścinali drzewa, drudzy obcinali je z gałęzi, następni wozili, a jeszcze inni ciosali i stawiali nowe baraki. Płacili bardzo marnie, poza tym dostawaliśmy 300 gramów chleba i herbatę, a zupę można było kupić w stołówce, tylko nieraz trzeba było cały dzień stać na mrozie po tę łyżkę gorącej strawy.
Na nasz posiołek były wywiezione różne warstwy ludzi, ale przeważnie to byli osadnicy wojskowi i gajowi. Co dotyczy współżycia, to pozostawiało dużo do życzenia, między nami znalazło się trzech, którzy podawali się za Ukraińców i najdrobniejszą rzecz donosili do NKWD, jeśli ktoś nawet w żartach lub w potocznej mowie wspomniał coś o Polsce i jej powstaniu, a nawet jeśli modlił się, zaraz już „oni” (NKWD) wiedzieli i wzywali do siebie – tam bili, a nawet aresztowali. Otoczeni byliśmy samymi komunistami, od których oprócz plugawych przekleństw nic więcej nie słyszeliśmy, a o Polsce to nie dawali sobie nawet wspominać. Były takie nawet wypadki, że siłą napadali na polskie dziewczynki. Zorganizowali 6-klasową szkołę i przedszkole i tam starali się wszczepić dzieciom ten jad komunistów, tam nie pozwalali mówić po polsku, a jeśli zauważyli krzyżyk, to biedny dzieciak cierpiał niemało. Z głodu, nędzy i zimna (bo z domu nic nie można było brać oprócz 10 kilogramów jedzenia) wybuchła straszna epidemia tyfusu brzusznego i czerwonki. Ludzie dziesiątkami dziennie umierali. Nie pamiętam wszystkich nazwisk, gdyż pracowałam w szpitalu i setki umierały przy mnie. W tym czasie lekarz, jeśli go w ogóle można tak nazwać, zrobił sobie letnisko i zamknął szpital. Z posiołka zrobiła się dolina śmierci, nie można było nadążyć grzebać zmarłych, a umierali przeważnie młodzi. Ja też chorowałam, ale szczęśliwie ocalałam. Jedna trzecia nas stamtąd wyjechała, a reszta uległa strasznej epidemii.
Pod koniec naszej tułaczki można było skomunikować się z rodziną pozostałą w Polsce, ale listy i paczki podlegały ścisłej cenzurze i bardzo dużo ginęło.
Po uzyskaniu amnestii i długich awanturach o nagany przyjechałam 10 grudnia do Guzoru i tam z początku pracowałam na placówce, a następnie wstąpiłam w szeregi Pomocniczej Służby Wojskowej Kobiet.