WŁADYSŁAW GŁUSZAK


St. strzelec Władysław Głuszak, 44 lata, wyznanie rzymskokatolickie, żonaty, zawód stolarz, zamieszkały: Warszawa, ulica Czerniakowska 206.


Do niewoli zostałem wzięty 28 września 1939 roku pod Lublinem, skąd tegoż dnia eskortowano nas pieszo 65 kilometrów do Chełma, gdzie załadowano nas po 60 ludzi do jednego wagonu (towarowego, o małej pojemności) i otrzymaliśmy za ten czas jeden chleb na 20 ludzi, nasz polski wojskowy, całkiem zielony od pleśni. Wozili nas dziesięć dni, w tym czasie otrzymaliśmy znów ten sam chleb już jeden na 18 ludzi. Przeważnie żywiła nas ludność cywilna. Po przybyciu na miejsce, to jest do Olecka, pow. Złoczów, umieszczono nas w zamku po stu ludzi w jednym lokalu. Przez dwa tygodnie spaliśmy na ziemi, później zrobili nam prycze, dla każdego z nas miejsca było około 50 cm. Wyżywienie było po 400 gramów chleba dziennie, dwa razy zupa bez tłuszczu i raz herbata. Warunków higienicznych nie było, zawszeni byli wszyscy.

Na robotę wypędzali nas, nie patrząc na to, że mróz 35 – 38 stopni. Byłem bez butów i bez płaszcza, tylko w samym mundurze (też podartym), jak również i moi koledzy. Wypadków śmiertelnych było trzy, zostali zabici 20 grudnia 1939 roku przez NKWD w czasie ucieczki z pracy. Pochowano ich 24 grudnia na cmentarzu rzymskokatolickim w Olecku. 9 kwietnia 1940 roku zostałem przetransportowany do obozu Angielówka, pow. Złoczów, do baraków, gdzie zmuszali nas pracować. Normy nam dawali takie, żeby nie zdołać wykonać, jak na przykład bicie kamienia: z początku była [norma] 3,5 metra kubicznego i z każdym dniem podwyższali, tak że w końcu doszło do 9,5 metra. Zapłata była 35 – 50 rubli na miesiąc. Dalej przebywałem w obozach Mościska koło Przemyśla, w Zieleńcach koło Podwołoczysk i Teofipol koło Wołoczysk, gdzie wypędzali nas do pracy na lotnisko. Norma [dzienna] była przewieźć na taczkach na odległość 50 do 100 metrów 12,5 metra kubicznego piasku. Do pracy pędzili nas od wschodu słońca do ciemnej nocy.

Gdy się zaczęła wojna niemiecko-rosyjska, przeżywaliśmy męczeńskie dni. 2 lipca 1941 roku wyruszyliśmy do marszu. Dwa obozy razem, około 1,5 tys. ludzi, pędzono bez litości. Przy pierwszej czwórce na czele z rewolwerami przy głowach i bili kolbami, żeby przyspieszali kroku, reszta nas musiała podążać za nimi, bo znów bili kolbami tych, którzy zostawali, z tyłu zaś szczuli psami, które rozrywały ciała kolegów. W czasie tego marszu otrzymywaliśmy do pół litra rzadkiej zupy i 100 – 150 gramów chleba dziennie. Po drodze [koledzy] padali z wycieńczenia i kto upadł, to już więcej nie wstał, bo go kolbami lub bagnetem dobili. Dziennie padało 8 do 15 ludzi z wycieńczenia. Pędzili nas 21 dzień, za Dnieprem ja nie byłem już zdolny do dalszego marszu z powodu popuchniętych i poranionych nóg i wycieńczenia. Dostałem kilka [razy] kolbą, żeby dalej maszerować. Byłem już zrezygnowany [gotowy] do pożegnania się ze światem i kolegami, ale dali mi się podnieść, bo nas było takich około 60 ludzi, załadowali nas do samochodów i powieźli na stację, gdzie załadowali po 80 ludzi do wagonów odkrytych. Dalej w drodze zachorowałem ciężko na dyzenterię, leżałem bez żadnej opieki lekarskiej. Po odzyskaniu przytomności pamiętam, że leżałem w wodzie z powodu deszczów. Dopiero po przybyciu do Starobielska udzielono mi pomocy lekarskiej.

W kilkanaście dni [później] odczytano nam rozkaz Stalina o wypuszczeniu nas na wolność i otrzymaliśmy od NKWD po 500 rubli odszkodowania. Wyjechałem do Tocka [Tockoje] już jako żołnierz polski i długo nie mogłem przyjść do zdrowia, które mi odebrali Sowieci.