ZOFIA DZIEDZIEJEW

Ochotniczka Zofia Dziedziejew, ur. 15 lipca 1908 r., mieszkałam we wsi Czudzin gm. Czuczewicze, pow. Łuniniec; mąż miał koncesję wódek i emeryturę jako inwalida po wojnie z roku 1918 [i] po 1921. Z rozpoczęciem wojny w roku 1939 mąż służył w straży obywatelskiej, a gdy Sowieci mieli przekroczyć granicę polską, był zmuszony opuścić dom rodzinny i udał się z armią polską. Od tego czasu nie miałam o nim żadnej wiadomości. Pozostałam sama z dwojgiem dzieci.

W dniu 19 lutego 1941 o godzinie 24.00 w nocy zapukali do drzwi. Wstałam i gdy zobaczyłam, że naokoło domu [stoi] NKWD, nie chciałam otworzyć. Ale gdy zaczęli silnie bić w drzwi i stanowczo żądać, by wpuścić ich do domu, byłam zmuszona to uczynić. Na pierwsze przywitanie padła komenda: ręce do góry! i trzech lejtnantów skierowało rewolwery na mnie, mówiąc, że mam nie ruszać się z miejsca, na co im odpowiedziałam z ironicznym uśmiechem: – Wstyd dla sowieckich oficerów napadać na bezbronną kobietę z rewolwerem. Wtem wpadła jeszcze większa zgraja krasnoarmiejców i zaczęli robić ścisłą rewizję. Żądali, że[bym] oddała broń, którą posiadam i jednocześnie zabierali pieniądze w srebrnych monetach i złote rzeczy – zegarek, pierścionki. Mówili, że tego mi nie wolno wziąć, muszę zdać na gosudarstwo. Skończyli swoją pracę, pozwolili mi uspokoić płaczące i przestraszone moje dzieci, potem kazali za pół godziny być gotową do odjazdu. Miałam wziąć, co potrzebne – i ubranie, i żywność – aby nie przekraczało stu kilogramów wagi. 20 czerwca ruszyli[śmy] w daleką podróż. Jechali[śmy] pociągiem 21 dni, za ten czas dali trzy razy gorącej zupy. Wagony miały po dwa okienka pod sufitem, drzwi stale zamknięte, wody do picia pozwalali brać raz na dwa, trzy dni. I tak dojechali[śmy] do Ałtajskiego Kraju, nowosybirska obłast, rejon Kamień, sowchoz Borowaja nr 305. Tam musiałam chodzić do pracy, kopać doły po trzy metry głębokości. Sześć kubometrów norma na jeden dzień A jeśli tego nie wykonał, to dawali 200 gramów chleba i jeden rubel dziennie. Dwa razy miesięcznie [trzeba było] meldować się w NKWD w rejonie, to jest czterdzieści kilometrów od naszego miejsca pobytu. Aż 12 września [1941] przyjechał do naszego sowchozu lejtnant, zrobił zebranie polskich rodzin i odczytał, że jesteśmy wolni polscy obywatele. Mieszkałam w sowchozie z jedną rodziną, też z zesłańców. W maleńkim domku trzynaście osób, bez łóżek, stołu i ławek, na gołej ziemi. 20 listopada wynajęłam samochód, dałam 300 rubli, wzięłam jeszcze dwie biedne polskie rodziny, p. Grabińską z dwojgiem dzieci i [pojechaliśmy w?] dziesięć osób do miasta Kamień. Poszłam do naczelnika NKWD, w passportnym stole w Kamieniu wydali udostowierienije i 25 grudnia odjechałam do Nowosybirska. Statkiem [nieczytelne] trzymali nas w takiej ciemności, nic my nie wiedzieli, że jest polskie posterunki w Rosji. Mróz, śnieg na dworze, dzieci marzną, lecz do [budynku] stacji wejść nie wolno, chociaż tam naprawdę ciepło. Ale Bóg miłosierny dał koniec cierpieniu. Spotkałam jednego znajomego, pana Stanisława Strzelczyka, który powiedział mi, że tu na stacji jest nasza polska placówka. Z początku myślałam, że ten pan pomieszany albo ja oszalałam. Ale za rękę poprowadził mnie z kolejki (stałam za biletem, bo miałam jechać do Kazachskiej SSR, do kuzynki) i zaprowadził do niedużego pokoiku, gdzie był nasz pan pułkownik i pan kapitan, których nazwisk nie znam. Teraz brak mi słów, by opisać moje uczucia. Naprawdę myślałam, że ja nie żyję, że to sen. Nie wiedziałam, jak mam powiedzieć pierwsze słowo, o co prosić, bo przecież parę dziesięć oczu patrzało na tę scenę. Oczu szatańskich, przepraszam, sowieckich naczelników. I tylko mówiłam: – Panie pułkowniku, ratuj mnie! Na co odpowiedział mi pan kapitan, cichym i miłym głosem: – Nic pani nie obiecujemy, wszystkich kierujemy do Farabu. Lecz to nie był koniec cierpienia i głodu. Po Amu-darii jechali[śmy] do Gurlinu osiem dni, a wracali 21 dni. W barkach 350 osób, był głód, chłód i śmierć. Codziennie przystawali przy brzegu i chowali po siedem, do dwunastu osób. Potem w kołchozie Achumbambaj jedli[śmy] trawę. Gonili do pracy i dawali po 200 gramów mąki. Gorsza sprawa, jak dali zboże, bo musiałam iść i prosić o żarna i płacić za nie. Praca taka siali [nieczytelne] i zakopywali [nieczytelne]. Tak że wyjechałam bez koszuli, bo musiałam wszędzie ratować się na swoje konto [sama]. 8 lutego 1942 roku byłam już w Teheranie.