EDWARD BIAŁOUS

Kapral Edward Białous, lat 28, funkcjonariusz pocztowy, kawaler, ur. 3 kwietnia 1914 r. we wsi Kańtorówka, gm. i pow. Sokółka. woj. Białystok.

Aby uniknąć wywiezienia do Niemiec na roboty, będąc już wyznaczony, postanowiłem zwiewać spod rąk niemieckich z Lubelskiego na stronę sowiecką, do swojej rodziny. I oto 9 lutego 1940 roku pod wieczór udałem się do Bugu w okolicach Brześcia. Gdym przeszedł Bug, z powodu nieznajomości terenu, w zaspach śnieżnych zacząłem błądzić, nie wiedziałem, w którą stronę się udać. Spotkałem chłopa tamtejszego, u którego chciałem się poinformować, ów pod pozorem wyprowadzenia mnie na drogę właściwą zaprowadził mnie na strażnicę sowiecką i oddał straży pod opiekę. Był to już zmierzch, więc bojcy zaprowadzili mnie do chłopa na noc, gdzie już spotkałem pięciu takich samych jak ja, więc byłem pewny, że tylko chwilowo zatrzymali i wypuszczą. Ale wieczorem przyszło ze strażnicy dwóch bojców i zaczęli nam robić rewizję, spisując protokół, tak pomału likwidować to, co miałem przy sobie. Nocą spałem na gołej podłodze, oczywiście od tej pory miałem stróża nad sobą z bagnetem. Na drugi dzień rano po śniadaniu, jeszcze własnym, pogonili nas piechotą do Brześcia nad Bugiem, około dwadzieścia kilometrów drogi. Cały czas poganiali nas z tyłu, tych dwóch bojców z bagnetami i z psem.

W Brześciu zaprowadzili nas do Brygidek, gdzie już bardzo dużo ludzi spotkałem, bo w jednej celi, gdzie mnie wsadzono, było około dwustu ludzi. Nie było mowy, żeby się położyć, w nocy musieliśmy spać na kupie, siedząc jeden na drugim. Załatwianie potrzeb naturalnych odbywało się na dziedzińcu, który był naokoło otoczony murem z dużą bramą. Kobiety i mężczyźni byli oddzieleni celami, ale wypuszczano na tzw. oprawkę prawie razem i po całym dziedzińcu, zacząwszy zaraz od progu, i tylko raz dziennie, reszta się załatwiała w celi w parasze, gdzie się nie mieściło, tak że z rana wstawali wprost z kałuży moczu nocnego jak zwierzęta w chlewie. Karmiono raz dziennie zupą: na czystej wodzie gotowaną jaglaną kaszę, której porcja to było kilka łyżek stołowych zamąconej wody, do tego dwie kromki chleba, w sumie 300 gramów, od czego to ludzie już chodzić nie mogli. Idąc, trzymali się ściany. Trudno było zejść po schodach, gdyż więzienie na Brygidkach było piętrowe, z głodu ludzie wprost padali. Ja sam musiałem się trzymać ściany, żeby nie upaść, w oczach ciemno się robiło. Przy tym co dzień wołano na doprosy, śledztwo, zamykano do karceru dla wymuszenia przyznania się do tego, czego oni chcieli. Ponieważ było przepełnienie, bo co dzień partiami przyganiali świeżych ludzi, nas po trzech tygodniach pod wielką eskortą karabinów i bagnetów przewieźli do nowego więzienia w Brześciu nad Bugiem nad Muchawcem, tam zobaczyliśmy co innego: duży gmach, tyle ludzi, bo aż 10 tysięcy mogli pomieścić. W każdej sali, gdzie miało być miejsce na sześć łóżek, tam pomieścili trzydziestu ludzi, tak że – jak poprzednio wspomniałem – spano jak śledzie w beczce. Więzienie na wygląd bardzo ładne, czteropiętrowe, nowoczesna budowa, czyste, ale co – wszyscy wyrzekali, że Polacy ładne więzienie wystawili, w którym sami muszą siedzieć. Sami sobie wybudowali. Co dzień wołano na doprosy, bardzo ludzie byli męczeni na śledztwie, wymuszano mordobiciem, głodem, mrożeniem – aby wydawać innych lub na ich zarzuty się zgadzać. Ja jakoś śledztwo przeszedłem dość spokojnie, widocznie przypadkowo lepszy śledowaciel [sliedowatiel] był. Gdy przyszło lato, to mało się nie podusiliśmy, bardzo było gorąco, ponieważ było dużo ludzi, ciasno. Poza tym cały czas klucznik nie pozwalał otworzyć okna, jeżeli kto chciał otworzyć, to zaraz szedł do karceru. Robiło się w ten sposób: jeden stawał naprzeciw wizyterki, aby zasłonić, tak żeby klucznik nie mógł zobaczyć, w tej chwili drugi odmykał oberluft dla wpuszczenia trochę powietrza. Raz dziennie wypędzano do ustępu, kiedy to tylko była wietrzona cela. Z tego gorąca i braku powietrza i jeszcze od smrodu tej paraszy w celi zaczęło ciało wprost gnić, wrzody najrozmaitsze, obrzęki, gdzie też pomagały w tej akcji wszy. Po pięciu miesiącach niegolenia się każdy miał brodę do pasa. Łaźnia była co trzy miesiące, prania bielizny początkowo nie było, aż po kilku miesiącach dwa razy wyprano nam koszule, zaś później zaczęto nam strzyc brody maszynką.

Co dzień prawie wprowadzano nowych ludzi do więzienia, dorzucano do każdej celi po kilku, od których dowiadywaliśmy się świeżych wiadomości, albo alfabetem Morse’a z sąsiednich cel dostawaliśmy wiadomości. Kiedy była wypiska na palenie, to dostawaliśmy papier z pociętych gazet do skręcania papierosów. Z kilkudziesięciu kawałków układaliśmy całą gazetę i odczytywaliśmy z sowieckiej gazety, co słychać na świecie.

Ze mną siedziała większa część Polaków, kilku Żydów i kilku Białorusinów, między którymi mniej więcej była zgoda. Jeszcze w jaki sposób się porozumiewali się między sobą: w ustępie zostawiali najrozmaitsze znaki, kryte napisy jedni drugim. Kobiety nasze sprzątały korytarz więzienny, to korzystając z nieuwagi klucznika zasięgnięte lub spostrzeżone znaki, wiadomości w jednych celach, pod drzwiami przekazywały drugim celom, tak pomału tajna radiostacja czynna była.

We wrześniu zaczęto nas wszystkich sądzić bez żadnego powiadomienia, tylko odczytano, że dostałem trzy lata robót przymusowych. Po osądzeniu zaczęto wywozić do Rosji. 19 października, po odsiedzeniu dziewięciu miesięcy więzienia, więźniarkami wywieziono na stację, gdzie załadowano w towarowe wagony cały długi transport. Tegoż dnia wieczorem ruszył pociąg z Brześcia nad Bugiem.

Jechaliśmy trzy tygodnie, było bardzo ciasno, już był mróz, węgla nie dawali, a jak dali, to bardzo mało, tak że spod siebie derki palili, aby się ogrzać. Wody nie dawali też, za to karmili suchym prowiantem, jak: chleb zmarznięty, bardzo słone śledzie, toteż tak pragnęli ludzie wody, że krzyczeli wniebogłosy, aby wyjęczeć kroplę wody raz na dobę. W nocy na każdym prawie przystanku, do czterech razy na noc, wpadały do wagonu kupy bojców i przeliczali, czy wszyscy są i jakimś tam kołem czy innym młotkiem całej siły ostukiwał dach wagonu i boczne ściany, czy nie ma tam dziury wyciętej do ucieczki.

Raz wycięto w ścianie małą drzaskę, to pięciu zabrali do karceru w wagonie specjalnym, gdzie nie było drzwi zamkniętych, bez okien, kładli twarzą na podłogę na mrozie 10 stopni dla wymuszenia tym sposobem wydania tego, kto zrobił i jakimi narzędziami. Po godzinie leżenia całkiem nago już nie przyszli sami, ale przynieśli ich jak [karczy?] i wrzucili do wagonu. Po wielkich trudach udało się ich ogrzać, powrócić im życie.

Po tym więzieniu już w drodze cały czas byłem chory, prawy bok spuchł, guz na dwie pięści. Gdy zawieźli nas w archangielską obłast, wyładowano nas na stacji Łuchtanga, oddział Jercewo. Do obozu ze stacji gnali z psami jakich jedenaście kilometrów w głąb lasów. Ja wieczorem, po komisji lekarskiej, która się odbyła tego samego dnia, zapisany zostałem do szpitala i na drugi dzień rano tą samą drogą, piechotą chorego po bezdrożach śnieżnych gnano do szpitala znajdującego się przy stacji.

Jak się położyłem, to nieprędko wstałem. Opieka w szpitalu była możliwa, ale do szpitala mógł się dostać tylko ten, który miał umrzeć za kilka dni. Ja gorączkowałem pięć miesięcy, ropa szła z prawego boku dziewięć miesięcy. Po pięciu miesiącach dostałem się do drugiego szpitala, już w obozie inwalidów. Przedtem przywieźli do tego szpitala na stacji niejakiego Antezaka ze wsi Tartaków, gdzieś za Baranowiczami. Polak, lat 36, który w lesie się przeziębił i jeszcze coś dostał porażenia serca i zapalenia nerek, po czym po tygodniu w szpitalu, w styczniu 1941 roku, zmarł bardzo ciężką śmiercią. Bardzo się męczył, nie można było patrzeć, serce mnie bolało. Tam w obozie leżałem już pod opieką polskiego lekarza, mjr. Latały, który bardzo dobrze się opiekował Polakami. Dzięki niemu wyszedłem jakoś z tego nieszczęścia. W szpitalu inwalidów leżał jeden chory z Warszawy, nie pamiętam nazwiska, lat 40, Polak, który zmarł przy mnie na astmę i żołądek. Później zmarł Białorusin Buszyło, lat 45, z okolic Pińska – przy wszelkich zabiegach p. mjr Latała nie mógł nic poradzić. Zaś w obozie byli sami inwalidzi: Rosjanie, Uzbecy, Turkmeni, Gruzini, Polacy, Ukraińcy, Kozacy i inni. Warunki życiowe bardzo złe. Karmiono dwa razy dziennie, śniadanie i kolacja. Zupa wodnista i ryba czy kasza, głód jak licho. Psy – który się pokazał blisko obozu – zaraz zabijano i pyszne jedzenie mieli.

W więzieniu żadnej łączności nie mogłem nawiązać z rodziną, zaś już z obozu mogłem wysłać odpowiedź na co drugi list otrzymany z domu i dwie paczki z kilkoma rublami. Później znowu łączność się przerwała do samej wojny niemiecko-bolszewickiej.

Ludzie w obozie pracowali po czternaście godzin na dobę, wstając o piątej rano, o dziesiątej – jedenastej kładąc się spać. Ja leżałem w szpitalu, tak że nie pracowałem w lesie prawie do samego zwolnienia. Baraki były bardzo brudne, w każdym pluskiew tyle, że ludzie spać musieli na dworze, oczywiście nie zimą. A w zimie chłód, ba mróz do 60 stopni, nawet i więcej.

Aż nareszcie 14 października nas wypuszczono z obozu na swobodę, ale niedużo, bo zaledwie 23 ludzi. Jak zwykle partiami zwalniali, po kilkanaście osób. Dlatego ja po sobie zostawiłem jakich pięćdziesięciu Polaków. Z obozu udaliśmy się piechotą dwadzieścia kilometrów do Jercewa, gdzie nam wypisano karty, czyli udostowierenija jako dokument, za którym mogliśmy wyjechać, dokąd chcieli, na drogę fasując śledzie, chleb i pieniądze. Ja dostałem na drogę oprócz śledzi 45 rubli, za które podróżowałem około półtora miesiąca, bo dopiero 25 listopada zdążyłem dostać się do wojska. Przez cały czas podróży nie schodziłem do żadnych kołchozów, tylko pociągami jak mogłem, to jechałem. Nawet kilka stacji piechotą przemaszerowałem, aby prędzej. Resztę czekałem na brudnych stacjach.

Ludzi na każdej stacji pełno, coś kupić do życia nie było gdzie. Bufety puste, uciekinierzy sowieccy wypróżniali, oczyszczali wszystko jak szarańcza po drodze. Pociągi przepełnione, a także i stacje. Aż nareszcie po wielkich tarapatach dostałem się do Buzułuku, a stamtąd do Tocka [Tockoje] 24 listopada 1941 roku, gdzie zostałem zapisany do wojska, odbyłem komisję lekarską, otrzymując kategorię C z przydziałem do 7 Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej.

Tak cała historia cywila się skończyła, a zaczęła się lepsza, wymarzona przedtem historia żołnierza armii polskiej w Rosji, później poza granicami Rosji.

M.p., 3 marca 1943 r.