BRONISŁAW BEDNARSKI

Bronisław Bednarski, rolnik.

Zostałem wywieziony z osady wojskowej z całą rodziną, sześć osób, 10 lutego 1940 roku. Synek sześcioletni był ciężko chory, prawie konający. Nie zważano na to, dziecko zabrano z łóżka w takie ostre zimno i wieziono go do stacji Klewań, 25 km. Załadowali nas do wagonów towarowych po jakich 50 do 70 osób w wagonie i w tym był ustęp. Zabronione było nawet wyjść na dwór, wagony były zawsze zamknięte. Dzieci płakały: wody, jeść, a wartownicy śmiali się i mówią sami do siebie: nychaj padochnuteli polskije pany. Jechaliśmy prawie miesiąc w tych wagonach, w smrodzie i głodzie. Przez cały czas dali nam dwa [przekreślone] razy tylko zupy ciepłej, a więcej nie. Niektórzy mieli z domu, pozwolono im wziąć ze sobą prowiant, to im było lżej, a niektórzy nie mieli nic, ani kawałka chleba. To tym było gorzej, bo gdzieniegdzie mógł kupić, tak że liczyć że… Bardzo się źle obchodzili z nami co do przeżycia tej podróży. Przywieźli nas do Kotłasa, stamtąd wieźli dzieci na sankach, a starsi szli piechotą przez pięć dni, dniem i nocą, tak że dwoje dzieci zamarzło na śmierć w tej podróży by 190 kilometrów, archangielska obłast, czerewkowskij rajon, posiołek Komarłicha [?]. Przybyliśmy na miejsce do posiołka, zakwaterowali nas w baraku, w którym było nas jakie czterdzieści osób w połowie. Tak ciasno było, że tylko leżał jeden koło drugiego, nie mógł się obrócić, a robactwa było wszelkiego: karakany, pluskwy, komary, muszki, że nie miał prawa zasnąć, bo pluskwy i karakany gryzły nie do wytrzymania.

Co do pracy, zaraz nas pędzili do lasu, nie dali nam żadnego wypoczynku po podróży. Zapędzili nas w las na rąbki, tak że było śniegu przeszło metr, że nie miał prawa pracować w takim dużym śniegu. Pracowaliśmy po całych dniach, bez odpoczynku, nawet i w niedziele, a zarobek był od dwóch do czterech rubli, tak że nie mógł ja z żoną zarobić na sam chleb, aby wyżywić się zarobioną [płacą], bo kilogram chleba płacili 1 rubel i 5 kopiejek. Szczęście, żeśmy mieli rzeczy z domu i ukradkiem chodziliśmy do wioski zamieniać bieliznę, poduszki, palta i ubrania za kartofle. Później otrzymywaliśmy przesyłki od krewnych i tak się żyło. Póki było co wymieniać, to się jakoś żyło, a później było bardzo przykro, że nie miał prawa rodziny wyżywić samym chlebem. Żeby nawet miał pieniądze, to nie mógł za nie kupić, bo nie było co. Żona chorowała na nogi, na cingi [cyngę], tak że [się] bardzo wzdymała i [miała] duże rany, nie mogła absolutnie chodzić. Płakała i dzieci płakały za mamusią, a ten kat, komendant posiołka pędził w takie duże śniegi i mrozy około 50 stopni na robotę, tak że do dziś na nogi choruje. Leczenie u nich było takie: na wszelkie choroby jedna aspiryna.

Z posiołka zostałem zwolniony z rodziną 25 października 1942 roku. Zostaliśmy zwolnieni z całą rodziną, nie dali nam furmanek, musieliśmy kupić sanki i piechotą ciągnąć dwie pary sanek z dziećmi aż do Kotłasa, 190 kilometrów. Żadnego prowiantu nam nie dano, tak jeśli miał jakieś rzeczy na wymianę, to mógł zamieniać za kawałek chleba. Nawet nie chcieli [nas] przenocować, musiało się dać koszulę albo jakąś chustkę lub jakieś rzeczy. Tak że było nie do wytrzymania. Przeważnie z dziećmi małymi, było bardzo zimno, płakały że zmarzły, zmęczone i głodne. Szliśmy czternaście dni z dziećmi i ciągnęli sanki aż do Kotłasa. Z Kotłasa wywieźli nas do Azji do kołchozu, a stamtąd nas już nasza polska władza wywiozła przy końcu lutego 1942 do Teheranu. Tam wstąpiłem do armii polskiej 29 marca 1942 r.

Zostałem wywieziony z osady Omelana Mała, województwo łuckie, powiat Równe, gmina Dziatkiewicze.