ZYGMUNT SZAFRAŃSKI

Dnia 26 października 1946 r. w Radomiu sędzia śledczy Kazimierz Borys przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Zygmunt Szafrański
Wiek 33 lata
Imiona rodziców Andrzej i Monika
Miejsce zamieszkania Radom, ul. Starokrakowska 27
Zajęcie lekarz
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany
Stosunek do stron obcy

Na wstępie zaznaczam, że wiadomości o obozie Hamburg-Neuengamme, podane przeze mnie, dotyczą okresu od 20 listopada 1943 roku, gdyż tego dnia znalazłem się w tym obozie z transportem tysiąca współwięźniów z Oświęcimia. Dostałem numer porządkowy 25 320 i z nim dotrwałem do 3 maja 1945 roku, do dnia, w którym Anglicy przynieśli nam wolność.

I. UWAGI WSTĘPNE

Od Polaków, starych więźniów tego obozu, zebrałem następujące wiadomości, które mi miały ułatwić życie w obozie i zorientować mnie w charakterze obozu. Są to dane, które potem sam potwierdziłem.

1. Obóz Hamburg-Neuengamme należy do obozów likwidacyjnych.

Na to składało się:

a) Ciężka praca bez wypoczynku niedzielnego. (Oświęcim w tym okresie w niedzielę przerywał pracę). Niedzielę uznano dopiero pod koniec obozu.

b) Złe warunki pomieszczenia, które nie dawały możności wypoczynku po pracy. Obóz obliczony był na 5 tys. więźniów z „komenderówkami”, gdy tymczasem w chwili mojego przyjazdu liczył z górą 8 tys. W łóżku więc spało przeciętnie dwóch, trzech więźniów. Warunki higieniczne złe, dość wspomnieć, że bielizny oficjalnie nie zmieniano do trzech miesięcy.

c) Odżywianie gorsze niż w Oświęcimiu, mniej chleba. Ciężko pracujący z tak zwanymi dodatkami pobierał oficjalnie tygodniowo 3 500 gramów chleba, niepracujący (kwarantanna, chory) – 2 100. Naturalnie praktycznie było tego znacznie mniej (tu wina leży już po stronie współwięźniów – manipulacje przy podziale).

Jeszcze gorzej stosunek ten przedstawiał się na „komenderówkach” z braku kontroli i wszechwładztwa kapów i blokowych. Lżej pracujący był traktowany jako niepracujący i rzadko dostawał dodatki (Zulage). Do tego dołącza się brak możliwości tzw. organizacji (szaber), bo obóz był biedny, nie było w nim czy obok niego magazynów żywnościowych lub rzeźni czy piekarni, gdzieby pracowali więźniowie i mieli możność przenoszenia do obozu produktów, jak to było w Oświęcimiu.

d) Sprawy sanitarne. Brak personelu sanitarnego i leków, duże ograniczenia w przyjmowaniu chorych (sprawy te szczegółowo omówię później).

e) Karna kompania (SK). Pomijając tych, którzy z przydziału Politische Abteilung tam

przebywali, drobne przewinienia jak np. krótki wypoczynek nad łopatą czy poczęstunek przy pracy ruchowej (dźwiganie, przenoszenie ciężarów), papieros – wszystko to poza biciem doraźnym kwalifikowało do SK. Praca tam była najcięższa, bez dodatków w jedzeniu, często także w nocy.

f) Umundurowanie, jak w każdym obozie, fatalne.

2. W obozie Hamburg-Neuengamme władze opierały się w większym stopniu niż w innych obozach na współpracy więźniów Niemców i to tzw. zielonych – zwykłych przestępców, czy też tzw. 175 – zboczeńców seksualnych oraz wybranych zbrodniczych elementów z tzw. politycznych, którzy przebywając po kilka czy kilkanaście lat w obozie, zupełnie w nim zdziczeli. Więźniowie Niemcy stanowili w obozie w czasie mojego pobytu grupę trzecią co do wielkości (pierwszą Rosjanie, drugie miejsce Polacy). Dobór takich elementów i danie im do ręki władzy były perfidią SS-manów i czyni ich za to odpowiedzialnymi na równi z bezpośrednimi wykonawcami zbrodni.

3. Sam wybór miejsca obozu, przysłowiowe Hamburger Wetter i zegnanie ludzi z różnych

części Europy w tamtejsze niezdrowe warunki klimatyczne, gdzie dobrze może czuć się tylko człowiek tam urodzony (to podnosili Niemcy stamtąd pochodzący), z góry predestynowały do dziesiątkowania więźniów, o czym na pewno wiedzieli organizatorzy obozu.

II. WŁADZE OBOZU

Na czele obozu, który składał się z obozu macierzystego i licznych „komenderówek”, nieraz odległych bardzo od Hamburga, stał Lagerkommandant Pauly. Jemu podlegali wszyscy kierownicy obozów, tzw. Lagerführerzy. Lagerführer obozu macierzystego był oficerem SS, na „komenderówkach” rolę tę spełniali zwykle podoficerowie.

W chwili mojego przyjazdu Lagerführerem był niejaki Lutzimayer [Lütkemeyer] (nazwisko nie wiem, czy prawidłowo napisane, bo znałem je tylko fonetycznie wymawiane jako Luczimajer). Po nim wczesną wiosną 1944 roku pojawił się Thumann, którego przybycie wyprzedziła opinia zbira Majdanka i Oświęcimia. Opowiadano straszne historie z nim związane i blady strach padł na obóz, nim go jeszcze zobaczyliśmy. Żałowano Lütkemeyera, mówiono tylko dobrze o nim. (Jak było istotnie, nie wiem, bo zbyt krótko za jego bytności byłem w obozie). Specjalnie straszono Polaków. Rzekomo Thumann miał mieć rodzinę czy krewnych w Bydgoszczy i miał ją stracić podczas tak przez niemiecką propagandę osławionej „krwawej niedzieli”.

Wieści o Thumannie okazały się słuszne. Zaraz po przybyciu nastały czasy srogiego rygoru. Pilnował tego Thumann osobiście, sam bił na prawo i lewo, czego z reguły oficerowie nie robili, woleli to załatwiać nie w miejscu publicznym. Specjalną ansę czuł do Polaków, to było ogólnie znane. Wystarczyło, żeby z daleka zobaczył, że idzie Polak (Polacy odróżniali się od innych – zanim wprowadzono, że wszyscy nosili numer na piersiach po stronie lewej z literą narodowości – tym, że nosili numer po stronie prawej), już prawie było pewne, że zawoła go i pod byle pozorem spoliczkuje i skopie. Widziałem to często na placu apelowym z okien rewiru. Do pomocy miał Rapportführerów. Do tych skończonych katów i morderców, cynicznie pastwiących się nad więźniami, należał Dreimann i Jauch, poza tym Blockführerzy, Arbeitsführerzy, których nazwisk nie znam.

Dreimann osobiście – zdaje mi się – należał do niezbyt licznej grupy morderców, że tak powiem z urodzenia. Mordowanie i katowanie to był jego żywioł. Można powiedzieć, że był dosłownie chory, jeśli nie mógł mordować. Straszne rzeczy opowiadano z „komenderówki”, bodajże w Dritte czy w Wittenberge, dokąd wysyłano przez pewien czas ludzi z tzw. transportami B na wykończenie. Był to chyba rok 1941 – 42 i Dreimann był tam Lagerführerem. Wtedy działy się tam potworności. Uwierzyłem w te opowieści, kiedy sam prawie naocznie widziałem taką scenę.

Gdzieś w lecie 1944 roku odbyło się wieszanie więźnia Belga za sabotaż przy pracy. Jedna z egzekucji publicznych wobec wszystkich więźniów zebranych w czworobok na placu apelowym pod osłoną uzbrojonych SS. Skazaniec zawisł wysoko na szubienicy wśród przerażającej ciszy współtowarzyszy. Wreszcie podeszli więźniowie sanitariusze i odnieśli trupa do kostnicy. Za nimi, jak zwykle w takich razach, poszedł Dreimann i tam stwierdzono, że niby-trup daje słabe znaki życia. Wtedy Dreimann kopnął go i z okrzykiem: du Schweinehund wystrzelił z broni krótkiej w głowę; „masz już dość” mówi do siebie i jakby do trupa i znów stwierdza, że ten – leżąc w kałuży krwi – jeszcze nie całkiem ducha wyzionął (czy tak było istotnie, nie wiem, możliwe, że strzał był niecelny lub też morderca był pijany, więc widział ruchy, których nie było), więc porwał za sznur leżący obok, z sadystyczną pasją założył pętlę na szyję i pomagając sobie nogą długo dusił już teraz naprawdę trupa. Tak zrobi tylko wyjątkowy zboczeniec – morderca, zdziczały kat.

Tak w ogólności przedstawiały się władze obozu ze strony SS. Naturalnie ci wszyscy, o których wyżej była mowa, stanowili tylko coś w rodzaju straży obozu i wykonawców wyroków. Ton obozowi nadawał stojący niby z boku komisarz polityczny. On był właściwym zwierzchnikiem, jego czynnością było przeglądanie akt więźniów i zlecenia wykonania wyroków, on przesłuchiwał więźniów, stawiał wnioski, stanowił przy obozie placówkę gestapo czy SD. Nazwiska komisarza politycznego nie znałem.

Gospodarczo obóz podlegał znów innej władzy, która kierowała tylko drogą „papierów” rozbudową obozu w miarę rozwijania się placówek pracy wokół niego.

Niejako przedłużeniem władzy ku dołowi były władze spośród więźniów – na ogół zaufanych SS. Władze administracyjne Lagerälteste, Blockälteste, Stubendienst. W pracy zaś – Arbeitsdienst – kapo, Ober-kapo, kapo, Vorarbeiter.

III. EGZEKUCJE, MASOWE MORDY ITP.

Od końca 1943 roku, to jest od chwili mojego przybycia do Neuengamme, według danych ścisłych odbyły się już do 1944 roku (czasu dokładnie nie pamiętam).

1) Powieszenie 18 Rosjan, których nie wiadomo skąd przywieziono do bunkra przy łaźni.

2) Powieszenie grupy około 80 Holendrów, których wywołano pewnego dnia częściowo z obozu, częściowo z rewiru. Wieszano nawet ciężko chorych. Lista z oddziału politycznego.

3) Dwie albo trzy egzekucje publiczne wobec wszystkich więźniów na placu apelowym pod osłoną karabinów, głównie na próbujących ucieczki czy sabotażu w pracy, celem odstraszenia więźniów od ucieczki i wzmocnienia strachu, zwłaszcza w okresie, kiedy Niemcy chyliły się ku upadkowi. Wrażenie tych egzekucji było straszne nawet dla starych więźniów, oswojonych ze śmiercią. Egzekucjom tym nadawano pozory prawne, czytając wyrok i tłumacząc na wszystkie języki. Zwykle w motywach było: „ucieczka z włamaniem czy morderstwem”.

4) Nie było tygodnia, żeby pojedynczo nie powieszono w bunkrze kilku osób. Na ogół byli to ludzie przyprowadzeni z zewnątrz, rzekomo z wyrokami sądowymi, różnych narodowości, rzadko kobiety. Byli też nasi współtowarzysze głównie z tzw. Torsperry,

z karnej kompanii, którzy w obozie – jak ogólnie mówiono – czekali na usankcjonowanie wyroku przez Berlin.

5) Pojedyncze wypadki śmierci z pobicia podczas śledztwa przy wymuszaniu zeznań przez

Politische Abteilung na więźniach w bunkrze, głównie pochodzących z zewnątrz.

O innych wypadkach nic mi osobiście nie wiadomo, choć muszę przyznać, że rewir miał dość dużą kontrolę wykonanych egzekucji, choćby przez to, że z reguły pielęgniarze wynosili ofiary mordów do kostnicy.

Dla całości podaję, że tuż przed zakończeniem obozu, już po moim wyjeździe, miały się odbyć masówki w piwnicach dwóch bloków murowanych. Na jakich więźniach, nie wiem, bo obóz był ewakuowany. Wskazówek co do tego może udzielić Aleksander Nowosielski, zamieszkały w Warszawie, jako ten, który prawie do ostatniego dnia był w Neuengamme.

Z wiadomości niesprawdzonych podaję: gdzieś w lutym 1944 roku wyjechał z Neuengamme transport pięciuset chorych nieuleczalnych i chronicznych, rzekomo do Dachau. Przy ładowaniu do pociągu nie byłem. Świadkowie twierdzili, że był to specjalny pociąg „do gazowania”. Mówiono, że chyba niezbyt daleko zajechali. Prawdopodobieństwo tej wersji podnosił fakt, że do tego czasu z takim transportem jechała opieka z rewiru celem przekazania chorych w Dachau. Tym razem po raz pierwszy chorzy wyjechali sami.

Za moich czasów gazowania czy masowych mordów przez zastrzyki nie było, przynajmniej w obozie macierzystym. Czy takie fakty zaszły gdzieś na „komenderówkach”, nie wiem, choć czasem dochodziły mnie słuchy o tym, głównie o zastrzykach, ale nigdy nie mogłem wyłowić czegoś konkretnego. Trzeba by chyba uciec się tu do zeznań ludzi z „komenderówek”, których na końcu obozu było grubo ponad dwadzieścia, najlepiej więźniów z personelu sanitarnego, którzy mieli duży wgląd w te fakty. Na „komenderówkach” odbywały się podobnie jak w obozie macierzystym normalne egzekucje, choć często przekazywano skazańców do obozu macierzystego celem wykonania wyroku.

To dotyczyłoby mojego okresu pobytu w obozie. Z ust wiarygodnych za poprzedni okres obozu wiem konkretnie:

1) przełom 1941 lub 1942 roku – „wygazowanie” raz 80, drugi raz ponad 150 Rosjan, jeńców wojennych w „bunkrze śmierci” przy łaźni po uprzednim jego uszczelnieniu;

2) masowe „szprycowanie” chorych, głównie gruźliczych, za czasów, gdy Lagerarztem

był niejaki Jäger „lekarz-dentysta”; zastrzyki prowadził niejaki „Uta”, sanitariusz SS. Co wstrzykiwał, nie wiadomo, bo zostawał sam na sam z delikwentem i przerywał pracę, gdy trupa wynoszono. Zastrzyki robił podpotyliczne, chyba domózgowe (dokomorowo). Śmierć następowała nagle. Czy „Uta” to było nazwisko czy przezwisko, nie wiem.

Ten sam „Uta” wyrównywał – jak się wyrażał – rachunek, jeśli mylnie podano za nieżywego kogoś, kto żył i papiery już odeszły do Berlina. Stosował sposób prosty – zastrzyk i odchodził ze słowami „już się zgadza”.

Na zakończenie tego rozdziału muszę wspomnieć o jednym jeszcze okrucieństwie. Bywały sporadyczne wypadki ucieczki, kiedy więźniowie szybko bywali schwytani tuż za tzw. Posten Kette czy też wyśledzeni przez psy w jakimś schowku w budynkach obozu. Wtedy często psy rozszarpywały ofiarę, a zmasakrowane zwłoki rzucano na plac apelowy i cały obóz gęsiego musiał obok nich przedefilować. Miało to zastraszyć chętnych do ucieczki.

Tu wypada jeszcze wspomnieć – choć omówię to obszernie na końcu w osobnym rozdziale – o końcowej fazie likwidacji obozu na statkach pod Haffkrug w Zatoce Lubeckiej. Fakt, który nie znajduje precedensu w historii żadnego obozu, a w każdym razie w zastosowaniu do całości obozu.

Wreszcie ostatnie stwierdzenie – miejsca zbrodni „bunkier śmierci” i ewentualnie plac apelowy przy egzekucjach publicznych. Innych miejsc bezpośrednich egzekucji nie było za moich czasów. Zabudowania, kąpieliska w ogóle nie były wyzyskiwane dla uśmiercania więźniów. Przy krematorium też nie było podobnych urządzeń. Jedynie wyroki przez rozstrzelanie załatwiano przy krematorium, ale to dotyczyło tylko Niemców wojskowych czy SS za zdradę. Pojedyncze wypadki, tzw. Genickschuss załatwiano w „bunkrze śmierci”. Zresztą widziałem osobiście tylko jedną ofiarę tego typu mordu. Innych (Niemcy) tylko przywieziono do kostnicy z zewnątrz.

W końcowej fazie obozu bunkier wymalowano wewnątrz, powyjmowano bloki i haki z sufitu. Szubienicę, a raczej jej części składowe stojące na jednym z bloków, zniszczono. Co się stało z krematorium, nie wiem. Gdy wyjeżdżałem jako ewakuowany, było jeszcze potrzebne.

To by było wszystko, co ogólnie mogę powiedzieć o obozie. Jest to trzon zasadniczy wiadomości możliwie obiektywnych, w każdym razie pewnych w tym, co podaję bez zastrzeżeń.

Z kolei przechodzę do spraw mi znanych, dotyczących szpitala obozowego, w którym zacząłem pracować od 10 grudnia 1943 roku, najpierw krótki czas na 3 rewirze (chirurgia brudna), potem 4 (oddział wewnętrzny), a od 15 lutego 1944 roku – 2, późniejszym 4, mającym najgorszą sławę.

SZPITALNICTWO I SPRAWY SANITARNE W OBOZIE HAMBURG-NEUENGAMME

Część obozu oddzielona od reszty parkanem, za którym stały cztery obszerne baraki, stanowiła tzw. rewir. Teren ten zasadniczo nie podlegał komendantowi obozu. Za tę część był odpowiedzialny bezpośrednio przed Berlinem Standortarzt, a przed nim bezpośrednio tamże pełniący służbę Lagerarzt. Standortarzt był jakby odpowiednikiem komendanta dla całości obozu, Lagerarzt – tylko dla obozu macierzystego. Rewir był w każdym obozie niezależny od władz obozu i zasadniczo władze obozowe nie miały do niego wstępu. Jeśli zaś wchodziły na ten teren, to powinny to robić za wiedzą Standortarzta i mieć na to zezwolenie. Był to bardzo ważny moment i od jego pozycji dużo zależało. Praktyka jednak, przynajmniej w Neuengamme, wykazywała co innego. Autorytet Standortarzta był mały, władze obozu rządziły też na rewirze, kpiąc sobie z jego zarządzeń i wydając zarządzenia często sprzeczne, a zawsze krzywdzące szpital.

Podkreślam to tak szeroko, żeby uwidocznić anormalne stosunki w Neuengamme, różne od innych obozów i w konsekwencji – jak zobaczymy – wprowadzające katastrofalny stan zdrowotny obozu. Obciąża to dodatkowo władze obozu. Były to zbrodnie, których pośrednio władze te były powodem, przekraczając własne kompetencje. Jeden z Lagerarztów wprost przez nas interpelowany w tej sprawie odparł, że niestety on nie ma nic do powiedzenia, jeśli chodzi o pewne reformy, bo rewir w Neuengamme podlega komendantowi z tego względu, że należy do obozów likwidacyjnych. Czy tak było istotnie, czy tylko tak tłumaczył się wygodnie tenże Lagerarzt, tego do końca obozu nie dowiedziałem się.

Standortarztem przez cały czas mojego pobytu w obozie był niejaki Trzebiński (nie wiem, czy nie Tschebinsky). Bywał na rewirze rzadko, kontrolował tylko formalnie sprawy szpitala, zarządzenia wydawał telefonicznie lub przez sobie bezpośrednio podległe władze, inicjatywy w szkodzeniu szpitalowi nie wykazywał, ale też zupełnie nie wykazywał chęci poprawienia jego stanu, zupełnie nie starał się o zniesienie czy łagodzenie zarządzeń władz, choć bardzo dokładnie był informowany o skutkach nielogicznych rozkazów, a często już naprzód przedstawiało mu się przewidywaną katastrofę, gdy skutki kazały na siebie czekać miesiące, ale nieubłaganie nadeszły, pociągając za sobą setki żyć ludzkich.

Lagerarztami za moich czasów kolejno byli 1) Adolf (nazwiska nie znałem), 2) Geigel (lub „r” na końcu), 3) Oberjunker o nieznanym nazwisku, 4) Klein (ten stracony w procesie z Belsen) i w końcu 5) Kitt. Wszyscy charakteryzowali się tym, że byli odbiciem swojego szefa. Nie starali się szkodzić, ale też wykazywali karygodną bierność wobec katastrofalnych stosunków na rewirze. Znali potrzeby, bo codziennie po kilka godzin urzędowali, często spotykając się bezpośrednio z oddziałami i chorymi. Znali poza tym zdrowotność obozu przy przeglądach ludzi do transportów do pracy na „komenderówkach”, widzieli bezpośrednio w kąpielisku cienie ludzkie powracające z takich „komenderówek”. Zdobywali się nawet na rzeczowe uwagi, czasem współczucie, ale też na tym się kończyło.

Walka ze śmiercią pozostawała tylko i wyłącznie w rękach lekarzy i pielęgniarzy – więźniów, przy ograniczonych mocno możliwościach zakreślonych przez warunki pracy, brak personelu, brak miejsc i lekarstw.

PODSTAWOWE ZASADY ORGANIZACJI SŁUŻBY ZDROWIA I SZPITALNICTWA

I. Personel sanitarny rekrutujący się z więźniów

a) Z końcem 1943 roku na rewirze pracowało oficjalnie 38 osób. Byli to tzw. odkomenderowani, tyle osób miało zupełnie wystarczyć do pracy nad zdrowotnością całego obozu. Naturalnie była to liczba śmiesznie mała. Życie korygowało ją w ten sposób, że nielegalnie używano do pracy znacznie więcej osób, rekrutujących się ze stanu chorych, których w tym celu przetrzymywano na rewirze, co zresztą groziło konsekwencjami karnymi.

Zasadniczo rozdział tych 38 osób był następujący: na czele stał kapo, jemu podlegali blokowi, rozdzieleni po poszczególnych rewirach, a tym podlegali lekarze i sanitariusze, też przydzielani do rewirów. W tej liczbie byli też dentyści i personel biura szpitalnego.

Funkcje: praca normalna szpitalna, praca w ambulansie, kontrola bloków (przeglądy za wszami, świerzbem itp.), sprawy sanitarne przy kąpielisku, przeglądanie transportów przybyłych i jadących na „komenderówki”, przyjmowanie wszystkich transportów chorych z „komenderówek”, dyżur sanitarny w czasie nalotów.

Różnorodność prac stwarzała takie warunki, że żadnej z nich nie można było wykonać przyzwoicie, choć bywało często, że zatrudnieni na rewirze pracowali całą dobę.

b) W połowie 1944 roku stopniowo zaczęto powiększać personel, który w swym najlepszym okresie liczył 130 odkomenderowanych.

c) Zawodowe kwalifikacje personelu pod koniec 1943 roku: czterech lekarzy, dwóch techników dentystów, reszta to ludzie, którzy w obozie uczyli się leczenia i pielęgnowania chorych. Bardzo wymowną ilustracją tych stosunków był kapo rewiru, który poza tym, że załatwiał sprawy ogólnego nadzoru, był głównym chirurgiem szpitala oraz zabierał decydujący głos w sprawach ściśle lekarskich, a na wolności był szoferem. Abstrahuję w tej chwili od jego umiejętności, które w czasie, kiedy się z nim zetknąłem, były dość duże. Po prostu [nabył je], pracując na tym polu ponad dziesięć lat. Ale na każdym kroku można było obserwować te anormalne stosunki, wpływ ludzi bez kwalifikacji, a o decydującym głosie. Wina w tym lekarza naczelnego SS, który kontynuował stosunki z obozów niemieckich, gdzie przy chorych nie wolno było zatrudniać fachowców. Ale przecież – o ile mi wiadomo – od 1941 roku był wyraźny rozkaz Berlina, że rewir ma być fachowo obsadzony. Neuengamme weszło na tę drogę późno, bo dopiero w ostatnim okresie 1944 roku i to jeszcze nie w stu procentach, kapo do końca nie był fachowcem. W tym okresie liczba lekarzy wzrosła do ponad 50 zatrudnionych oficjalnie w związku z dużym napływem do obozu inteligencji francuskiej, duńskiej i holenderskiej.

II. Liczba łóżek

Trzeba zaznaczyć, że podlegało to dużym fluktuacjom, co dokładnie omówię później. Zasadniczo podstawowe cztery rewiry obejmowały z górą tysiąc łóżek; w tym na 1 rewirze około 70, reszta rewirów liczyła mniej więcej ponad trzysta łóżek każdy. Przydział chorych na poszczególne rewiry był dokonywany w ambulansie rewirów według rozpoznanych schorzeń. Kwalifikował lekarz ambulatorium według schematu.

Rewir 1 – chirurgia czysta oraz tzw. prominenci. Co do tych ostatnich, to zwykle lekarz miał mniej do powiedzenia, więcej decydowały tu stosunki prominenta. Przejściowo była też tam jedna izolacyjna salka dla chorych zakaźnych.

Rewir 2 – do lata 1944 choroby płuc, gruźlica, wysięki opłucnowe bez zmian w miąższu płuc, ropniaki opłucnej itp., dalej biegunki obozowe oraz przejściowo choroby zakaźne.

Rewir 3 – chirurgia mała, „brudna”: ropnie, ropowice, skomplikowane złamania z ropieniem, wrzody goleni, czyrakowatość itp.

Rewir 4 – choroby wewnętrzne poza gruźlicą i biegunkami. Przejściowo choroby zakaźne.

To było podstawą umieszczania na rewirach. Pod jesień 1944 roku rewir 2 zamienił się lokalem z rewirem 4. Było to o tyle celowe, że był lepiej izolowany, stał na uboczu w stosunku do ruchu interesantów.

III. Sprawa lekarstw

Lekarstwa dostawaliśmy z SS apteki przy obozie. Każdy rewir miał książkę zapotrzebowań i według niej otrzymywał formalnie, co zapotrzebował. Naturalnie pisało się nie, co istotnie potrzebowano, tylko to, co można było dostać. Na ogół było wszystko, tylko że ilości wydawano śmiesznie małe. Na terenie obozu leki rozdzielał kapo, później apteka więźniów według subiektywnego podejścia, w porozumieniu z każdym z lekarzy naczelnych rewirów.

Na ogół dość lekarstw miał rewir 1, jako tzw. reprezentacyjny, najmniej – rewir 2, względnie później 4. Było to zrozumiałe jeśli pamiętać, że z ilościową potrzebą lekarstw nie liczono się, a przecież schorzenia przebiegające najciężej oraz główna fala chorych przechodziła przez rewir 4.

Szczególnie katastrofalnie przedstawiała się tzw. pierwsza pomoc czy przeprowadzenie chorego przez krytyczne momenty choroby ze względu na zupełnie niewystarczającą ilość środków nasercowych. Nie wprowadzam tutaj w omówieniu cyfr, bo wahały się one znacznie i nie zawsze ich wzrost świadczył o polepszeniu się stosunków na rewirze. Ogólna charakterystyka jest tu bardziej przejrzysta, szczegóły miałyby wymowę dla fachowców.

Z lekarstwami łączy się sprawa diet i odżywiania. Zasadniczo każdy chory dostawał jedzenie obozowe. Były przewidziane diety dla chorych biegunkowych, dalej – pooperacyjnych i w małym stopniu – wysoko gorączkujących, czy wreszcie – z chorobami przewodu pokarmowego, poza biegunką obozową. Naturalnie wszystko to było zupełnie niewystarczające, pomijając to, że dieta była często tym samym zwykłym jedzeniem. Realną różnicę stanowił biały chleb, jeśli chodzi o zupę, to bywała różna.

Ograniczenia w możliwości stosowania „diety” były stale. Dla ilustracji podaję fakt, że w pewnym momencie przy ponad pięciuset chorych na biegunkę, tylko 50 „diet” otrzymywał rewir 4. Pełnego zapotrzebowania nie otrzymał nigdy.

Dożywianie chorych. Dla rewiru wydawano tzw. Phrix Hefe. Był to niemiecki erzac, proszek ze słomy jęczmiennej impregnowany – jak nam mówiono – białkami i bodajże witaminą B.

Stosowano to jako dodatek do zupy, zresztą wtedy, gdy było go pod dostatkiem. Chorzy używali tego dość chętnie, przybierali na wadze. Wyrabiały to zakłady w Wittenberdze. Sprawozdania o działalności tej namiastki wysyłano okresowo do Berlina. Poza tym dodatkowo z kuchni przychodziło na rewir nieco więcej jedzenia za sprawą tych więźniów, którzy pracowali w kuchni, wreszcie zmarli byli na stanie wyżywienia zwykle do apelu wieczornego, a więc i po nich zostawało zawsze na tzw. Zulage.

Mimo tych wszystkich kombinacji chorzy byli niedożywieni (chodzi o jakość). Jeśli przybierali na wadze, to było to wynikiem „organizacji” (szabru) i dobrych stosunków z uprzywilejowanymi.

IV. Śmiertelność

Tutaj jestem zmuszony przejść chronologicznie trzy fazy obserwowane w obozie, żeby zorientować w przyczynach dużej zmienności liczb (naturalnie przypominam, że chodzi o czas od przełomu 1943 roku).

Okres pierwszy, od grudnia 1943 do późnej wiosny 1944 roku śmiertelność [była] mała. Na ogólną sumę 8 tys. do 12 tys. więźniów w obozie macierzystym i na „komenderówkach” miesięcznie średnia nie przekraczała około 120. Był miesiąc (chyba kwiecień), gdzie w sprawozdaniu miesięcznym figurowało 70 zmarłych. Liczby te tłumaczy fakt, że w tym okresie nie obserwowano wielu wypadków biegunki obozowej, choroby, która chyba najwięcej ofiar pociągała. Na to składało się, że nie było tzw. zugangów, to jest, że ci, którzy przebywali w obozie, przeszli już kilkakrotną selekcję, często Oświęcimia, Buchenwaldu i innych obozów. Transporty wprost z więzień holenderskich czy belgijskich były na wymarciu. Pozostali silniejsi. Do tego dołączyć należy fakt, że rewir rozporządzał wystarczającą liczbą miejsc, przyjęcia chorych na rewir były rzeczowe, na czas, gdy można było istotnie jeszcze pomóc.

Gdyby nie to, że „komenderówki” Bremen Farge i Braunschweig-Dritte przeżywały wtedy swoją sławę „fabryk śmierci” i transporty chorych stamtąd robiły wrażenie, że obóz pozostał obozem śmierci, sam obóz macierzysty reprezentował stosunki zdrowotne niezłe. Zasadniczą przyczyną śmierci w tym okresie była gruźlica. Poza tym muszę tutaj stwierdzić, że w tym okresie odeszły z Neuengamme dwa albo trzy transporty chorych przewlekłych niby do Dachau na kurację, liczące – skromnie mówiąc – ponad tysiąc osób i zostały skreślone z [ewidencji] obozu. Naturalnie, byli to kandydaci na śmierć, gdyby zostali w obozie. Co się z nimi stało, nie wiadomo, zwłaszcza z jednym transportem, o którym szerzej w innym miejscu mówiłem, a który wyjechał bez obsługi sanitarnej.

Na około dwa miesiące przed zakończeniem tego okresu zaczął się nagły wzrost liczby transportów więźniów z krajów bałtyckich, bałkańskich i wreszcie z Francji. Były to transporty liczące nierzadko dwa – trzy tysiące osób. Obóz zaczął pęcznieć, przepełnienie w obozie macierzystym stało się niemożliwe, warunki sanitarne coraz gorsze.

W tym okresie „komenderówki” rosły z dnia na dzień i organizowały się coraz to nowe. Miało to kolosalny wpływ na przyszłość zdrowotności i śmiertelności w obozie. Przybywali ludzie niewysortowani przez ciężkie warunki innych obozów, często wprost z wolności. W tym okresie zapadły dwie decyzje władz obozowych, które dla fachowców z góry zapowiadały nieuchronną katastrofę.

1) Nagły rozkaz (autorstwo niepewne, mówiono, że Berlin, inni, że samorzutne zarządzenie władz obozowych), że należy stan chorych zredukować do 10 proc. stanu obozu. Ponieważ obóz macierzysty liczył 7 tys., na rewirze wypadło zatrzymać tylko siedmiuset chorych, gdy tymczasem było ich nieco ponad tysiąc, a i zdrowotność w obozie ze względu na Zugangi obniżała się z dnia na dzień. Jak trudno było w tej sytuacji utrzymać stan

siedemset dowodzi fakt, że mimo dokładnego przepatrzenia chorych przy zastosowaniu rygorystycznego klucza zwolnień sam Lagerarzt doszedł do wniosku, że z 750, którzy zostali, nie można zwolnić nikogo. Ponieważ rozkaz musiał być wykonany, pozostawiono pięćdziesięciu ludzi w rubryce „goście”. Nie pomogło tłumaczenie, że jest to niewykonalne, zwłaszcza, że nie było tygodnia, żeby „komenderówki” nie przysyłały od stu do trzystu chorych i wyniszczonych ciężką pracą, zabierając nowe partie zdrowych.

2) Rozkaz władz obozowych (z wykonalnością do 24 godzin) natychmiastowego opróżnienia rewirów 2 i 3. Było to gdzieś w połowie czerwca 1944 roku (dokładnie nie pamiętam). Bloki szpitala zajęli internowani Francuzi „kolaboracjoniści”. Zaznaczam, że były to rewiry najbardziej pojemne. Z tą chwilą wchodzimy na drogę katastrofalnej śmiertelności.

Okres drugi. Szpital zajmuje tylko rewir 1 z około siedemdziesięcioma łóżkami, reszta to ambulans, gabinety pomocnicze, sala operacyjna i biura i rewir 4 z pięcioma salami po 51 łóżek piętrowych oraz małą salkę na dziewięć łóżek (razem 264 łóżka). Jedna sala tego rewiru – ściśle odizolowana – jest stacją doświadczalną, tej więc w tym rozważaniu nie liczę, bo zresztą nie podlegała ona naszym kompetencjom.

Rewir 1 w nowym układzie przejął tylko niektórych chorych, głównie zapalenia płuc, zresztą pozostał – jak poprzednio – głównie chirurgicznym czystym i „prominenckim”. Cały ciężar leczenia spoczął na rewirze 4, który w fazie początkowej podzielił się salami następująco: a) dwie sale zajęła chirurgia brudna (102 łóżka),
b) jedna sala – gruźlica (51 łóżek),
c) jedna sala wewnętrzna (51 łóżek),
d) jedna sala biegunek obozowych (51 łóżek),
e) mała salka chorób zakaźnych (9 łóżek).

Przeciętnie na łóżko wypadło po zainstalowaniu się chorych od trzech do czterech (!), a później nawet sześciu (!).

W tym okresie, który trwał od połowy czerwca do końca września, a więc trzy miesiące, śmiertelność szybko zaczęła wzrastać, osiągając pod koniec tego okresu liczbę 1,3 tys. zgonów miesięcznie (obóz macierzysty i „komenderówki”). Składały się na to [następujące przyczyny]:

a) obóz niewspółmiernie rozrósł się i pod koniec lata liczył około 55 tys. ludzi z numerami porządkowymi do blisko 80.000;

b) zapotrzebowanie do pracy na coraz to liczniejszych „komenderówkach” wzmogło się, z ludzi wyciskano ostatek sił, normę człowieka zdolnego do pracy tak wyśrubowano, że ten tzw. chory był już też równocześnie niezdolny do życia;

c) przyjęcia na rewiry były prawie niemożliwe, tylko umierający zwalniał miejsce w szpitalu; procent nowych chorych w beznadziejnym stanie, najczęściej tych, którzy padli przy pracy, był tak duży, że o przyjęciu lżej chorego, jeszcze trzymającego się na nogach, nie było mowy;

d) odżywienie pogarszało się, został odcięty kontakt z rodzinami i paczki żywnościowe nie przychodziły (wyjątek: Duńczycy);

e) jak zwykle w tych okresach ogólnego wycieńczenia ludzi, zaczęła szaleć biegunka obozowa. Pojawiła się też masowa dyfteria. Na szczęście nie było epidemii tyfusów.

Mimo tych fatalnych warunków śmiertelność w tym okresie należy uznać za stosunkowo małą. Wytrzymałość ludzka przechodziła granice logicznego lekarskiego myślenia. Gorszą zmorą tego okresu było to, że przynajmniej połowa stanu obozu, to były cienie ludzkie, ledwo chodzące, i to, że szła jesień i zima ze strasznym hamburskim klimatem. Niestety, nic nie zrobiono, żeby sytuację poprawić, mimo że ze strony rewiru takie sugestie były i, mimo że zasadniczo Lagerarzt (Oberjunker) podzielał nasze złe przewidywania. Więcej jednak zaczęły przemawiać fakty – ludzie marli na blokach mieszkalnych bez pomocy, padali na apelach i przy pracy, wydajność pracy [była] prawie żadna, nie można było wybrać z kilku bloków małych transportów na „komenderówki”, po blokach leżeli ludzie, których biciem i groźbą śmierci nie można było ruszyć do pracy. Rewir nie mógł tych mas chorych wchłonąć.

To zmusiło władze obozowe do wydzielenia jednego bloku w obozie jako tzw. blok ochronny, wnet trzeba było stworzyć drugi podobny, ale i to nic nie pomogło, bo prawie nie było dnia, żeby większe transporty chorych z „komenderówek” nie wracały.

W tym stanie rzeczy liczba zgonów osiągnęła liczbę ponad 1,5 tys. w miesiącu. Sprawą zainteresował się Berlin. Dość wspomnieć, że gdyśmy zrobili obliczenia, to okazało się, że śmiertelność w obozie macierzystym osiągnęła 5,4 proc. ogółu ludzi w obozie macierzystym; na „komenderówkach” stan ten w dwu czy trzech wypadkach był lepszy, a na ogół gorszy i dochodził do 20 proc. ogólnego stanu liczebnego w stosunku miesięcznym (najgorzej „komenderówka” Husum). Mówiono w obozie, że za stan ten Berlin uznał odpowiedzialnym Lagerkommandanta Pauly’ego i nakazał uzdrowienie stosunków. Naturalnie, jeśli to prawda (a wyglądało na to z nowych zarządzeń, że ktoś wmieszał się w te sprawy), było już za późno. Można było przypuszczać, że fatalne błędy przeszłości nie dadzą się szybko naprawić.

Pamiętam, zwrócono się do nas, co należy robić (przez SS sanitariusza). Postanowiono iść nam na rękę. Zwolniono dwa zabrane rewiry, prawie połowę obozowych baraków dano do dyspozycji rewiru (stopniowo!), pozwolono na otwarcie 5 rewiru w obozie, ściągnięto chorych i słabych z „komenderówek”, rozszerzono wskazania do tzw. leichte Arbeit i sitzende Arbeit, powiększono personel sanitarny, dano więcej lekarstw. Niewątpliwie było to dużo, ale niewiele pomogło, zrobiono to o parę miesięcy za późno.

Dla zamknięcia tego okresu dodam, że co miesiąc prawie (powtarzało się to i potem), niby dla odciążenia rewiru wysyłano średnio 150 chorych do Bergen-Belsen (nazywało się to Transport der Kranken nach Aufenthaltslager Bergen-Belsen) na ogół na gruźlicę, a stamtąd niby zdolnych do pracy w tej samej liczbie przywożono (10 proc. zdolnych do pracy w chwili przyjazdu musieliśmy przyjmować na rewir, a resztę w najbliższych dniach). Transporty te były dla chorych tak męczące, że raz zdarzyło się, że jedna trzecia transportu wymarła, zanim zajechała na miejsce przeznaczenia (inna rzecz, że do transportu wybierano ludzi beznadziejnych, bo nigdy nie wiadomo było, co ich po opuszczeniu obozu spotka). Przechodzę do dalszej części.

Okres trzeci. Od końca września 1944 do chwili ewakuacji, a więc około 15 kwietnia 1945 roku.

W tym okresie obóz przypominał stosunki w Bergen-Belsen, większość to ludzie chorzy lub wycieńczeni, mimo poprawy stosunków w kierunku zwolnień od pracy i przyjęcia na rewir; stan zdrowotny był tego rodzaju, że zdrowych prawie nie było. Miarą tego, kto jeszcze może pracować, było, czy jest w lepszym stanie od przeciętnie chorego. Zmniejszenie śmiertelności nie wystąpiło, mimo dużych wysiłków personelu sanitarnego.

Miesięczne liczby zmarłych zaczęły rosnąć. Zaczęła szerzyć się w straszliwy sposób biegunka i gruźlica, z którą zbyt długo nie walczono; ludzie dojrzeli do śmierci. Śmiem zaryzykować zdanie, że nawet w najlepszych warunkach śmiertelność tego okresu nie dałaby się dużo zmienić, zbyt wyniszczono ludzi.

Przeciętna śmiertelność ponad 2 tys. osób miesięcznie. Najgorszy był grudzień 1944 roku. Zmarło z górą 3,5 tys. ludzi (cały obóz z „komenderówkami”). Dość powiedzieć, że w Wigilię Bożego Narodzenia zanotowano 270 trupów.

Rewir 4 w tym okresie spełniał rolę jakby sortowni ludzi; co do leczenia – zostawało na rewirze, beznadziejni – szli na bloki obozowe. Poza tym wydzielono grupę z rozpoczętym leczeniem (odma, wyrwanie nerwu przeponowego) do bloków ochronnych i wreszcie w niezłym stanie z zaawansowanymi skutkami leczenia do dyspozycji rewiru (tych też nie wolno było zatrudniać).

Tak więc na rewir 4 były zwrócone oczy wszystkich, każdy wiedział, że z chwilą, gdy tam się dostanie, los jego się rozstrzygnie, że prysną jego złudzenia, tam dowie się, do jakiej grupy należy. Trzeba przyznać, że to sortowanie odbywało się bez presji ze strony SS, leżało w rękach lekarzy więźniów. Możliwości diagnostyczne [były] wystarczające.

Śmiertelność na tym rewirze w tym okresie wynosiła od 8 do 35 ludzi dziennie. Rewir 4 w okresie od 3 listopada 1944 do 13 marca 1945 roku (materiał książkowy sam przejrzałem i osobiście policzyłem) wykazał 2 870 zgonów, z czego na gruźlicę wypadło 700, reszta biegunka i inne.

Poza rewirem 4 śmiertelność w innych rewirach dochodziła do 20 dziennie.

W ten sposób zamknąłbym całość omówienia śmiertelności obozu w szczegółach. Wypadnie jeszcze zsumować wyniki. Dane te opierają się na liczbach podanych ustnie przez kierownika biura szpitalnego, Niemca, więźnia Emila Zulegera i obejmują czas od powstania obozu do chwili zniszczenia wszystkich akt na rewirze. Częściowe zniszczenie dokumentów odbyło się już wcześniej, gdzieś w styczniu czy lutym 1945 roku. Co do dokumentów biura politycznego, to zostały one spalone też w tym okresie (dokładniej nie pamiętam). Robili to SS-mani osobiście.

Ogólna liczba zgonów przeszła 19 tys. więźniów, w tym brak jest (za cały czas istnienia obozu):

1) ludzi, na których wykonano wyroki śmierci (liczby tej nawet w przybliżeniu podać nie umiem),

2) około 4 tys. jeńców rosyjskich, którzy wymarli w obozie, nie wliczono ich w stan obozu,

3) brak jest również zmarłych po zniszczeniu ksiąg do chwili ewakuacji i w czasie ewakuacji, a więc jeszcze około 3 tys. osób,

4) brak jest wreszcie wysokiej liczby ofiar zatopionych 3 maja 1945 na statkach pod Haffkrug (około 8 tys. osób).

Na konto tego obozu zaliczyć wreszcie należy transporty chorych i wycieńczonych [wysyłane] do Dachau i Bergen-Belsen, ludzi, których obóz podprowadził pod próg śmierci i skreślił ich ze swojego stanu, mimo że dni ich były policzone.

Opierając się na przybliżonych danych możliwie obiektywnych, trzeba w tej grupie liczyć 10 tys. ludzi. Naturalnie było sporo takich, którzy doczekali się wolności, ale umierali masowo, będąc już pod pełną opieką władz alianckich.

Dla orientacji końcowej podaję, że liczba porządkowa więźniów pod koniec obozu wynosiła grubo ponad 80 000 (dokładnie nie wiem). Zdaję sobie sprawę z tego, że cyfry przeze mnie podane przekraczają niewiele połowę tej cyfry, z czego by wynikało, że reszta uniknęła śmierci. Wiem natomiast, że tak nie było. Od tej liczby należy odjąć przynajmniej połowę tych, którzy przeszli do innych obozów koncentracyjnych w trakcie akcji częstych przesunięć między obozami. Jak z tej strony przedstawiał się obóz Neuengamme cyfrowo, nie umiem wskazać żadnych pewnych danych. Z więźniów Polaków, jeżeli żyje, mógłby dużo wyjaśnić Roman Wiśniewski, zabrany z Poznania. Sądzę jednak, że utonął.

EWAKUACJA OBOZU I JEGO LIKWIDACJA

Już na przełomie lutego 1945 roku zaczęto liczyć się w obozie z możliwością ewakuacji, względnie likwidacji obozu. Krążyły dwie wersje: albo wywiozą nas gdzieś nad duńską granicę, albo zlikwidują gazem w obszernych bunkrach pod dwoma blokami murowanymi, gdzie gromadzono nas podczas alarmów lotniczych. Uwagę więźniów zwróciło to, że w tym czasie przygotowano skrupulatne uszczelnienie bunkrów.

Dokładnie nie pamiętam, ale chyba już w marcu wysłano do Bergen-Belsen około 2 tys. chorych z obsługą sanitarną, później jakieś tysiąc słabych i wycieńczonych w niewiadomym kierunku, mówiono, że dla wypoczynku w lepsze warunki. Część obozu oddzielono i zaczęto grupować Duńczyków i Norwegów, jako już nie więźniów, a internowanych. Duże transporty z innych obozów zwoziły kolumny samochodowe Szwedzkiego Czerwonego Krzyża.

Około 3 tys. więźniów od nas, też słabych i wycieńczonych, przewiozły te same kolumny [do] Fallingbostel, do obozu jeńców wojennych. Jakieś tysiąc ludzi słabszych do – jak mówiono pracy siedzącej – wyjechało do Hamburga. Niektóre „komenderówki” częściowo lub w całości wracały do Neuengamme. Powstał ruch w obozie tak duży, że nie można było się zorientować co do stanu liczebnego obozu. Wreszcie – już chyba w początkach kwietnia – wywieziono wszystkich internowanych Duńczyków (5 tys.) i kolaboracjonistów francuskich, wywieziono też karną kompanię (SK). Karna kompania przestała istnieć. W tym też czasie zlikwidowano widome znaki zbrodni w „bunkrze śmierci”.

Liczono się z linią frontu (obroną Hamburga). W budynkach starej klinkierni obok obozu zaczęto organizować szpital dla Wehrmachtu, który zresztą nie powstał, ale zabierano ze szpitala obozu całe urządzenia i sprzęt lekarski. Wreszcie spalono wszystkie dokumenty więźniów i rewiru. Obóz w zasadzie przestał pracować. Wydano paczki żywnościowe Czerwonego Krzyża. Wreszcie w połowie kwietnia zaczęto [więźniów] ewakuować do Lubeki pociągami towarowymi. Z rampy kolejowej przy obozie odchodziły transporty od tysiąca do 2 tys. ludzi. Była to podróż w nieznane, transport na miejscu dowiadywał się, dokąd przybył.

Osobiście dostałem się do Lubeki 20 kwietnia. Zajechaliśmy z transportem chorych. Rewir w Neuengamme w zasadzie przestał istnieć. Pozostawiliśmy według zarządzenia władz tylko tych, których dni były policzone. Rozkaz brzmiał: „zostają tylko ludzie w agonii”. Standortarzt sam to sprawdził. Zostało więc tylko 40 osób. Sam obóz był w chwili mojego wyjazdu mocno wyludniony, na placu apelowym stały dosłownie stogi słomy, w konsekwencji zarządzenia, że bloki muszą być zupełnie czyste, bez sienników w łóżkach. To samo odnosiło się do rewiru, z tym, że tutaj miało być czysto, ale łóżka zostały zasłane. Mówiło się, że obóz został przygotowany do spalenia w ostatniej chwili.

W Lubece transporty zatrzymywały się na molo, koło magazynów „Silo”. Tam przygotowano coś w rodzaju prowizorycznego obozu. Pomieszczeniem były towarowe wagony pociągu (głównie chorzy i słabi) oraz dwa statki: Thielbeck i nieco większy Athen. Miały one – jak mówili znawcy – możliwości zabrania do 3 tys. ludzi (każdy po 15 tys. ton).

Stąd co dwa, trzy dni odchodziły transporty więźniów do Zatoki Lubeckiej pod Haffkrug, gdzie w odległości pięciu – sześciu kilometrów od brzegu stał duży, 30 000-tonowy transatlantyk Kaparkona lub Kaprkona [Cap Arcona]. To był końcowy etap ewakuacji. Stare władze obozowe usunęły się w cień, całość prowadzili tutaj nieznani mi SS-mani. Dowódcą tego obozu był Hauptsturmführer, który przed wejściem Anglików zastrzelił się.

Stosunki w tej fazie obozu fatalne: głód (1/3 wyżywienia obozowego), ludzie stłoczeni tak, że dosłownie jeden na drugim leżał, na domiar złego wybuchł tyfus plamisty, przywleczony z Bergen-Belsen przez tych, którzy w drodze z „komanderówek” tam się zatrzymali. Do tego dołączmy tępą rezygnację ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że idą ku niechybnej śmierci – cel obozu na statkach był jasny.

2 maja przyszedł ostatni transport z Neuengamme, został załadowany na Thielbecka i po południu odpłynął pod Haffkrug. Na molo zostało jedynie około czterdziestu chorych na tyfus plamisty, których miał zabrać Szwedzki Czerwony Krzyż, z nimi też mnie – jako lekarza – zostawiono. Ostatniego więc momentu zatonięcia obozu osobiście nie przeżyłem. Lubeka została okrążona i nie zdążono mnie autem przewieźć pod Haffkrug, jak zamierzano.

Według wiarygodnych zeznań uczestniczących w katastrofie zatopienia, szczegóły przedstawiają się następująco:

W krytycznym dniu pod Haffkrugiem stały trzy okręty Cap Arcona, Thielbeck i Athen. W pewnym momencie zjawiły się samoloty alianckie i zbombardowały z niskiego lotu dwa okręty. Thielbeck szybko zatonął, Cap Arcona paliła się dłuższy czas i ostatecznie przewróciła się dnem do góry. Wystając nad wodę, dała schronienie tym szczęśliwcom, którzy w chwili powolnego przewracania się statku zdołali się przesunąć i utrzymać na wystającym kadłubie. Athen uratował się w ten sposób, że kapitan jego dał zlecenie przybicia do brzegu.

Straty w ludziach cyfrowo niepewne, podawano różnie, bo trudno jest ustalić, ile osób w chwili krytycznej było na wszystkich statkach, podają od 8 tys. do 13 tys. Osobiście szacuję straty w ludziach od 7 do 8 tys. Ma to swoje uzasadnienie w tym, że Cap Arcona nie liczyła więcej na swym pokładzie, jak ponad 5 tys. więźniów, Thielbeck zaś ponad 2 tys. Straty w ludziach na Athen minimalne. Nie było celnego trafienia, uratowało się ponad 2 tys. ludzi, z tego zaledwie około trzystu ze statków trafionych. Wpław udało się uratować tylko jednostkom. Tych trzystu uratowanych zdjęli z wystającego nad wodę kadłuba Cap Arcony alianci, bo trzeba dodać, że zatopienie odbyło się zaledwie parę godzin przed wejściem aliantów do Haffkrug. Katastrofie przyglądało się rozbite wojsko niemieckie, a nie było w ogóle próby ratowania tonących, jakkolwiek w pobliżu znajdowały się motorówki zdolne do niesienia pomocy. Jedna z nich nawet przedefilowała wobec tonących. Były wypadki, że SS z brzegu strzelało do ratujących się, głównie do tych, którzy byli blisko brzegu, czy wręcz tych, co już wyszli na brzeg.

Na koniec jeszcze fakt, że obok więźniów z Neuengamme zginęły także jakieś kobiety w pasiakach więźniarek w liczbie około stu, które znajdowały się w bliskim sąsiedztwie naszych okrętów w dużym kutrze rybackim. Skąd przybyły, nie wiadomo, kontaktu z nimi nie udało się nawiązać. Zatonęły szybko po celnym trafieniu. Nie uratowała się żadna.

Uratowani pozostali w Haffkrug i pobliskim Neustadt. W Haffkrug prowadzono ewidencję ofiar wyrzuconych masowo przez morze i przy pomocy świadków, którzy mogli podać, że ktoś osobiście znany musiał zatonąć, ustalono listę z nazwiskami zatopionych.

To byłoby wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć. Szczegółów innych mógłby udzielić dr Tadeusz Kowalski lub dr Janusz Orła z Warszawy. Nie wiem tylko, czy już wrócili z Haffkrug do kraju.

SPRAWY ZWIĄZANE Z DOŚWIADCZENIAMI NA WIĘŹNIACH W NEUENGAMME

Badania i doświadczenia w Neuengamme obracały się koło gruźlicy. Prowadził je lekarz z Berlina niejaki Heismayer (albo Weismayer), mówiono, że to profesor uniwersytetu, względnie docent. Materiał do doświadczeń wybierał osobiście, do dyspozycji jego stworzono izolowaną salę na rewirze 4, z osobnym wejściem, z personelem lekarskim i pielęgniarskim z Buchenwaldu (dwu lekarzy i dwu pielęgniarzy). Klucz od wejścia na ten oddział miał SS sanitariusz i tylko on mógł otwierać furtkę, tak że kontakt tego oddziału z obozem był niemożliwy. Z czasem izolacja była luźniejsza.

Oddział ten powstał gdzieś w kwietniu 1944 roku i liczył czternastu więźniów, w tym dziesięciu z różnymi formami gruźlicy płuc i czterech z gruźlicą gruczołową, przywiezionych z Bergen-Belsen (płuca zdrowe) oraz nieco później dwu zdrowych (Polacy Nędza i Jakubowski) rzekomo skazanych na śmierć w Berlinie za udział w rabunku podczas nalotów. Do doświadczeń nie brano więźniów Niemców.

Odżywienie na tym oddziale [było] obfite, chorzy tam nie mogli być głodni, dostawali liczne dodatki, nic też dziwnego, że nawet ci, którzy przyszli z zaawansowaną gruźlicą, szybko przybierali na wadze. W zasadzie próby doświadczalne pozostały do końca tajemnicą, bo zasadniczych zastrzyków dokonywał Heismayer, który co jakieś dwa tygodnie na parę godzin wpadał do obozu. Obserwacja i stałe kontrole stanu chorych należały do personelu przydzielonego. Zbierałem skrzętnie wiadomości o tych badaniach i doszedłem do wniosku, że chodziło tutaj o doświadczenia ze szczepionkami, przypuszczalnie autoszczepionkami. W zasadzie metoda stara, tylko prawdopodobnie zmodyfikowana. Trzech więźniów ze zdrowymi płucami przeszło doświadczenia przypuszczalnie ze sztucznym zakażeniem. Materiał wlewano dooskrzelowo przez dren, wprowadzony w określone miejsce płuc. Chorzy przechodzili coś w rodzaju nacieku odnośnego odcinka płuc i wracali do zdrowia. Jeśli stan którego z chorych okazał się beznadziejny, był przenoszony na oddział obozowy. Po śmierci był sekowany [poddawany sekcji?]. Na jego miejsce szedł więzień chory, nowy. W zimie przez oddział ten przeszło trzydzieści osób. Wypadków śmierci naturalnie było kilka, dwóch powieszono po kilkumiesięcznej obserwacji (tych niby już dawno na śmierć skazanych). Zasadniczo nie było paniki przed tymi doświadczeniami, poza tym, że delikwenci bali się śmierci przez powieszenie, myśleli, że taki będzie ich koniec, żeby profesor przekonał się o wyniku prób. Wyniki lecznicze niezłe. Mówię o tym dlatego, że stan chorych w chwili przejścia na oddział doświadczalny znałem, a w końcu – gdzieś późną jesienią – wszystkich przeniesiono na oddział obozowy po to, żeby – jak mówiono – udowodnili w cięższych warunkach trwałość poprawy; z tego okresu miałem wprost możliwość zbadania ich stanu zdrowia osobiście.

Doświadczenia nad dorosłymi skończyły się gdzieś z początkiem zimy czy późną jesienią. Wtedy przyjechało około dwadzieścioro dzieci od czterech do czternastu lat. Skąd przyjechały, nie wiadomo. Były to dzieci żydowskie, częściowo chore, częściowo zdrowe. Badania i doświadczenia szły w tym samym kierunku co poprzednie. Żadne z nich nie zmarło. W marcu 1945 roku całą tę grupę wywieziono w niewiadomym kierunku, łącznie z przydzielonym personelem. Jedno z dzieci było w stanie bardzo ciężkim.

To wszystko, co dotyczy doświadczeń dr. Heismayera. Naturalnie, że co do fachowych szczegółów mógłbym ich podać więcej, gdyby były potrzebne, ale uważam, że do meritum sprawy wniosłyby niedużo.

Doświadczeń nad dorosłymi kobietami nie było. Jeśli więźniowie widzieli czasem kobiety w obozie, to były to więźniarki z innych obozów, które rzadko przyjeżdżały do naszych dentystów, względnie Niemki z domu publicznego dla więźniów Niemców. Instytucja ta powstała przy końcu obozu.

Poza tymi doświadczeniami były przeprowadzane niezależnie od nich doświadczenia też nad gruźlicą na oddziale obozowym. Mimo iż miałem w to wgląd bezpośredni, to konkretnie nie umiem o tym dużo powiedzieć, bo opierały się one na tym, że chorzy dostawali tylko specjalnie przygotowywane jedzenie (osobna kuchnia, jakościowo lepsza). W tych doświadczeniach nie było ingerencji w nasze metody leczenia. Zdawaliśmy tylko sprawozdanie z zaobserwowanych objawów. Prowadził je jakiś inżynier cywilny o nieznanym mi nazwisku. Czynność jego polegała na tajemniczych dodatkach, które laboratoryjnie przygotowywał. Jedzenie miało woń lekko karbolową.

Chorzy mieli po miesiącach zaufanie do jedzenia, bo nie widzieli złych skutków, zresztą to samo stwierdziliśmy jako lekarze. Wzrost wagi u chorych – co podnosił inżynier – można było wziąć na karb jakościowo lepszego jedzenia i wreszcie równolegle prowadzonego normalnego leczenia. Z komplikacji pojawiały się biegunki, co inżynier brał na karb tego, że może za dużo chorzy jedzą, bo on przewidywał tylko litr zupy, a chorzy dostawali czasem więcej. Inżynier twierdził, że nie są to pierwsze próby, a że rzekomo w wojsku niemieckim już były podobne doświadczenia. Osobiście widziałem się z oficerami Wehrmachtu, którzy interpelowali mnie w tej sprawie w trakcie prób. Był to zresztą jeden taki wypadek.

Próby te były przeprowadzone gdzieś od lata 1944 roku i trwały do końca obozu. W końcowym etapie tylko w stosunku do jednej sali, chorych w lepszym stanie ogólnym, ze względu na brak przydzielanych produktów żywnościowych.

Innych doświadczeń nie przeprowadzano za moich czasów. Coś pośredniego stanowił dodatek namiastki Phrix Hefe, o czym mówiłem w innym miejscu.

Przede mną pracowano, ale w sposób kliniczny normalny, nad biegunkami w ramach literatury i zdobyczy ostatniej wojny.

Odczytano.