WSPOMNIENIA JANA KARCZA, WIĘŹNIA OBOZU OŚWIĘCIM
I NEUENGAMME-HAMBURG
Z 6 na 7 kwietnia 1940 roku o godzinie jedenastej w nocy, podczas gdy odbijaliśmy ulotki, wpadło do mieszkania kolegi pięciu Niemców i komendant posterunku Polak, który stanął w drzwiach, gdy Niemcy wpadli do pokoju. Zdążyłem schować ulotki do kredensu, a szapirograf pod stół, a już Niemcy byli w pokoju, z bronią w ręku. Kolega, otwierając drzwi, stanął za nimi i korzystając z chwilowego zamieszania po przejściu Niemców do pokoju, wyszedł za drzwi. Komendant posterunku Skalbmierz Głodek kazał mu uciekać, puszczając go przez drzwi i robiąc natychmiast alarm, że jeden uciekł. Kolega znikł w ciemnościach. Za nim wybiegło, strzelając, trzech Niemców; mnie pozostało dwóch. Trzymali browningi przy mojej głowie. Stałem z rękami do góry, przodem do ściany; zostałem parę razy uderzony i kopnięty. Trzech Niemców wybiegło na ulicę, alarmując innych, by urządzili pościg za uciekającym. Budynek otoczono. Rozpoczęła się rewizja domu. Znaleziono ulotki i szapirograf, ja w tym czasie znowu byłem bity. Pytano, na co to jest i skąd. Pytali o maszynę do pisania i radio. Odpowiedziałem, że nie wiem nic: to ten, co uciekł, wiedział o wszystkim, a ja jestem tu po raz pierwszy. Zaraz mnie zrewidowano, nic nie znaleźli, pytali gdzie mieszkam. Po rewizji u kolegi paru Niemców pojechało do mnie do domu, gdzie zrobiono również rewizję, znaleziono komplet ulotek (około 40) i legitymację kolegi, podchorążaka. Wraz z ulotkami zabrano mnie na posterunek żandarmerii w Skalbmierzu, gdzie było powtórne bicie, żebym wydał kogoś, lecz bez rezultatu.
Nad ranem 7 kwietnia przyjechały trzy furmanki napełnione SS. Zabrano mnie i ojca podchorążaka. Byłem skuty i od czasu do czasu bity. Ja i Gasiński byliśmy przesłuchani na posterunku w Działoszycach, w dyżurce, gdzie pilnowało nas dwóch Ukraińców z bronią w ręku. Podczas przesłuchania byłem bity. Gasiński po przesłuchaniu został zwolniony. Ja byłem pilnowany i tam przenocowałem. Po biciu byłem prawie nieprzytomny przez jakiś czas. Na drugi dzień próbowałem ucieczki. Ściągnąłem kajdanki, było to na pierwszym piętrze – wypadło skakać w podwórze na bruk. Przez okno zobaczyłem, że w podwórzu pilnuje dwóch Ukraińców. Było to jedyne wyjście, więc zrezygnowałem z ucieczki.
O dziesiątej rano w asyście dwóch SS-manów z bronią w ręku i trzeciego komisarza cywila Niemca, skuty, przeszedłem na dworzec ulicami Działoszyc i razem z nimi wyjechałem do Miechowa. Tam byłem przesłuchany i bity jeszcze raz i na pół przytomnego osadzono mnie w separatce w więzieniu. Po dwóch dniach tych samych dwóch SS-manów odwiozło mnie do gestapo na Pomorską do Krakowa.
Tam rozpoczęto przesłuchanie od bicia, żebym wydał całą organizację. Obiecywano mi zwolnienie i wynagrodzenie za wszystko, jeśli pójdę im na rękę. Na to nie przystałem. Nie mogąc nic ode mnie wydobyć, rozpoczęto bicie do nieprzytomności. W takim stanie przewieziono mnie do więzienia politycznego na Montelupich. Po odwiezieniu mnie do więzienia gestapo pojechało taksówkami do Skalbmierza i tam robiono rewizje, aby wykryć coś, ale to im się nie udało, bo gdyby coś wykryli i trafili na jakieś ślady, byłbym w dalszym ciągu przesłuchiwany.
Na Montelupich byłem do 19 lipca 1940, oczekując z dnia na dzień śmierci. Wiedziałem, jaką mam sprawę. Dzięki sile mego charakteru – nie zdradziłem nikogo i nic nie mogli ode mnie wymóc – uniknąłem śmierci, bo w tym czasie (czerwiec i początek lipca) były masowe rozwałki w Krzeszowicach pod Krakowem. Wywożono tam na śmierć więźniów z Montelupich i wiedziałem, za jakie sprawy, więc sam byłem również na to przygotowany.
19 lipca 1940 roku rano wyczytano w celi mojej sześciu więźniów (między nimi i mnie). Wszyscy byliśmy przekonani, że jedziemy na śmierć. Byliśmy zrezygnowani, nie myśląc o tym, że za chwilę może się coś z nami stać. Zajechały auta osobowe z obsługą SS dobrze uzbrojoną, załadowano nas 76 i wywieziono do lagru Oświęcim.
Podczas przemundurowania odebrano nam wszystko. Ostrzyżono nas do skóry. Przy korycie podczas mycia Lagerältester Leo Wieczorkiewicz i SS-mani bili nas przez cały czas. Ci, co zostali przemundurowani, ustawieni byli piątkami w przysiadzie. Ubrani byliśmy w koszule i kalesony, bluza i spodnie w pasy, boso, głowy ostrzyżone. Tak w przysiadzie byliśmy od ósmej rano do trzeciej po południu, w międzyczasie skakaliśmy na przestrzeni 40 m, podczas tego bito nas. Kto nie miał siły tego przetrzymać, był dobity na miejscu. O trzeciej po południu przeprowadzono nas na blok, przyniesiono stojak i dwóch więźniów przyniosło bardzo dużą ilość kijów, moczonych dwa tygodnie w basenie z wodą.
Lager w Oświęcimiu był otwarty 24 czerwca 1940 roku. Myśmy byli trzecim transportem i nasz transport był najgorzej traktowany, jak dowiedzieliśmy się od kolegów.
Ustawiono nas trójkami między blokami, było dużo SS-blockführerów, jak również czterech oficerów SS, między nimi był zastępca Lagerkommandanta, który pełnił jego funkcję, gdyż Lagerkommandant wyjechał. Za porządkiem, po jednym, brano nas i prowadzono do stojaka. Kazano ściągnąć spodnie, dwóch blockführerów trzymało, dwóch biło na zmianę, a katowany musiał sam liczyć uderzenia po niemiecku. Po biciu musieliśmy dziękować po niemiecku Lagerkommandantowi za 25 batów: „25 razy na tyłek dostałem, za co dziękuję”. Każdego za podziękowanie bił po twarzy bykowcem, ponieważ kalesony były zakrwawione.
Siódmy przyszedłem ja, mi też kazano ściągnąć kalesony. Przy dziewiątym uderzeniu omdlałem i nie mogłem już liczyć uderzeń. Jak mówią koledzy, dostałem 28 kijów. Zaraz po biciu zerwano mnie za kołnierz, wówczas oprzytomniałem i musiałem podziękować za 25 uderzeń, chociaż dostałem więcej, i dodatek od Lagerkommandanta, który każdy dostawał przez twarz. Po biciu ustawiono nas trójkami. Wyszli pflegerzy z jodyną, rany zalewali nią, na nowo sprawiali straszny ból.
Bicie trwało do dziewiątej wieczorem, potem zaprowadzono nas na blok, podzielono na dwie sztuby. Przez cały dzień nie mieliśmy nic w ustach, nawet picia. Posłanie było ze słomy, na całej sali kazano nam się pokłaść i spać. Spaliśmy na brzuchach, bo byliśmy bardzo poranieni od sękatych kijów, którymi nas bito.
Na drugi dzień o piątej rano pobudka, dali nam po parę łyków kawy. Po wypiciu wypędzono nas na podwórze na ćwiczenia gimnastyczne: siad, powstać, kaczy chód, rolowanie się po dwóch – wszystko po kamykach – a podczas rolowania byliśmy kopani i zasypywano nam twarze ostrym żwirem przez SS-lagerälteste. Dużo naszych, którzy nie mieli sił ćwiczyć, zostało na placu nieprzytomnych, gdyż odbywało się to w szybkim tempie. Zostawali na placu, lani wodą i dobijani. Trwało to do południa. W południe dostaliśmy na obiad niecałe pół litra zupy. Bardzo nam smakowała, bo byliśmy głodni. Przerwy obiadowej mieliśmy godzinę, do pierwszej po południu [i znów] te same ćwiczenia do wieczora. Przez cały dzień był straszny upał. Trwało to do ósmej wieczorem. Wieczorem poszliśmy na bloki, gdzie wydano nam kolację: parę łyków kawy, 200 gramów chleba i trochę margaryny. Po kolacji spanie do piątej rano.
Taką gimnastykę mieliśmy przez trzy tygodnie, od rana do nocy. Dużo ludzi zostało przez ten czas wykończonych. Ci, co ocaleli, mieli popuchnięte głowy, pokryte strupami, z których ciekła materia, było to od poparzenia promieniami słonecznymi. Nogi poranione i popuchnięte. Po trzech tygodniach kwarantanny wypuszczono nas do pracy, po przeniesieniu nas na inne bloki.
Praca odbywała się w biegu. Była bardzo ciężka, gdyż nie mogliśmy chodzić i byliśmy bardzo wycieńczeni. Kto pracę wykonywał pomału, tego wykańczano.
Wkrótce potem przyszedł transport śląski, potem warszawski w liczbie 1,7 tys. osób w sierpniu 1940 roku. W miesiąc lub pół miesiąca potem przybył drugi transport warszawski w liczbie 2,3 tys. Z tych dwóch transportów pozostało zaledwie kilkadziesiąt osób, reszta została wykończona.
Ja pracowałem przy taczkach, często bity, ważyłem około 40 kilogramów. W zimie mieliśmy to samo ubranie, tylko dodano nam nauszniki i drewniaki, w których nie można było biegiem wykonywać pracy, co przyczyniło się do wykończenia wielu. W połowie zimy niektóre komanda, które wyjeżdżały za bramę, i które ludność cywilna mogła zobaczyć, miały wydane płaszcze. Chodziliśmy bez czapek, tylko w nausznikach.
W początku lutego, dzięki koledze, dostałem się do komanda tierpflegerów. Pracując przy inwentarzu miałem możność organizowania żywności (ziemniaki wydawane dla inwentarza). Takie organizowanie groziło [w razie wykrycia] wykończeniem (przeniesienie do karnej kompanii, czyli SK, gdzie wykańczano w bardzo krótkim czasie). Po paru miesiącach doszedłem do sił i pomagałem kolegom, a przede wszystkim temu, który mi ułatwił dostanie się do tego komanda, ponieważ był chory na zapalenie płuc. Przynosiłem mu tłuszcz, podawałem przez okno do rewiru, ryzykując bardzo, gdyż było to karane ciężkim biciem.
Kolega ten, gdy miał być zwolniony z rewiru, został wyznaczony na transport, który odszedł nocą w liczbie około tysiąca osób, przeważnie starsi, słabi i ci, co kiedyś byli chorzy. Dostaliśmy wiadomość na lewo, gdyż mieliśmy tam wielu kolegów i chcieliśmy wiedzieć, co się z nimi stało. Dowiedzieliśmy się, że wszyscy zostali zagazowani. Chociaż na miejscu już była komora gazowa, wywieziono ich dalej, aby zmylić ślady.
W początkach jesieni przywieziono 15 tys. żołnierzy rosyjskich i z tych część wpędzono do komory i zagazowano. Przedtem były zagazowane dwa transporty Ruskich, około 3 tys. ludzi. Z tych 14 tys. wpuszczono na bloki nago i dawano im mniej jeść niż nam, trzymając ich na blokach. Po pewnym czasie wydano niektórym ubrania, mundury rosyjskie, i pędzono ich do pracy. Wracała jedna trzecia, reszta zostawała wykończona podczas pracy; ciała wywożono do krematorium.
Późną jesienią 1941 przyszedł transport kilkuset osób. Na trzeci dzień poszli do roboty do komanda Kiesgrube (kopanie piasku z kamieniami), gdzie ich bito i męczono. Rolwaga, ładowana przez Häftlingów, wywoziła zabitych do krematorium, często na pół żywych. W jednym dniu robiła parę kursów, tak wielkie były ilości trupów.
Co rano na blokach wyczytywano listy Häftlingów do rozwałki. Nikt nie był pewien, czy nie będzie na tej liście.
Pewnego dnia (w roku 1941) na wiosnę, o dziesiątej rano, uciekł Häftling. Syrena ogłosiła ucieczkę, ściągnięto wszystkie komanda do lagru, odbył się apel. Brak było jednego. Postawiono wszystkie bloki do południa w przysiadzie. Cały czas padał deszcz. Obiadu nie wydano. Trzymano nas do trzeciej po południu. Już przy każdym bloku dużo trupów. O trzeciej po południu wywołano parę komand, m.in. Tierpflegerów, gdyż trzeba było nakarmić inwentarz. Zorganizowaliśmy coś do jedzenia, wróciliśmy późnym wieczorem i zobaczyliśmy na placu apelowym kilkaset trupów. Nam kazano rozejść się po blokach, a Pflegerzy zaczęli wywozić trupy. W krematorium było przepełnienie, nie mogło nadążyć palić. Koło Birkenau były przygotowane duże doły, gdzie rolwagami Häftlingi wywozili trupy i wrzucali je do dołów. Przesypywano je wapnem. Ten Häftling, co uciekł, został złapany w zbożu, niedaleko lagru, i od razu wykończony. Za następne ucieczki wybierano z tego bloku dwadzieścia osób do bunkra i trzymano dotąd, dopóki zbieg nie został złapany. Bunkra wówczas nie można było wytrzymać dłużej niż trzy tygodnie. Dwudziestki wybierał Lagerkommandant i w bunkrze ich wykańczano.
Co parę dni przychodziły transporty; lager się napełniał, chociaż dużo ludzi wykończone. Doły wkrótce zostały napełnione i poczęto palić ciała na stosach w tzw. Brzezinkach – Birkenau. Było to w lesie, gdzie przez całe dnie i noce płonęły stosy trupów.
Pracowało przy tym tzw. Sonderkommando składające się z samych Żydów. Stworzono duży oddział lagru w Birkenau, numeracja była ciągiem dalszych numerów z Auschwitz.
W 1941 roku stworzono obóz kobiecy, oddzielony od nas murem, w samym Auschwitz. Po paru miesiącach wywieziono kobiety do Birkenau, o półtora kilometra od Auschwitz. Był to lager A i B, oddzielone od siebie drutami. Kobiety też pracowały w polu i przy ciężkich robotach.
Na rewirze dawano zastrzyki uśmiercające. Były [prowadzone] operacje doświadczalne na kobietach i mężczyznach. Zastrzykami uśmiercano w 1941 roku dzieci, nie tylko żydowskie, ale i aryjskie. Robiono selekcje na rewirze i wywożono autami do Birkenau, gdzie gazowano w komorze o pojemności 2 tys. osób. Na gazowni był napis, żeby mieć ze sobą ręcznik i mydło. Gazowanie trwało do 15 minut, potem Sonderkommando ładowało na lorki trupy i wywoziło na stosy do spalenia. Często ze stosu wstawał trup i uciekał. Sonderkommando chwytało uciekającego, zabijało i trupa rzucało na stos.
Często przychodziły transporty Żydów, którzy byli segregowani. Część silniejszych szła do lagru do pracy, reszta do gazowni. W Rajsku wybudowano cztery krematoria. W 1942 roku zaczęto w nich palić trupy, lecz i to nie wystarczało. Lagerkommandant wydawał blokowym rozkazy, by dostarczali pewien kontyngent ludzi do gazu.
W 1942 i 1943 roku przychodziły częste transporty całkowicie niszczone w gazowni. Przeważnie Żydzi, ale były i inne narodowości, Polacy też. W pewnym dniu wykończono 23 tys. osób, musieli zarządzić przerwę, gdyż brakło miejsca. Te transporty, które bezpośrednio szły do krematorium, nie miały numerów ani spisanych personaliów. Po przyjeździe zabierano im bagaże, ustawiano setkami i ładowano na auta. Na każde setkę i na przyczepkach również setka musiała się zmieścić. Często ludzie wisieli za nogi, obijając głowy o ramę samochodu. Auto podjeżdżało pod barak, natychmiast ich wyładowywano, wpędzano do baraku, bijąc i szczując psami, by szybko się rozbierali i szli do łaźni. W ciągu paru minut byli rozebrani i przechodzili do łaźni gazowej. Zapach trupów rozchodził się po całej okolicy.
Na każde polskie święto narodowe urządzano dużą rozwałkę, przeważnie inteligencji polskiej. W tym czasie, to jest od początku założenia obozu Lagerkommandantem był Höß, a zastępcą Fritzsch. W 1942 roku transporty lubelskie zostały w lagrze zatrzymane i izolowane. Z Birkenau ściągnięto ich do Auschwitz. Miałem tam dużo kolegów. Około trzystu osób zostało rozstrzelanych przez Rapportführera Palitzscha, a około trzystu osób wykończono w karnej kompanii.
Na wiosnę 1941 roku dostałem się do komanda Tierpflegerów. Pracując w stajni krówskiej przez parę miesięcy pomagałem kolegom pracującym na Wagenplatzu, podając im otręby (prawie co dzień około pół wiadra), którymi dożywialiśmy się, okradając w ten sposób krowy. Nadmienię, że byliśmy pilnowani stale przez sztagmajstrów Wolfa i innych oraz kapo Dżoniego – Niemców, którzy w razie złapania na organizacji (kradzież żywności) karali na miejscu lub przedstawiali do meldunku, po którym [więzień] dostawał się do SK mieszczącej się na 11 bloku. Tam po paru dniach lub tygodniach wykańczali.
Pewnego dnia zostałem zauważony przez więźnia Niemca, który szpiclował między więźniami, jak dawałem otręby kolegom. Zameldował pierwszemu kapo Industriehoftu Edemu. Kapo kazał mi się natychmiast zameldować, w przeciwnym wypadku zrobi meldunek. Wiedząc, czym meldunek pachnie, zameldowałem się. Kapo pyta, czy chcę być na miejscu ukarany, czy też meldunek. Powiedziałem, że chcę być na miejscu ukarany. Kapo wziął stojący obok styl z grabi, kazał mi się nachylić, mówiąc, że jeśli będę krzyczał, to dostanę więcej i w dodatku zrobi mi meldunek. Dostałem piętnaście razy na tyłek. Po biciu musiałem podziękować kapo i powiedzieć, że nigdy [więcej] nie będę tego robił. Byłem zadowolony z tej kary, gdyż spodziewałem się dużo gorszej. Po trzech dniach niewydawania otrąb koledzy przychodzą z prośbą, bym w dalszym ciągu wydawał otręby. Odpowiedziałem, co oni wiedzieli, że dostałem za nich, a mogłem być nawet wykończony, wobec czego obawiam się dalej ryzykować. Wiedząc, że przy ciężkiej pracy wykonywanej w tempie przyspieszonym, i to o głodzie, są wyczerpani, postanowiłem w dalszym ciągu pomagać, ale w ostrożniejszy sposób. Przygotowywałem otręby w wiaderku celem futrowania krów. Jeden z kolegów pracujących na Wagenplatzu wpadał do stajni i porywał wiadro. W razie złapania, winę brał na siebie. Pracując w krowiarni przez dłuższy czas, przyszedłem do siebie, czułem się zdrowszy i silniejszy.
W porze letniej pracowałem w mleczarni przy myciu kan. Koledzy Wierusz i Biernacki przywozili mi ciepłą wodę do mycia. Nie widząc ich długo, poszedłem do nich pomóc im. W tym czasie przejeżdżał taksówką Lagerführer Fritzsch z trzema oficerami. Wysiadł i oglądał kuchnię leżącą trochę na uboczu od zabudowań i zapytał, co tu gotujemy. Kobierecki odpowiedział, że grzeje wodę do mycia kan, a ci trzej przyjechali po wodę do mleczarni. Lagerführer Fritzsch, kawałkiem drutu grzebiąc w ognisku, wygrzebał sześć kartofli; zapisał nas wszystkich, choć myśmy nic nie wiedzieli o kartoflach, które piekł hajcer. Odjechaliśmy z wodą, meldując oberkapo Edemu o całym zajściu. Odpowiedział, że już wszystko wie, że my nic nie będziemy za to mieli, gdyż myśmy ziemniaków nie piekli, tylko hajcer, i on zostanie ukarany. Za trzy dni zostajemy wezwani do raportu karnego, wszyscy prócz hajcera. Jesteśmy ukarani godzinnym słupkiem i zmianą komanda, to jest przeniesieniem na Bunę. (Słupek wyglądał w ten sposób, że z tyłu wiązano ręce łańcuchem i wieszano na słupie tak, by nogami nie dostawać do ziemi). Podczas słupka prawie każdy mdlał parę razy, zemdlonego lano wodą. Po takim słupku popuchniętych rąk nie czuło się przez dłuższy czas. Cała trójka po takiej karze została przydzielona do najcięższego komanda na Bunie – pracowaliśmy przy rozbijaniu młotem kamieni, lecz pracując w tym ciężkim komandzie, postanowiliśmy sobie wzajemnie pomagać. W tym czasie na Bunie komendantem był Sturmführer Schwarz, postrach Buny. Pracowałem w tym komandzie dwa tygodnie ze łzami w oczach, gdyż odczuwałem straszny ból rąk, a kapo i Kommandorführera nic nie obchodziło, że kogoś ręce bolą, tylko musiało się pracę wykonać i to w tempie. Dzięki znajomości z kolegą Rogalskim z poznańskiego, który miał stosunki z Arbeitadienstem wróciłem do dawnego komanda, to jest mycia kan w milksztubie, lecz musiałem pomagać i starać się o wydostanie dwóch kolegów, którzy nadal pozostawali na Bunie. W krótkim czasie udało się przy pomocy wyżej wspomnianego Rogalskiego wydostać kolegę Biernackiego, natomiast Wierusz pozostał dalej na Bunie. Po powrocie na to samo komando po paru tygodniach przyszedłem do siebie, czując się lepiej.
W 1942 roku w lutym byłbym postradał wzrok. Podczas ładowania na sanie brukwi dla krów zostałem uderzony końcami wideł w same oczy przez więźnia Niemca, który stale nalatywał na Polaków, szpiclując, donosząc Obersharführerowi i kapo. Momentalnie zaniewidziałem, oczy całe i brwi zalane krwią szybko puchły. Dzięki koledze lekarzowi Romanowi Górniakowi, który opiekował się mną, po pięciu dniach przewidziałem na oczy, gdyż sklęsły mi powieki, jednak gałki oczne miałem całe nabiegłe krwią. Po pewnym czasie plamy krwi znikły, lecz po dziś dzień wzrok mam osłabiony, a przede wszystkim prawe oko bardzo słabe.
W tym samym roku późną wiosną komando nasze zostało zlikwidowane, gdyż krowy stały w fabryce Praga, poza obrębem obozu. Przydzielono tam cywili Chorwatów, nas przeznaczono do koni. W komandzie tym w pierwszych tygodniach miałem złe warunki, lecz powoli się przyzwyczaiłem. Warunki były straszne, a przede wszystkim spania było bardzo mało, bo zaledwie pięć – sześć godzin na dobę. Przydzieloną mi parą koni jeździłem po obozie Oświęcim, Birkenau i Rajsko. Miałem możność być w każdym miejscu, więc wszystko, co opisuję, pochodzi z własnych spostrzeżeń.
W 1942 roku odbyło się odwszenie obozu kobiecego. Podczas odwszenia trwającego przez trzy dni około dwie trzecie obozu zostało zagazowane. Były to Żydówki i aryjki. W całym obozie wywołało to straszne przygnębienie. Transporty przychodzące do obozu szły w całości do gazowania, żywe dzieci wrzucane były do pieców krematoryjnych. SS-mani chodzili po blokach, bili kijami, kto wpadł pod rękę, względnie – przechodząc – z daleka nie zdejmował przepisowo czapki. Czapki wydano nam późną jesienią 1941. Wołali: komm, komm, a gdy więzień podchodził, SS-man bił go kijem po głowie i kopał nogami, a gdy miał już dosyć, krzyczał ab. Nadmieniam, że blokowy na bloku, a kapo na komandzie był panem życia i śmierci. Jeśli im się ktoś nie podobał, mogli go na miejscu wykończyć. Byli to przeważnie Niemcy, przestępcy kryminalni.
Pewnego ranka przejeżdżam przez Industriehof i widzę jak SS-man, przezwisko „Perełka” chodzący stale z psem i szczujący [go na] więźniów, rewidował więźnia, przy którym znalazł kawałek brukwi. Szczując go psem (było to po deszczu) wywrócił go do wody. Gdy zauważył, że więzień jest już dobrze pogryziony, psa odwołał i więźnia zmoczonego i pogryzionego do krwi zabrał pod budę. Kapo kazał mu zostać w przysiadzie, z brukwią w zębach, mówiąc mu, że w razie poruszenia się będzie bity. Więzień – słaby i sponiewierany przez psa – nie mógł długo wytrzymać w przysiadzie i próbował się poprawić. SS-man wybiegał, bijąc go po głowie i plecach kijem. Trwało to do południa, do czasu wykończenia więźnia.
Jeżeli Kommandoführerowi lub kapo na komandzie coś się nie podobało, urządzał ćwiczenia całego komanda lub wybierał parę osób i z nimi przeprowadzał przez siebie wymyślone ćwiczenia, bijąc kijem, tak że niejednemu odbił coś w środku i za parę dni musiał się [taki człowiek] wykończyć.
W tym czasie Lagerführera Fritzscha zastępował oficer SS Seidler, przed którym wszyscy drżeli.
W lipcu 1942 zachorowałem na tyfus i zostałem przyjęty na blok tyfusowy nr 20. W tym czasie była selekcja z rewiru. Zabierano do gazu przeważnie tyfuśników. Ja, dzięki znajomości sztubowego sali, na której leżałem, uniknąłem komina. Na rewirze leżałem przeszło pięć tygodni wspólnie z kol. Nojim (słynnym biegaczem polskim), który uszedł także selekcji, lecz w parę miesięcy po wyzdrowieniu został zabity. Po przyjściu do siebie powróciłem do tego samego komanda, to jest do koni, lecz muszę nadmienić, że wychodząc z rewiru byłem bardzo osłabiony, gdyż należało mi się odbyć trzytygodniową kwarantannę, a ja przebyłem tylko dziesięć dni. Musiałem ochotniczo iść do pracy, gdyż ostrzegł mnie lekarz, że jutro ma być powtórna selekcja. Idąc z komandem do pracy, ledwo mogłem się utrzymać na nogach. W tym czasie w komandzie szrajberem był Władysław Szczerba, dobry mój kolega. Zastępował kapo, który poszedł jako chory na rewir. Skorzystałem z tego, gdyż dekował mnie lub dawał najlżejszą pracę.
Po dwumiesięcznej przewie rozpocząłem z powrotem jazdę końmi. Warunki w obozie w tym czasie się polepszyły pod względem wyżywienia, gdyż otrzymywaliśmy paczki żywnościowe, wysyłane z domów. Chociaż z niektórych paczek lepsze rzeczy były zabierane przez SS-manów lub blokowych Niemców kontrolujących je, ale zawsze coś dostało się w ręce więźnia, a nawet niektórzy koledzy otrzymywali paczki w całości. Stwierdzam jednak, że kolega otrzymujący często paczki pomagał drugim kolegom.
W jesieni 1942 roku zostało zabitych około osiemdziesięciu osób z Effekten i Bekleidungskammer. Byli to przeważnie oficerowie Polacy, rzekomo za tajną organizację. W niedługim czasie była druga rozwałka, rzekomo za przemycanie złota pozostawionego w ubraniach lub pakunkach transportów, które szły bezpośrednio do gazu. Rozwałki te przeprowadzał Rapportführer Palitzsch na 11 bloku pod „ścianą śmierci”. W tym czasie krematoria nie mogą nadążyć palić ciał, za rewirami leżą stosy trupów, tak w Oświęcimiu, jak w Birkenau i Rajsku. W Brzezince przez całe dnie i noce widzi się płonące na stosach ciała więźniów.
W początkach 1943 roku częste są wypadki ucieczek i to przeważnie starych numerów (więźniów). Ryzykują tylko własnym życiem, gdyż przestano za ucieczkę brać rodzinę do obozu i niszczyć ją i wybierać dwudziestu więźniów z tego bloku lub komanda, z którego więzień uciekł.
W tym czasie nowym Lagerführerem [został] SS-man wzrostu małego, przezwisko „Łokietek”. Był bardzo surowy, zdarzało się, że jak szedł koło bloku, a ktoś oknem wyjrzał, strzelał do niego.
Z powodu częstych ucieczek i to w dodatku starych numerów, Politische Abteilung postanowiło wywieźć do innych obozów, w głąb Niemiec, wszystkie stare numery. Po paru dniach wysyłają parę transportów z Oświęcimia do obozów Neuengamme-Hamburg, Buchenwald, Gross-Rosen, Sachsenhausen itp., nie uwzględniając reklamacji.
Byłem reklamowany, lecz musiałem jechać z transportem tysiąca kolegów w dniu 13 marca 1943 roku do obozu Neuengamme-Hamburg. Podróż była straszna, gdyż było wielkie przepełnienie w wagonach, po siedemdziesięciu w każdym, szczelnie zamkniętych. Brak powietrza, fizjologiczną potrzebę musieliśmy załatwiać w wagonie.
Po przyjeździe do Neuengamme-Hamburg przechodzimy trzytygodniową kwarantannę. Jesteśmy traktowani z powrotem jako Zugangi. Po kwarantannie gonieni jesteśmy do najgorszych prac, jednym słowem – warunki pracy i wyżywienia pogorszyły się. Pracujemy przy wożeniu lorami gliny na kipę i do cegielni, a inni przy wożeniu gruzu, jak również przy szlamowaniu kanału Elby, przy którym bardzo dużo Polaków zostało wykończonych. Praca wykonywana była w tempie przyspieszonym. Deszcz padał parę razy na dzień, tak że stale byliśmy przemoczeni. Podczas największej ulewy pracujemy pod gołym niebem. Często chodziło się na bloku przemokniętym i na drugi dzień w mokrym ubraniu trzeba było iść do pracy. Z tego powodu wielu więźniów wykańczało się. W porze wiosennej powietrze było wilgotne i bardzo zimne (morskie). Dzięki temu, że często otrzymywałem paczki żywnościowe, mogłem sobie jakoś radzić w pracy, będąc odporniejszy na zimno, jak również i koledzy, którzy takowe otrzymywali. Jeden drugiemu pomagał, dodając otuchy, że wkrótce się wszystko skończy, a my będziemy wolni.
Po pewnym czasie pobytu w Neuengamme dyscyplina obozowa rozluźniła się, warunki poprawiły się, przy pracy tak już nie pędzono, porcje obiadowe zostały powiększone do litra zupy, choć bez tłuszczu, lecz możliwie gęstej.
W niedziele pracujemy do południa, w południe apel, po nim obiad i wolne do wieczora. Orkiestra składająca się z więźniów, przeważnie Polaków, gra całe popołudnia na placu apelowym, rozweselając przygnębionych więźniów.
Muszę nadmienić, że tak w Oświęcimiu, jak i w Neuengamme-Hamburg, przy wyruszaniu raniutko do pracy i przy powrocie z niej, gdy komanda niosły po kilku zabitych, muzyka przygrywała do taktu.
Politische Abteilung wykonuje często egzekucje. Wzywają więźnia raniutko, przed wyjściem do pracy, do Politische i już nie wraca. Zabierano go do baraku, gdzie były bunkry z odpowiednimi torturami, była tam również szubienica, na której wykonywano egzekucje.
W 1943 roku w porze letniej rozpoczęło się straszliwe bombardowanie Hamburga. Do usuwania ciał z bunkrów i spod gruzów wybierano lepiej wyglądających więźniów, którzy jeździli co dzień do Hamburga i często z każdego komanda po paru nie wracało, gdyż podczas wydobywania ciał przywalały ich gruzy lub ginęli od bomb zegarowych. W niedługim czasie, po strasznym bombardowaniu Hamburga, Blockführer Speck, przed którym wszyscy drżeli, wykrył na terenie obozu radio nadawcze, przez co paru kolegów rozmaitej narodowości zostało wykończonych. Również w tym samym czasie był drugi Blockführer przezwiskiem Maciejewski, z którego ręki wielu zginęło. Na jego widok więźniowie drżeli, czekając, że będzie bił, a nawet może zabić.
W jesieni wykończono dwa murowane bloki jednopiętrowe, w których były dwa bunkry, po jednym wejściu do każdego. Podczas alarmu wpędzano cały obóz do tych bunkrów, bijąc kijami. Najgorszy alarm był nocny, gdyż na od-
[brak jednej strony maszynopisu zeznania]
się rozpoczęła inwazja, co dodało otuchy więźniom. Paczki żywnościowe przestają przychodzić, pogarszają się warunki żywnościowe, coraz większy głód panuje w obozie. Ostre zarządzenia wydawane przez Lagerkommendanta. Lagerführer Thumann i jego nieodłączny, sekundujący mu adiutant Dreimann przechodzą samych siebie w surowości. Doglądają wszystkich komand, bijąc za najmniejsze przewinienia.
Zbliża się zwycięski pochód wojsk alianckich, co daje hasło władzom niemieckim do likwidacji obozu w Neuengamme-Hamburg.
EWAKUACJA OBOZU I STRASZNA TRAGEDIA NA MORZU
Na teren obozu zajeżdża duński i szwedzki Czerwony Krzyż i zajmuje się losem obywateli duńskich i norweskich, którzy i tak – nawiasem mówiąc – mieli najlepsze warunki obozowe, w szczególności pod względem wyżywienia, higieny i pracy. Zajmuje się ewakuacją lżej chorych więźniów, przebywających na rewirze, ewakuuje ich do obozu śmierci w Bergen-Belsen, a w ten sposób zyskuje w obozie dogodniejsze warunki. Rozmieszczają obywateli duńskich i norweskich w blokach tak, że każdy z nich ma swoje łóżko, podczas, gdy więźniowie innych narodowości gniotą się po trzech i czterech na jednej pryczy. W tym miejscu podkreślić muszę z całą bezstronnością życzliwość więźniów norweskich do Polaków, która objawiała się w udzielaniu pomocy przez dostarczanie żywności narażając niejednokrotnie własne życie. W połowie kwietnia 1945 r. duński i szwedzki Czerwony Krzyż ewakuują rewiry I,II,III, i IV, łącznie około 3000 osób do obozu śmierci w Bergen-Belsen. Ciężko chorych zostawia się na miejscu bez żadnej pomocy, gdyż lekarze i sanitariusze zostali już wywiezieni. Pozostawione ofiary oczkuje niechybna śmierć. W obozie daje się odczuć chaos i zaniepokojenie władz obozowych, które ściągają tzw. „Aussenkomanda” do i tak już przepełnionych bloków obozowych.
Rygor obozowy stopniowo rozluźnia się i już około kilka tysięcy więźniów nie dostaje przydziału pracy. Apel z dnia 20 kwietnia 1945 r. daje więźniom pewność, że obóz całości zostanie ewakuowany. Władze obozowe wyznaczają grupę 400 więźniów, tzw. prominentów, przeważnie Polaków, która jako pierwsza opuszcza obóz i pod silnym konwojem SS-manów odstawiona zostaje na okręt śmierci „Cap Arcona”. W następnych dniach wyprowadzane są z obozu również pod silnym konwojem SS-manów grupy więźniów, liczące od 1 do 2 tysięcy, by po raz ostatni oglądać druty kolczaste obozu. Grupy te pociągami towarowymi odstawiane są do Lubeki, skąd przewozi się je holownikami na okręt Cap Arcona, zakotwiczony na pełnym morzu, w odległości około 7 km od wybrzeża. Poszczególne grupy transportowe więźniów przebywają w ten sposób w drodze na okręt około 7 dni zupełnie bez jedzenia i picia. Ogół więźniów, mimo tych fatalnych warunków ewakuacyjnych trzyma się dobrze i jest pełen i nadziei, że zbliżające się wojska alianckie przyniosą nam w tej ostatniej już podróży utęsknioną wolność.
Ja znalazłem się w jednej z ostatnich grup ewakuowanych więźniów. Transport mój trwał około 5 dni. Kilku więźniów udało się w porcie Lubeka zawiadomić przedstawicieli szwedzkiego Czerwonego Krzyża, że nie jesteśmy przestępcami kryminalnymi, jak głosi SS, lecz więźniami politycznymi z obozu Neuengamme, oraz o tym, że zostaniemy wywiezieni na okręt o trzech kominach, stojący na pełnym morzu. Prosili także Czerwony Krzyż o powiadomienie o tym wojska alianckiego. To uspokoiło nas, nabraliśmy przeto otuchy, że pod opieką wojsk alianckich nic nam już nie będzie groziło. Muszę nadmienić, że kat Thumann i nieodłączny jego adiutant Drajman przechodząc samych siebie w surowości i dyscyplinie lagrowej – pilnują osobiście każdego transportu, ładując do pociągów towarowych, bijąc i szczując psami.
W porcie dowiedzieliśmy się, że dowództwo okrętu Cap Arcona odmówiło przyjęcia nas, zawszonych i chorych na tyfus plamisty więźniów, w swoje luksusowe wnętrza. Między dowództwem okrętu a eskortującą nas załogą SS toczą się pertraktacje, w końcu przychodzi kategoryczny rozkaz od Himmlera, by okręt przyjął więźniów wraz z dotychczasową obsługą i wiózł nas pod znienawidzoną przez nas flagą hitlerowską. Nadmieniam, że załoga okrętu chciała pierwotnie wypłynąć pod flagą Czerwonego Krzyża. Następuje przeładowanie więźniów z holowników na okręt Cap Arcona. Okręt ten ma pojemności 27561 ton, 196 m długości, 25,8 m. szerokości i dwie turbiny. Powyższe dane odnotowałem sobie z urzędowej niemieckiej książki marynarskiej, a odnośnym zapiskiem posługuję się. Na okręt natłoczono olbrzymią ilość więźniów, którzy z trwogą oglądają się za oddalonym około 7 km wybrzeżem. Na okręt załadowano również wszystkie dokumenty polityczne, dotyczące obozu w Neuengamme-Hamburg, a dokumentów tych pilnuje osobiście „krwawy szef polityczny”, komisarz obozu, którego nazwiska nie znam. W ten sposób okręt, jako „pływająca twierdza” jest w dalszym ciągu dla więźniów obozem koncentracyjnym. Najniższe pokłady okrętu są nieoświetlone, tworzą lochy ciemne, do których ładuje się około 1000 więźniów, narodowości polskiej i rosyjskiej, rzekomo za złe sprawowanie się podczas transportu. Wyżywienie na okręcie składało się z około 150 gr chleba pół litra rzadkiej zupy i trochę czarnej kawy, jako całodzienny wikt. Więźniowie z każdą chwilą słabną z wycieńczenia i głodu, jednak nadzieja szybkiego oswobodzenia podtrzymuje więźniów na duchu, zwłaszcza, że nadchodzą pocieszające wiadomości o zbliżaniu się wojsk alianckich do Lubeki, poddawaniu się poszczególnych armii niemieckich, wreszcie o śmierci Hitlera. Wiadomości te komentowane są przez więźniów optymistycznie. Spodziewają się wszyscy bliskiego końca wojny. Na okręcie gwarno niczym w ulu, słychać mieszaninę wszystkich języków. Atmosfera przesycona zemstą w stosunku do dotychczasowych ciemiężycieli i największego z nich Hitlera. W dniu 28 kwietnia 1945 r. obserwujemy z okien kabin niezwykły ruch na morzu dziesiątek łodzi podwodnych i mniejszych jednostek wojennych morskich niemieckich, które w niespokojnym manewrze dają nam odczuć swoje niezdecydowanie. W szeregi więźniów zaczyna wkradać się niepokój, gdyż więźniowie znają dobrze swoich katów i mogą spodziewać się z ich strony czegoś najgorszego, a nawet wysadzenia okrętu.
W dniu 30 kwietnia 1945 r. z pokładu Cap Arcona zostaje wybranych około 3000 osób spośród więźniów najsłabszych i załadowuje się ich na przycumowany obok okręt Athen. Około 800 m od okrętu Cap Arcona znajduje się okręt Thielbeck, na którym jest 3000 więźniów z obozu Neuengamme-Hamburg. Do zaokrętowanych więźniów dociera wiadomość, że ze strony alianckiej wydane zostało do Niemców ultimatum, aby do dnia 3 maja 1945 r. do godziny 2-giej po południu wszystkie statki będące na pełnym morzu, zawinęły do portu, w przeciwnym razie ulegną zbombardowaniu. Po tej wiadomości zniknęły nagle wszystkie łodzie podwodne i jednostki wojenne morskie niemieckie, - a trzy okręty wyładowane więźniami pozostały nadal na pełnym morzu. W tym czasie zbliżyły się do naszych okrętów trzy barki, wypełnione więźniami z obozu Stutthof, mieszczące około 1000 osób każda. Dnia 2 maja 1945 r. w porze nocnej obsługa niemiecka wszystkich trzech barek opuszcza je, udając się motorówkami do brzegu. Dwie z tych barek przy pomocy skonstruowanych własnym pomysłem przez więźniów żagli, odpływają i znikają nam z oczu, natomiast trzecia barka wylatuje w powietrze, wysadzona przez Niemców, którzy przedtem już ją opuścili. Na drugi dzień z rana zauważono pływające zwłoki ludzkie, co upewniło nas o wysadzeniu barki. Cała obsada więźniów z tej barki zginęła. Więźniowie z dwóch barek, które zdołały odpłynąć, dobili szczęśliwie do brzegu, gdzie wpadli znowu w sidła SS-manów, którzy trzymali ich całą noc pod strażą, by odstawić ich z powrotem na okręty, stojące na pełnym morzu. Około 150 więźniów z tej grupy zostało rozstrzelanych przez SS-manów, zaś reszta została uwolniona w dniu 3 maja 1945 r. przez wojska kanadyjskie.
Wiadomości o losach tych dwóch barek otrzymałem od kolegów więźniów już po wyzwoleniu.
W dniu 3 maja 1945 r. obsada więźniów i załogi okrętu Cap Arcona liczy 7.480 ludzi. W tymże dniu o godz. 14.30 rozpoczyna się bombardowanie Cap-Arcony przez samoloty angielskie. W tym samym czasie okręt Athen stojący już pod pełną parą odpływa do brzegu, by zabrać pozostałych na brzegu więźniów obozu Stutthof. Po pierwszym bombardowaniu, okręt Cap Arcona wywiesza białą flagę. Okazuje się jednak, że jest to już za późno. Na okręcie Athen znajduje się działko przeciwlotnicze, które ostrzeliwuje atakujące samoloty i strąca jeden z nich. Załoga okrętu Thielbeck wywiesz również białą flagę ku ogólnej radości więźniów, którzy przekonani są, że już im nic nie grozi. Bombardowanie Cap-Arcony trwa dalej, okręt staje w płomieniach. Wśród więźniów panuje zamieszanie, słychać krzyki i jęki więźniów. Równocześnie bombardujące samoloty lotem nurkowym atakują okręt Thielbeck, przy czym trzy bomby trafiają w samo pudło, przebijając go. Okręt pomału tonie. Z pudła okrętu na pokład prowadzą dwie wąskie drabiny, które są oblegane przez więźniów, starających się wydostać na pokład. O miejsca na drabinach toczy się walka na śmierć i życie. Tym, którym udało się wydostać na pokład, pozostaje jedynie ratunek przez skok do morza i oddalenie się od tonącego okrętu.
Thielbeck zanurza się szybko w morzu, wciągając w otchłań wszystkich, którzy znajdowali się w pobliżu okrętu. Słychać straszne ostatnie krzyki, po chwili wszystko uspakaja się, ginie ślad po okręcie. Spośród więźniów w liczbie trzech tysięcy młodych ludzi, uratowało się tylko 95 osób, w tym 22 Polaków. O szczegółach zatonięcia Thiebecku dowiedziałem się od ocalałych kolegów z tegoż statku.
Okręt Cap Arcona płonie w dalszym ciągu. Samoloty ostrzeliwują lotem nurkowym lewy jego bok, okręt przechyla się, kładzie się na lewy
Brak strony 21 skanu
pa po zatopionym okręcie „Deutschland”, na którego pokładzie miało znajdować się około 4000 więźniów, których los jest mi nieznany.
Okręt Athen, na którym to pokładzie znajdowało się działko, przybił do brzegu, gdzie miał załadować na pokład więźniów z dwóch barek, lecz już nie zdążył, gdyż został uszkodzony z działek kanadyjskich. Obsad okrętu ratowała się, skacząc do wody lub opuszczając się na sznurach do pomostu oddalonego od okrętu o kilka metrów. W tym czasie na pokładzie zostało zastrzelonych przez SS-manów kilkanaście osób, które rzuciły się z głodu na beczki z kapustą. Z okrętu Athen uratowało się około 2500 osób z ogólnej obsady 3000 osób.
Powyższe dane zeznałem na podstawie zebranych danych po katastrofie od kolegów i własnego przeżycia tejże katastrofy.
W grupie 8-miu kolegów wydostałem się na ląd i natrafiliśmy już na wojska kanadyjskie i w ten sposób odzyskaliśmy wolność.
Do dnia 21 lipca 1945 r. przebywałem w Neustadt, skąd transportem liczącym 300 osób, z portu Lubeka, wyjechałem do Szwecji w celach kuracyjnych.