JÓZEF NEUMAN


Ze szpitala D.P. 1848 w Kempten wyjechałem 8 października 1945 roku z transportem repatriacyjnym. W szpitalu tym leczyłem ranę nogi.
Podaję opowiadany zbrodniczy postępek Niemców.
Opowiada Józef Neuman, lat około 30, urodzony w Oświęcimiu, z zawodu krawiec, Żyd, przebywający jeszcze na leczeniu w szpitalu w mieście Kempten. Dokładny adres Neumana D.P. Hospital 1848, oddział chirurgiczny sala 37, blok II, Kempten, Górna Bawaria.


W połowie kwietnia 1945 roku w obozie koncentracyjnym Buchenwald zgrupowano transport ewakuacyjny, złożony z Polaków i Rosjan, liczący 2,5 tys. ludzi. Znalazłem się w tym transporcie, bo przy wypełnianiu kartoteki w obozie zapisano mnie jako Polaka, mimo że jestem Żydem. Cały czas w obozach nosiłem czerwony trójkąt z literą „P” i temu tylko zawdzięczam życie.

Cały transport załadowano do wagonów towarowych i wywieziono w nieznanym dla nas kierunku. Wobec trudności w komunikacji kolejowej po kilku dniach pobytu w wagonach wyładowano nas i pędzono pieszo, przeważnie nocami. Ochronę stanowili SS-mani. Dowódcą był oficer SS, Ukrainiec. Pewnego dnia (daty nie pamiętam), gdy naokoło było słychać huk armat, a często i karabiny maszynowe, dowódca ochrony (eskorty) polecił całą grupę wprowadzić w las.

Wygłodzeni i wyczerpani nocnymi marszami zostaliśmy spędzeni na dużą polanę leśną, położoną około trzysta metrów od granicy lasu. Ustawiono nas w kolumnie po pięciu i rozkazano pozostać na miejscu. Byliśmy otoczeni przez dwustu – dwustu pięćdziesięciu SS-manów. Widzieliśmy, jak dowódca eskorty odbywał naradę z częścią SS-manów i po chwili wydał rozkaz obstawienia nas karabinami maszynowymi. Było to w godzinę lub półtorej po świcie. Dowódca stał na uboczu. Do pierwszej piątki w kolumnie podeszło kilku SS-manów uzbrojonych w karabiny ręczne, pistolety automatyczne lub pistolety. Polecili Häftlingom znajdującym się w tej piątce wystąpić kilka kroków naprzód i stała się rzecz, która wszystkich przejęła panicznym strachem. SS-mani zaczęli strzelać do tych pierwszych pięciu. Po chwili leżeli na ziemi z przestrzelonymi głowami.

Powstało zamieszanie w reszcie kolumny. Ludzie zaczęli wybiegać z szeregu i po to tylko, by paść pod kulą któregoś z eskorty. Na przedzie kolumny strzelanie w karki i głowy odbywało się szybko. Piątki delikwentów były wypychane naprzód i wykańczane strzałami. Kto stawił opór, był zastrzelony na miejscu. Było w naszej kolumnie około trzydziestu młodych chłopców z Powstania Warszawskiego. Ci młodzi naiwni myśleli, że wyjdą z życiem z tej masakry. Wybiegli z kolumny do dowódcy SS, Ukraińca, prosząc o litość nad nimi. Że są młodzi, że nic nikomu nie zrobili, że chcą żyć. W odpowiedzi na to zbir SS Ukrainiec wyciągnął pistolet i strzelił w głowę pierwszemu najbliżej znajdującemu się chłopcu. Następny z dzieciaków padł do nóg zabójcy i żebrze o życie – ten cofnął się o krok i strzałem w głowę zabija go na miejscu. Powtarza się to przy każdym następnym dziecku, które liczyło na litość. Kilku chłopców z przerażenia rozbiega się i pada od strzałów z boku. Kilku wciska się w odrętwiałą kolumnę.

Tymczasem rozpoczyna się ogólna strzelanina do stłoczonego tłumu ogłupiałych ludzi. Padają zabici i ranni. Ja prawdopodobnie zemdlałem z przerażenia. Gdy odzyskałem świadomość, słyszałem strzały i wycie ludzkie. Zobaczyłem obok siebie leżącego trupa jednego z Rosjan, który szedł w tej samej piątce co i ja. Miał czaszkę rozerwaną uderzeniem kuli. Spod czaszki wylewał się mózg zmieszany z krwią. Na nogach moich leżał któryś z rannych i tarzał się w bólu przestrzelonego brzucha. Wiedziałem, co mnie czeka – taka sama śmierć jak i innych. W ratowaniu życia nie przebiera się w środkach – zrobiłem to, co dziś napawa mnie odrazą: położyłem głowę na ziemi, rękoma ująłem głowę zabitego Rosjanina i wciągnąłem ją na swoją twarz. Krew i mózg wyciekający z czaszki zalał mi oczy. Czułem mdły zapach krwi. Znów zemdlałem.

Ocucił mnie ból w nodze. Równocześnie poczułem znów ból i usłyszałem huk strzału. Błysk myśli, że to strzały do mnie. Lecz nie, usłyszałem tylko słowa po niemiecku „ma dość” (hat genug). Nie widziałem nic, bo oczy miałem zlepione zakrzepłym mózgiem i krwią. Wywnioskowałem tylko ze słyszanych słów, że jest to dobijanie rannych. Następowały jeszcze pojedyncze rewolwerowe strzały i wszystko ucichło. Z oddali dobiegały mnie pojedyncze słowa wskazujące na to, że SS-mani przebierają się w cywilne ubrania (które znajdowały się na wozach taboru kolumny). Ktoś przynaglał do pośpiechu.

Leżałem i mimo bólu w nodze nie ruszałem się, by nie zdradzić, że żyję. Jak długo trwało przebieranie się SS-manów, nie wiem. Znów zemdlałem. Ocknąłem się, gdy słońce było już wysoko. Naokoło była zupełna cisza. Tylko z daleka słychać było strzały armatnie. Rękawem przetarłem oczy i rozejrzałem się ostrożnie. Naokoło mnie leżały tylko trupy. Opodal stały wozy bez koni z porozrzucanymi w nieładzie ubraniami SS-mańskimi. Wyczołgałem się spod trupów i zacząłem pełznąć w kierunku granicy lasu, skąd prześwitywały pola. Ból nie dawał mi się poruszać, więc przewróciłem się na plecy i czołgałem się powoli, pędzony strachem. W pewnym momencie usłyszałem jęk. Spojrzałem w bok i zobaczyłem jednego z chłopców z Warszawy. Leżał z przestrzeloną głową. Kula wyszła przez podbródek. Był nieprzytomny, tylko wołał: – Mamo, pić!

Zapomniałem powiedzieć, że otrzymałem dwa postrzały w udo lewej nogi, a to na skutek tego, że głowa rannego w brzuch, a później dobijanego przez SS-mana, leżała na moich nogach. Nie mogąc nic poradzić rannemu chłopcu, czołgałem się w kierunku pola. Czołganie się na plecach pozbawiało mnie możności obserwowania terenu, po którym się posuwam. W pewnym momencie uczułem, że spadam do dołu. Tak też i było, spadłem do sadzawki wykopanej w polu. Ileż trudu i bólu kosztowało mnie wypełznięcie z rowu. Słońce paliło i potęgowało ból w nogach nie do zniesienia. Woda była tak blisko, a ja bałem się do niej dojść, by się nie utopić.

Tak leżąc, zobaczyłem dwóch cywilnych mężczyzn przechodzących obok drogą. Zacząłem wołać. Nie słyszeli, czy też zbyt byłem słaby i głos do nich nie dochodził. Na szczęście droga ich prowadziła koło sadzawki. Wołałem znów. Usłyszeli i podeszli. Gdy mnie zobaczyli – początkowo chcieli uciekać. Widok mój nie był zachęcający, bo twarz całą miałem umazaną zlepkami krwi z mózgiem. Gdy dowiedzieli się, co się ze mną stało i o co proszę, dali mi pić i obiecali wezwać pomoc. Leżąc, czekałem. W oddali widziałem posuwające się po polu czołgi i samochody nieznanego typu. To pewnie Amerykanie! Za jakieś półtorej godziny zobaczyłem samochód kierujący się w moją stronę. Podjechał, wysiedli z niego żołnierze amerykańscy i jeden z tych cywili. Jeden z Amerykanów mówił po polsku. Opowiedziałem, jaką straszną mordownię SS-mani urządzili w lesie.

Ostrożnie złożono mnie na nosze i kazano pokazywać drogę do polany w lesie. Prowadziłem, pokazując kierunek. Najpierw skierowałem moich nowych opiekunów do tego chłopca, co jeszcze żył. Zastali go w malignie, proszącego o wodę. Jeden z żołnierzy amerykańskich ujął głowę chłopca i wlał mu do ust wody. Chłopiec wody nie mógł przełknąć i ta zmieszana z krwią przeciekała przez przestrzelony podbródek. Położyli chłopca na nosze i przenieśli do samochodu. Leżał obok mnie i po chwili skonał.

Amerykanie zawieźli mnie do najbliższego miasteczka i umieścili w szpitalu, polecając doktorom Niemcom natychmiast przeprowadzić operację mojej nogi. Przed otrzymaniem narkozy słyszałem, jak Amerykanin mówił do lekarzy: – Jeżeli on umrze w czasie operacji, cały personel szpitala będzie rozstrzelany.

Na drugi dzień po operacji przyjechało do szpitala kilku oficerów amerykańskich i przesłuchiwali mnie co do okoliczności wymordowania całej grupy Häftlingów.

Po przesłuchaniu spisano protokół w języku angielskim i niemieckim. Ja podpisałem jako zeznający, lekarz Niemiec jako świadek przy przesłuchaniu. W protokole było zaznaczone, że w lesie znaleziono 2498 trupów, plus jeden zmarły w drodze, plus ja ranny, razem 2500.

Po przesłuchaniu jeden egzemplarz protokołu w języku angielskim i niemieckim doręczono mnie.

Obecnie, po kilkudniowym pobycie w szpitalu w Monachium, przewieziono mnie do Kempten na dalszą kurację.

Za prawdziwość powtórzenia opowiadania Józefa Neumana odpowiadam. Jerzy Opoczyński, były więzień obozu Oświęcim nr 139 217 i Dachau nr 121 307, obecnie zamieszkały w Jeleniej Górze, ul. Traugutta 8 m. 3