RÓZIA WAGNER

Rózia Wagner

Lwów

Już pierwsze dni przyniosły przedsmak tego, co miało nastąpić. Rozpoczęło się łapaniem Żydów do pracy. Zadaniem tym obdarzono męty społeczne narodowości ukraińskiej. Pierwsza praca złapanych polegała na oczyszczaniu i wynoszeniu trupów z więzień przy ul. Zamarstynowskiej, Łąckiego, Kazimierzowskiej (Brygidki). Była to okropna robota, tym bardziej, że dozorujący Ukraińcy i gestapowcy odnosili się do Żydów jak do morderców tych ludzi i katowali ich przy tym niemiłosiernie. Już wtedy poczęły płynąć potoki łez żon, matek i dzieci, których ojcowie i mężowie, złapani do pracy, nie wracali więcej do domu.

Następny dzień, wtorek, był zapoczątkowaniem nowych ekscesów ukraińskich, na które Niemcy patrzyli z uśmiechem zadowolenia, a które po kilku dniach oni sami przejęli w swe ręce.

Były to dni i noce okropnej trwogi. Rzadko kto spał w mieszkaniu, ukrywano się po piwnicach, strychach itp. i rozpoczęto już wtedy kombinowanie kryjówek, schronów. W ów wtorek i ja znalazłam się w wielkim niebezpieczeństwie, co też opiszę szczegółowo. Mieszkałam z całą swoją rodziną przy ul. Zamarstynowskiej, w bezpośredniej bliskości więzienia. Od samego rana owego pamiętnego dnia zaczęły dochodzić słuchy o łapaniu Żydów „do trupów”. Z kamienicy nikt nie odważył się wystawić nosa za bramę, był to bowiem dzień święta ukraińskiego i zapowiadano niespodzianki. Szczególna jednak obawa dotyczyła mężczyzn. Na drugim piętrze, u jednej z lokatorek naszej kamienicy, odkryliśmy nader szczęśliwy rozkład mieszkania. Z kuchni wąskie drzwi prowadziły do ustępu, który od strony ganku był prawie niewidoczny. Drzwi te zablokowano, przysuwając kredens i w ten sposób skonstruowano kryjówkę dla mężczyzn. Ponieważ mieszkałyśmy na parterze, bałyśmy się zostać w mieszkaniu. Cała rodzina zebrała się u wymienionej sąsiadki, ja zaś zostałam na ganku i parterze, by w razie niebezpieczeństwa dać znać siostrze dyżurującej na ganku drugiego piętra, by mężczyźni skryli się do ustępu. (Było ich kilkanaście osób i nie mogli bez przerwy siedzieć w tej kryjówce). Naturalnie, nie spodziewaliśmy się, że i kobietom grozi niebezpieczeństwo.

Była godz. 11.00 przed południem, opowiadano, że Ukraińcy prowadzą przez ulice kolumny mężczyzn i kobiet żydowskich. Jednakże nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje. Nagle ukazał się w bramie jakiś wyrostek o fizjonomii bandyty. Z miną pełną sarkazmu i nienawiści powiedział do mnie i do sąsiadki, z którą stałam na ganku: „Chodźcie no, panienki, popracować trochę”. Zamarło we mnie serce. Wezmą mnie do trupów. Jednak bez słowa prośby czy oporu poszłam za nim, zadowolona, że na drugim piętrze zobaczyli już, co się święci i zdążą się ukryć. Ledwo wyszłam poza bramę naszej kamienicy, otoczyła mnie zgraja uliczników. Wciąż jeszcze nie przejrzawszy sytuacji, szłam popychana, poszturchiwana, w kierunku koszar. Przed koszarami stał szpaler mężczyzn, kobiet i dzieciarni – szumowin miasta. Zanim zdążyłam objąć wzrokiem widowisko, oślepiło mnie uderzenie w twarz. Dzikie krzyki i wrzaski, ktoś porwał mnie za włosy. Rzucana jak piłka, z rąk do rąk, dostałam się we wrota koszar, a stamtąd dzięki szturchańcom i kopnięciom wyleciałam jak z procy na dziedziniec. Oszołomiona i na wpół nieprzytomna z bólu, jednakże instynktownie poczułam, że najbezpieczniej będzie oddalić się czym prędzej od wejścia i zabrać do pracy. Skorzystawszy więc z chwili, gdy moi oprawcy przyjmowali następną ofiarę, wymknęłam się na środek dziedzińca, który zalegały już setki mężczyzn, kobiet i dzieci. „Cóż tu jest do roboty?” – spytałam najbliższą towarzyszkę niedoli. „Proszę nie rozmawiać – odparła zapytana – proszę nachylić się i zbierać rękami piasek na kupki, gdyż jeśli jakiś wyrostek zobaczy, że pani tego nie robi, narazi się pani na dalsze znęcanie i bicie”. Nie potrzebowałam więcej wyjaśnień. Zrozumiałam. Obawiałam się pracy przy trupach, a spotkało mnie coś znacznie gorszego. Nie praca była celem, dla którego sprowadzano tu coraz więcej nieszczęśliwych ofiar. Przypomniałam sobie opowieści z czasów pogromów Chmielnickiego i teraz zrozumiałam, że i ja, i moi nieszczęśni towarzysze niedoli padliśmy ofiarą takiego pogromu.

Z niebywałym stoicyzmem zabrałam się do pracy. Wzrok utkwiłam w bramie wejściowej i z ulgą skonstatowałam, że między wyrzucaną raz po raz masą pokrwawionych ciał, nie było nikogo z moich najbliższych. Tymczasem „zabawa” wzmagała się. Nieludzkie krzyki, rozbite głowy, zmasakrowane ciała i upiornie zniekształcone oblicza bitych, zalane krwią zmieszaną z błotem, przyczyniały się do rozpętania instynktów żądnej krwi i wyjącej z rozkoszy tłuszczy. Omdlałe kobiety i starców leżących już prawie bez ducha na ziemi, okładano jeszcze zapamiętale pałkami, kopano i wleczono po ziemi. Rozszalała horda szukała coraz nowych emocji. Z okaleczonych i posiniaczonych ciał zdzierano ubrania, bez różnicy – mężczyzna czy kobieta. My, którzy mieliśmy już ten czyściec poza sobą i schyleni zmiataliśmy gorliwie rękami piasek z podwórza, patrzyliśmy ze zgrozą na te sceny, a krew zamierała nam w żyłach. A gdy nienasyceni oprawcy zdarli z jakiejś kobiety całą jej odzież i kijami okładali bezlitośnie nagie jej ciało, przechadzający się po dziedzińcu niemieccy żołnierze proszeni przez nas o interwencję, odpowiadali: Das ist die Rache der Ukrainer, tonem pełnym aprobaty dla ich czynów. Przechadzali się z minami władców i fotografowali katowane nagie kobiety: Das wird im Stürmer sein – cieszyli się, że ich współrodacy będą mieli możność oglądać wyczyny swych walczących dla dobra ludzkości mężów i synów.

Po kilku godzinach naszej pracy, w ciągu których sprowadzano wciąż nowe ofiary, dziedziniec był wymieciony jak marmurowa posadzka. Kazano nam ustawić się pod ścianami murów otaczających dziedziniec. Czuliśmy, że zbliża się nasza ostatnia chwila. „Teraz nas rozstrzelają” – przebiegł trwożliwy, rozpaczliwy szept pośród drżącej masy. Mnie było to w tej chwili obojętne, wielu jednak spośród nas, nawet mężczyźni, jęło przeplatać swe jęki z bólu, płaczem i żalem za życiem, które przyjdzie im teraz tak młodo stracić, i za swoją rodziną, której już nie zobaczą. Próbowałam im perswadować, że wszystko jedno, czy zginą dziś, czy jutro, bo przecież dzisiejsze wyczyny są tylko początkiem tego, co nastąpi. Lecz nie zrozumieli nawet moich słów. Wszyscy pchali się instynktownie w tył, w nadziei, że kula nie dosięgnie tak daleko, może zasłoni go ciało stojącego przed nim. Ja stanęłam na samym przedzie. Po tym wszystkim, co przeżyłam i widziałam, czułam ogromną apatię i niechęć do dalszego życia. Ponadto byłam bardzo osłabiona i nie mogłam znieść okropnej woni krwi zakrzepłej na otwartych ranach. W pewnej chwili poczułam jakąś ulgę, utraciłam świadomość rzeczywistości. Trwało to ułamek sekundy. Ktoś stojący obok mnie, widząc, że mdleję, podtrzymał mnie i przywrócił do przytomności słowami: „Niechże pani usiądzie, bo pani mdleje”. Usiadłam na ziemi z uczuciem żalu, że przerwano mi błogą chwilę nieprzytomności.

Stłoczona masa zhańbionych i zmaltretowanych ludzi śledziła teraz każde poruszenie prowodyrów pogromu, z napięciem wyczekując dalszego biegu wypadków. Ale jakoś nie spieszno im było skończyć z nami. Rozwydrzonej hołocie nie wystarczyła nasza krew i poniżenie. Chcieli z tej zabawy wynieść bardziej materialne korzyści.

Przed drążącą, znękaną masą nieszczęśliwych ofiar stanęły ulicznice ze swoimi fagasami i jak władczynie rozkazywały ściągać z nas obuwie czy inne części garderoby, które im przypadły do gustu. Potem kazano nam oddać nasze dokumenty, w szczególności paszporty sowieckie.

Jeden ze zbirów ogłosił, że jeżeli przy kimkolwiek z nas znalezione zostaną jakiekolwiek pieniądze, pierścionki lub inne kosztowności, wówczas biada nam. Łajdak, nie spodziewał się nawet, jaki bogaty plon przyniesie to jego niecne rozporządzenie.

Ze wszech stron zaczęto wyrzucać na środek dziedzińca banknoty 50- i sturublowe, pierścionki, zegarki i różne inne kosztowności. Wyrzucano daleko od siebie, by broń Boże „panowie naszego życia i śmierci”, 15-letni smarkacze, nie spostrzegli, od kogo dane przedmioty pochodzą.

Kto nie widział, nie uwierzy, iż tysiące rubli w banknotach i złocie walały się po ziemi, a bohaterowie dnia łapczywie zbierali nasze mienie.

Zaznaczam, że w spisanych tu wspomnieniach nie ma ani krzty przesady, wręcz przeciwnie, nie jestem w stanie odmalować tego, co widziały wtedy moje oczy i uszy słyszały. Opisuję dzieje we Lwowie, ale stosownie do późniejszych wiadomości nadeszłych z innych większych lub mniejszych miejscowości, były one wszędzie identyczne, bo prowadzone według z góry ustalonego programu i wykonywane przez ten sam „hufiec śmierci”, który wszędzie przy pomocy miejscowych szumowin dawał swoje występy, pozostawiając za każdym razem jakże krwawy plon.

Również i ja, uległszy ogólnej psychozie, odrzuciłam daleko od siebie woreczek ze sporą sumą pieniędzy i biżuterią, jaki miałam przy sobie. Przyznam się, że nawet żałowałam tego czynu, nie dlatego, że żal mi było pieniędzy, lecz wydało mi się głupim, iż obojętna zupełnie wobec śmierci, której się spodziewałam, ulękłam się bezczelnej groźby łajdaka.

Tymczasem zbliżał się wieczór i zaczęto przebąkiwać, że mają nas wypuścić. Chłód wieczorny orzeźwił mnie trochę, wstałam więc i rozejrzałam się. W tłumie zobaczyłam nabiegłą krwią i posiniaczoną twarz mojej sąsiadki z parteru, pani Kikenes. Podeszłam do niej i dowiedziałam się, że moja 16-letnia podówczas siostrzyczka Sala również [znalazła] się w tym tłumie. Zawyłam z bólu. To delikatne, wątłe dziecko w tym okropnym piekle i w dodatku samo i opuszczone. Przeszło godzinę obiegałam dziedziniec dookoła, wołając rozpaczliwie: „Saluniu! Baszeches!”. Jednakże na próżno. Błagałam panią Kikenes, by poszła ze mną wskazać mi miejsce, gdzie widziała moją siostrzyczkę. Ona jednak, obojętna na mój ból czy też zaabsorbowana swoim własnym, nie chciała się ruszyć z miejsca, z daleka tylko wskazując mi miejsce, w którym mam ją odszukać. Nie zważając na jęki i przekleństwa, przepychałam się między leżącymi na ziemi, jęczącymi z bólu i osłabienia ludźmi. Znalazłam wreszcie Salusię z pokrwawioną twarzą i nabrzmiałymi wargami. Przytuliłam ją do siebie i rozpłakałyśmy się obie. Pocieszyła mnie, że nikomu więcej z naszej ukochanej rodzinki nic złego się nie stało, bo łotry, nie mogąc otworzyć drzwi, pociągnęli ją ze sobą i odeszli.

Los chciał, że i ona miała przy sobie kosztowności mamusi i pieniądze, które matula zawiesiła jej w woreczku na szyi. Biedactwo, usłyszawszy, że mają nas wypuścić, martwiła się bardzo stratą tego majątku. Pocieszyłam ją naturalnie, potem wyżebrałam gdzieś do garści trochę wody, by zwilżyć jej spieczone i zaschnięte krwią wargi.

Tymczasem na dziedzińcu zapanowało ożywienie, wzrosła nadzieja, że pogłoski o naszym wypuszczeniu są prawdziwe. Już ustawiły się pary i pierwsza kolumna opuściła dziedziniec. Tu i ówdzie leżały trupy starców i staruszek, które nie wytrzymały tortur, oraz takich, którzy dogasali na skutek otrzymanych ran. Niestety nikt nie troszczył się o nich.

Jeszcze niepewne, czy nas wypuszczają, czy też prowadzą gdzie indziej, stanęłyśmy w szeregu i po chwili wyszłyśmy na ulicę. Kilka kroków i byłyśmy w domu.

Powitano nas, jak powracające z tamtego świata. Słyszeli całodzienne jęki i krzyki torturowanych i odchodzili od zmysłów na myśl, że my jesteśmy między tymi nieszczęsnymi.

Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że pogrom odbywał się w całym mieście równocześnie, z tą różnicą, że ludzie zabrani na Łąckiego czy do Brygidek nie zobaczyli już więcej świata. Oprócz tego z mieszkań zrabowano, co się dało, czego nie można było zabrać, rozbestwione indywidua niszczyły, a nawet podpalały na miejscu. Ślady tego wandalizmu widoczne były i w naszej kamienicy.

Takie było nasze pierwsze przeżycie po zdobyciu Lwowa przez Niemców. Następne dni i noce płynęły nam w śmiertelnej trwodze. Wpadano nocami do mieszkań, rabowano i zabierano mężczyzn. Po sześciu czy dziesięciu dniach ukazały się pierwsze ogłoszenia dotyczące ograniczenia praw Żydów. Wszystkim Żydom obojga płci, w wieku od 14 lat wzwyż, nakazano noszenie na prawej ręce powyżej łokcia małej opaski szerokości ośmiu centymetrów, zaopatrzonej niebieską tarczą Dawida. Zabroniono nam wychodzić po 18.00 wieczorem, jeździć tramwajem, opuszczać miasto, a nawet za chodzenie chodnikiem rozwydrzeni SS-mani okładali Żydów nahajkami. Na placach wolno nam było zaopatrywać się w jarzyny itp. tylko w ciągu dwóch godzin, między 12.00 a 14.00. Prowizoryczna milicja ukraińska, czyli pierwszy lepszy wyrostek, który nałożył sobie żółtą opaskę, czatowała o tej porze na wszystkich miejskich placach, bo za przyłapanie Żydówki kupującej u gospodyni produkty o cenie paskowej, można było dostać od niej obfity okup lub oddać ją w ręce gestapo.

Równocześnie z ukazaniem się pierwszych antyżydowskich ustaw pewnej nocy zbezczeszczono, zrabowano i spalono wszystkie żydowskie domy modlitwy. Niedługo potem (dokładnej daty podać nie mogę) polecono zorganizowanie zarządu gminy żydowskiej. Pierwszym zadaniem, jakie postawiono gminie do spełnienia, było ściągnięcie ze swych członków kontrybucji w wysokości 20 mln rubli w terminie kilkudniowym. Za niezłożenie kontrybucji w żądanym terminie zagrożono ciężkimi konsekwencjami. Konsternacja wśród mas żydowskich była wielka, obawiano się bowiem, że wskutek niemożliwie krótkiego terminu w żaden sposób nie uda się zebrać potrzebnej sumy. Pojawiły się afisze prezesa gminy dr. Parnesa zawiadamiające o nałożeniu kontrybucji i wzywające do składania ofiar. Zorganizowano komisje, które gorączkowo przystąpiły do pracy. W spiesznym tempie sporządzono listy ofiarodawców oraz wymiary tej „dobrowolnej” daniny, odwiedzano każde żydowskie mieszkanie, uświadamiając o powadze sytuacji.

Apel i agitacja nie pozostały bez echa. Do budynku gminy przy ul. Starotandetnej rozpoczęła się istna pielgrzymka. Dawali biedni i bogaci, każdy niósł okup za siebie, za swe dzieci i rodziny, w nadziei, że spłaceniem kontrybucji masy żydowskie wykupią się od zapowiedzianej im przez hitleryzm zagłady. Mimo wielkiej ofiarności akcja zbiórkowa powoli posuwała się naprzód. Zwątpienie opanowało każdego z nas, narzekano na nieudolność zarządu gminy, współpracujących, na skąpstwo bogaczy, kładąc na ich barki winę za słabe wyniki.

Ile było w tym prawdy, nie wiem, gdyż sama nie brałam czynnego udziału w tych pracach gminy. Faktem było, że mimo zbliżającego się terminu płatności kontrybucji suma nie była jeszcze zebrana. Zdawało się nam, że zbliża się dzień Sądu Ostatecznego. Gmach gminy oblężony był przez tłum kobiet, starców i dzieci żydowskich, którzy z zapartym tchem wyczekiwali ukazania się jakiejś miarodajnej osoby, mogącej udzielić im dokładnej informacji o faktycznym stanie. Lecz tłumy żydowskie nie poprzestały li tylko na wyczekiwaniu. Wiadomość o słabych wynikach zbiórki wstrząsnęła sumieniem wszystkich warstw, zaczęto znosić srebro i różnego rodzaju kosztowności. Olbrzymie napięcie nerwów zelżało nieco, gdy rozeszła się wieść, że termin wpłacenia kontrybucji sprolongowany został o dalsze trzy dni.

Termin ten został przez gminę, ku wielkiej uldze społeczeństwa żydowskiego, dotrzymany.

Lecz jakże złudne okazały się nasze nadzieje i wiara, że okup ten będzie mieć jakąś wartość, czy też dodatni wpływ na traktowanie Żydów. Wyobrażaliśmy sobie, że powołany do życia zarząd gminy żydowskiej będzie naszym reprezentantem wobec władz niemieckich, reprezentantem, który będzie w stanie zabezpieczyć nam najskromniejsze warunki istnienia.

O naiwności nasza! Nie upłynął długi czas, a złudzenia rozwiały się w puch!

Początkowo oddano gminie referat rozdziału chleba i produktów żywnościowych dla ludności żydowskiej. Nasz przydział chleba wynosił zawsze 50 proc. przydziału dla aryjczyków (początkowo 14, a potem 7 dag dziennie na osobę). Zadaniem tym gmina zajmowała się przez przeszło półtora roku, tzn. aż do czasu swej likwidacji.

Gmina rozwijała się i, poza rozdziałem chleba, jedyna jej dodatnia strona polegała na tym, że zatrudniając kilka tysięcy mężczyzn i kobiet, dawała im w owym czasie poświadczenia pracy, zabezpieczające przed dostaniem się do obozu.

Następnie gmina zajęła się dostarczaniem władzom niemieckim żydowskich robotników.

Sądziliśmy, że w ten sposób położy się kres nieustającym łapankom na ulicy, tak mężczyzn, jak i kobiet. Obawiano się nie pracy, zdążono się już bowiem przyzwyczaić do czyszczenia klozetów itp. prac, ale celem tych łapanek – poza pracą – był także obóz, a często nawet otchłań śmierci.

Gmina powołała do życia milicję żydowską, oddając w jej ręce zaszczytną misję łapania do robót. Indywidualne szczęście decydowało już o tym, czy złapany skierowany został do jakiejś dziennej pracy, czy też do obozu. Niestety, muszę też przyznać, że w większości wypadków inny też czynnik miał tu decydujący wpływ, milicjanci bowiem, oswoiwszy się ze swym nowym zawodem, pozwalali sobie na niejedno nadużycie.

Łapanki uliczne wywołały pogoń za stałą pracą, względnie za poświadczeniem pracy (Ausweis). Zdawało się, że pracujący Żydzi nie tylko będą tolerowani, ale jak sobie wmawiano, będą należeli do kategorii uprzywilejowanych.

Mnie poszczęściło się. Już 15 lipca 1941 r. dostałam się na posadę stenotypistki w niemieckiej firmie zajmującej się skupem surowych skór. Firma ta pracowała początkowo dla Wirtschaftskommando der Wehrmacht i Ausweisy nasze wydane przez tę władzę należały do najbardziej respektowanych. Ponadto komisarz nasz – młody i energiczny Niemiec, w cywilu kupiec z zawodu – okazał się wyjątkowo porządnym człowiekiem. Ponieważ branża ta wymagała fachowych kwalifikacji, a takie posiadali tylko Żydzi, więc komisarz, kierując się zmysłem kupieckim, angażował Żydów tak do pracy fizycznej fachowej, jak również i do pracy biurowej. Fachowej i niefachowej. Wkrótce przedsiębiorstwo nasze zatrudniało ok. 220 Żydów, tj. 80 proc. ogólnej liczby robotników. Komisarz zaraz w pierwszych dniach postarał się dla nas o prawo noszenia zielonych opasek, które miały być gwarancją naszej nietykalności. W istocie jednak opaski te miały bardzo małe znaczenie, tak jak zresztą i wszystkie Ausweisy traciły swą wartość wobec stwierdzenia gestapowca: Aber du bist Jude, czyli wystarcza to, by wolno było robić z tobą, co mi się podoba.

Początkowo jednakże osiągnięcie takiej pracy było szczęściem godnym zazdrości. Dostawano przy tym również poświadczenia dla żon i dzieci i łudzono się, że to coś warte. Instytucja nasza zorganizowała w okręgach lwowskim, stanisławowskim, tarnopolskim i drohobyckim większe i mniejsze punkty skupu, dając w rozlicznych miastach zatrudnienie i ochronę przed obozem setkom Żydów i ich rodzin.

W firmie tej pracowałam przeszło 18 miesięcy, do stycznia 1943 r., kiedy zostałam już jedną spośród pozostałej garstki 30 szczęśliwców kolegów. Ta nasza garstka ostała się mimo nader antysemickiego kursu w Landwirtschaftliche Zentralstelle, gdzie zostaliśmy wcieleni jako Abteilung Rohhäute i mimo ustawicznych akcji pochłaniających za każdym razem liczne ofiary z naszych szeregów. Na prowincji nasi pracownicy i agenci, początkowo respektowani, podzielili w końcu los swych braci i sióstr. Zniknęli bez śladu, pozostawiając za sobą miasta bez Żydów. Lecz w mych wspomnieniach daleka jeszcze przestrzeń dzieli mnie od tego okresu.

Chciałam tylko zaznaczyć, że należałam do rzędu nielicznych jednostek, które pracowały w biurze przez tak długi czas, w wyjątkowo dobrych warunkach pracy i płacy.

Mąż mój pracował również od pierwszej chwili, został on bowiem na posadzie zajmowanej za Sowietów, dzięki poparciu dyrektora Polaka, niebywale szlachetnego człowieka. Pozostała moja rodzina, tj. ojciec, matka, cztery siostry i brat, byli początkowo bez pracy. Nadzwyczajnej łasce niebios zawdzięczamy, że nikt z naszego grona nie padł ofiarą pierwszych pogromów trwających bez przerwy trzy tygodnie ani też nie dostał się do obozu.

Wspomniałam już kilkakrotnie o obozach, jednak bez bliższego objaśnienia odnośnie do tychże. Zaznaczyć muszę, że były to karne obozy pracy. Przestępstwo tych, którzy się tam znaleźli, polegało jedynie i wyłącznie na tym, że oni sami lub ich przodkowie urodzili się Żydami, oraz że… dali się złapać. Osławione takie obozy w okolicach Lwowa były w Szczercu, Winnikach, Sokolnikach, Kurowicach, w samym zaś Lwowie początkowo na ul. Czwartaków, następnie zaś na Janowskiej. Obozy te pochłaniały tysiące ofiar (przeważnie mężczyzn), z których dwie trzecie rozstrzeliwano zupełnie bez powodu. Chyba tylko po to, by zrobić miejsce dla nowo przybyłych, jedna trzecia zaś ginęła z tyfusu i innych chorób zakaźnych. O torturach i katowaniu więźniów dałoby się całe tomy pisać. Na szczęście ja nie zaznałam życia obozowego, opisuję więc tylko to, co słyszałam i widziałam. Wystarczyło spojrzeć na grupę zgarbionych mężczyzn różnego wieku, wynędzniałych i odzianych w łachmany, napiętnowanych żółtą łatą lub kolorowym pasem, by pojąć ogrom nieszczęścia tych biednych ofiar. Krew ścinała mi się w żyłach, gdy patrzyłam, jak wybierają ze śmieci niedogryzki i niedopałki papierosów. Na wpół nadzy i bosi, stali wśród najcięższych mrozów i tłukli kamienie na ulicy pod batem różnego rodzaju opryszków.

Przy ul. Nowej Rzeźni 14, gdzie pracowałam od wiosny 1942 r., w pobliżu mieliśmy przez kilka zimowych miesięcy w sąsiedztwie naszych braci, więźniów, którzy swoją krwią i potem naprawiali gościniec. Codziennie w porze obiadowej zanosiliśmy im zupę, jaką gotowano dla nas w naszym Betriebie, przy czym nasz dyrektor Ukrainiec nie szczędził nam za to uwag i pogróżek. Mieliśmy wszyscy to uczucie, że ci nieszczęśliwi bracia nasi cierpią za nas, bo przecież wszyscy mieliśmy ten sam grzech na sumieniu, że byliśmy Żydami i tylko przypadkowi zawdzięczał każdy z nas, że mógł wieczorem po pracy być razem ze swoją rodziną, a nie był na ich miejscu.

O życiu i prześladowaniach w obozie opowiadano pełne grozy historie. Na wikcie obozowym nikt długo nie wytrzymywał. Kto nie miał pomocy z zewnątrz, ginął. Spanie na pryczach było luksusem, często bowiem musieli noce spędzać na stojąco. Do najmilszych atrakcji prześladowców należały nocne apele. Zrywano nagle ze snu biedaków wyczerpanych po całodziennej ciężkiej pracy, a gdy ktoś nie dość prędko stanął na baczność, celnie wymierzona kulka trafiała go z miejsca. Panowie Wilhems [?], Gebauer, Rokita (przełożeni janowskiego obozu) stali się wkrótce nadzwyczaj celnymi strzelcami, wyspecjalizowanymi w celowaniu w ucho, skroń lub tył głowy więźniów.

Nazwiska tych katów budziły lęk w każdym z nas. Zdarzyło się raz, że do naszego biura przyszedł interesownie Gebauer i podyktował mi jakieś krótkie pismo. Dowiedziawszy się, z kim mam zaszczyt, tak bardzo zaczęłam się trząść ze strachu, że z trudem zdołałam napisać podyktowane mi pismo.

Nieprzyzwyczajeni do ciężkiej pracy i okropnych warunków życia więźniowie szybko się załamywali. Najmniejszy objaw choroby był już dostatecznym powodem wyprawienia za druty, czyli na drugi świat. Najdłużej trzymali się ci, którzy mieli wydatną pomoc materialną, tak w formie żywności, pieniędzy, jak też czystej bielizny i ciepłego ubrania. Jakże bezgraniczna była rozpacz tych matek, żon i sióstr, które przychodziły codziennie do swych najdroższych, wysyłanych z obozu do pracy na różnych ulicach miasta. Patrzyły na ich nędzę i poniżenie i nie mogły ratować ich z tego piekła. Za ucieczkę jednego odpowiedzialna była cała brygada. Pilnowano się nawzajem, lecz mimo to zdarzały się ucieczki jednostek, które pociągały za sobą rozstrzelanie 10 lub 20 [współwięźniów] z danej brygady.

Poszłam raz w niedzielę zanieść znajomemu obiad. Byłam świadkiem rozmowy matki z synem, która w mej pamięci zostawiła niezatarte wrażenie. Ona młoda kobieta, syn 18-letni, wysoki, wątły młodzieniec: „Nie mogę już dłużej wytrzymać, mamo, nie chcę ci mówić tego, ale naprawdę nie mogę już dłużej”. I łzy z trudem powstrzymywane spływają mu po zbiedzonej twarzy. „Nie płacz synku, trzymaj się – odpowiada matka – to już naprawdę niedługo, nie tylko ja ci to mówię, ale wszyscy są tego zdania. Zobaczysz, przetrzymasz i wnet wrócisz do domu”.

A był to właśnie okres największych sukcesów niemieckich, okres zwycięskiego marszu naprzód na froncie wschodnim. Biedna matka, wracając ze mną, mówiła mi: „Wiem przecież, że on tego nie przetrzyma, lecz niechaj otucha i nadzieja dodadzą mu siły do przetrwania tych nielicznych dni, które jeszcze sądzone mu jest przeżyć”.

W owym czasie powołano do życia Arbeitsamt Judeneinsatz przy ul. Zamkniętej. Ogłoszono rejestrację wszystkich Żydów obojga płci, w wieku od 14 do 60 lat. Pracujące kobiety, pod które i ja podpadałam, zwolnione były od obowiązku rejestracji, mężczyźni zaś dostawali tzw. karty pracy. Wtedy to wzmogła się jeszcze bardziej pogoń w poszukiwaniu pracy. Niezdolnych do pracy kierowano do lekarzy, a na podstawie orzeczenia lekarskiego można było uzyskać kategorię nicht einsatzfähig, o co naturalnie wielu się ubiegało, nie z niechęci do pracy, ale z obawy przed prześladowaniami podczas pracy.

Było wielu młodych chłopców, którzy zgłosili się do pracy w różnych punktach SS i gestapo, gdzie było im nawet nieźle, gdyż dostawali całodzienne wyżywienie. Jednakowoż po upływie kilku tygodni właśnie tych robotników żydowskich, którym początkowo było dobrze, dobroczyńcy oddali do obozu. Mój mąż pracował, ojciec i brat po wielu perypetiach dostali upragnioną wtedy kategorię nicht einsatzfähig, siostry zaś wykręcały się od pracy jak mogły.

W październiku 1941 r. został ogłoszony po raz pierwszy plan utworzenia dzielnicy żydowskiej, czyli getta. Podług tego planu miało ono obejmować część miasta położoną za torem kolejowym biegnącym poprzez ul. Zamarstynowską, Żółkiewską, Pełtewną i Źródlaną. Ostateczne zamknięcie getta nastąpić miało 25 listopada 1941 r. Jednak termin ten dziesięciokrotnie przesuwano na później, przy czym granice i dokładny teren ulegały raz po raz zmianie. Naturalnie nie robiono tego wcale dla naszego dobra. Ciągłe zmiany powodowały, że wyprowadzano się z mieszkania po to, by po dwóch dniach dowiedzieć się, że wyprowadzanie nie było konieczne, ale wrócić już nie było można. Często też po wynajęciu nowego mieszkania i przeprowadzce okazywało się, że dana ulica wedle ostatniego zarządzenia została wyłączona z obrębu getta. Ostatecznym terminem przesiedlenia do getta okazał się 7 września 1942 r., po przeprowadzeniu w międzyczasie masowych „akcji” mających na celu zmniejszenie liczby Żydów i pomieszczenie ich na skurczonym odpowiednio obszarze.

Jeszcze przed rozpoczęciem masowych akcji, nie ustawały akcje sporadyczne, które wybuchały w różnych postaciach i dzień w dzień pożerały dziesiątki ofiar. Pamiętną jest „brama śmierci” pod mostem przy ul. Pełtewnej, przeznaczona na wejście do getta. Ileż niewinnej, męczeńskiej krwi starców i staruszek żydowskich zostało tam przelane począwszy od listopada 1941 r., od czasu, gdy rozpoczęły się pierwsze przeprowadzki do dzielnicy żydowskiej. Dantejskie sceny i obrazy z czasów tych przeprowadzek, legły jak ciężkie kamienie na naszych sercach i umysłach.

Z czasem tak dalece przywykliśmy do barbarzyństwa i okrucieństw hitlerowskich, z dnia na dzień przybierających na swym ogromie, że przestały one oddziaływać silniej, jeżeli nie dotyczyły bezpośrednio członka najbliższej rodziny. Lecz widok tych masowych przeprowadzek nikomu chyba nie zatrze się w pamięci. Już od brzasku aż do późnych godzin wieczornych ulice: Zamarstynowska, Żółkiewska i Pełtewna zawalone były furmankami, obładowanymi ostatnim dobytkiem żydowskim. Pomiędzy furami przepychali się na piechotę biedacy (przeważnie kobiety), przenosząc swoje mienie w tobołkach i na plecach. Można było zabrać wszystko, chodziło tylko o to, by szczęśliwie minąć „bramę śmierci”. To był punkt kulminacyjny tej czyśćcowej drogi. Pod mostem na ul. Pełtewnej (na Żółkiewskiej i Zamarstynowskiej nie przepuszczano Żydów) stała banda siepaczy gestapo i czatowała. Z przewożonych rzeczy zabierali, co się im podobało. Przy tej sposobności naturalnie zatrzymywali także i właścicieli tych rzeczy. Ratunku stamtąd nie było, a wypuszczeni szczęśliwcy opowiadali o stosowanych tam torturach historie, od których krew ścinała się w żyłach, a włosy dęba stawały. Biedne, nieszczęśliwe ofiary nie tak łatwo rozstawały się ze światem.

Opowiadał naoczny świadek, jak ci panowie ze znakiem trupiej główki urządzali widowisko kosztem tu zatrzymanych Żydów. Wybrali spośród zatrzymanych wysokiego, chudego mężczyznę i grubą, niską kobietę i uzbroiwszy tę tragikomiczną parę w kije, rozkazali bić ustawionych w szeregi nieszczęśliwych braci i siostry. Jęki i krzyki bitych zagłuszały szatańskie śmiechy oprawców.

Wyznaczony termin zamknięcia getta 25 listopada 1941 r. został odroczony, ale cel został osiągnięty. Zdobyto przy tej okazji ofiary żydowskie, wysączono niemało krwi żydowskiej, no i poza szarpaniem nerwów niszczono też sukcesywnie mienie żydowskie.

Bo w obawie, by nie zostać bez dachu nad głową, płacono mającym się wyprowadzić z dzielnicy żydowskiej aryjczykom za suterenowe pomieszczenia horrendalne sumy. Połowę dobytku zostawiano wprowadzającym się do pozostawionych mieszkań lokatorom. Śmieszne może, że opisuję te drobnostki dzisiaj. Wobec tego, co przyniosły dwa lata dzielące mnie od owych początkowych dni okupacji niemieckiej, wydaje się to zupełnie bez znaczenia. Ale ponieważ wszystko to pozostało żywe w mej pamięci, przeto nie chcę nawet tych, niezbyt może ważnych, szczegółów pominąć.

W związku z tworzeniem się getta oraz z poprzedzającym okresem wysiedlenia Żydów z tzw. dzielnic aryjskich, godne opisu są perypetie i poniewierka, ofiarą których padł znaczny procent Żydów zamieszkałych w tychże dzielnicach. Charakterystyczna była działalność gminy żydowskiej, która oprócz wymienionego już wydziału aprowizacyjnego posiadała licznie obsadzony wydział mieszkaniowy Wohnungamt. Wydział ten przydzielał początkowo mieszkania w przewidzianej dzielnicy żydowskiej tym, którzy otrzymali Räumungsbefehl ze swoich mieszkań. Niestety, wydział ten, mimo tak licznego personelu, albo może też i wskutek zbyt wielkiej liczebności tegoż, zamiast ułatwić utrudniał jeszcze tym bezdomnym ich rozpaczliwe wysiłki uzyskania dachu nad głową. Wolnych mieszkań naturalnie nie było, lecz wydawano „ordery” na mieszkania liczące mniej lokatorów, niż to pozwalała ówczesna norma trzy metry kwadratowe powierzchni na osobę. Tak wyglądało to tylko w teorii, bo w praktyce proceder uzyskania mieszkania nie był taki prosty. Referenci mieszkań przy załatwianiu podań o „ordery” uwzględniali wiele innych czynników, bo przecież każdy chciał żyć. Lepsze mieszkania przydzielano więc tym, którzy potrafili przemówić do kieszeni referenta. Ponadto rekwirowano nie zawsze takie mieszkania, które nie miały przepisowej liczby lokatorów, lecz raczej takie, których właściciel czy też z braku pieniędzy, czy też po prostu wskutek nieświadomości nie „dekował się” odpowiednio u referenta. W biurze urzędu mieszkaniowego po kilkudniowym wystawaniu w ogonkach otrzymywali w końcu upragniony „order”, a właściciel mieszkania nie chciał ich wpuścić. Dziesięciokrotnie więc musiało się powtarzać te zabiegi od początku.

Przy tej sposobności wspomnę także o wydziale meblowym gminy żydowskiej, którego zadaniem była konfiskata mebli i urządzeń żydowskich, których sami Niemcy nie zabrali przedtem. Gmach gminy na pl. Teodora wyglądał jak olbrzymi magazyn meblowy. Gromadzono tam wszelkiego rodzaju meble i sprzęty, by móc w każdej chwili zaspokoić żądania władz. Żądania te były różnorodne i nieraz pociągały za sobą ofiary z grona oficjalnych przedstawicieli gminy, gdy zadośćuczynienie im, po największej części wskutek zbyt krótkiego terminu, okazywało się niemożliwością.

A żądania odnosiły się nie tylko do mebli. Dlatego też, stosownie do kaprysów władz, gmina rekwirowała kołdry, pościel, bieliznę, ręczniki itp. Żyda nienawidzono bez granic, lecz jego dobytkiem nie pogardził sam herszt tej zbójeckiej bandy, Hitler.

Przy gminie żydowskiej powstał komitet JSS – Jüdische Soziale Selbsthilfe, który wydawał obiady dla mnożącej się coraz bardziej rzeszy głodujących. Gmina zajmowała się także w pewnej mierze więźniami obozów, pośredniczyła w przesyłaniu im paczek z żywnością i odzieżą i opiekowała się tymi nieszczęśliwcami, którzy nie mieli rodziny. Jednak pomoc ta była bardzo znikoma w stosunku do bezgranicznej ich nędzy. Nie można jednakże obwiniać z tego powodu ani pracowników gminy, ani społeczeństwa żydowskiego. Szykany ze strony wampirów – władców obozu – paraliżowały i uniemożliwiały wszelką skuteczną pomoc.

Tymczasem rozpoczął się okres łapania do obozu, bez względu na posiadane zaświadczenia pracy. Aktualne stały się wtedy pieczątki Webera, które nadawały ważność Ausweisowi. Weber był to naczelnik żydowskiego Arbeitsamtu, który poszczególnym firmom udzielał zezwolenia na zatrudnienie żydowskich robotników. Firma, w której pracowałam, była jedną z pierwszych, która dla swych Żydów uzyskała wspomnianą pieczątkę. Niestety, u mojego męża sprawa była gorsza, gdyż był on jedynym żydowskim robotnikiem w fabryce, którą kierował komisaryczny zarządca Ukrainiec.

Uzyskanie pieczątki natrafiło u niego na trudności, tym bardziej że nie było u nich niemieckiej figury, która mogłaby w imieniu firmy żądać zatwierdzenia dla niej robotnika Żyda. A milicja żydowska już od godz. 6.00 rano, mimo ciemności i silnych mrozów, czatowała na swych braci u wylotu wszystkich ulic, by tych, którzy nie mieli pieczątki Webera, oddać w piekielną paszczę obozu. Naturalnie i mąż mój wpadł w ich ręce. Pewnego czwartkowego popołudnia, zdaje się nawet 30 listopada 1931 r. [sic!] siostra przyniosła mi do biura karteczkę od męża: „Jestem w obozie na Czwartaków, ratujcie mnie błagam”. Wiadomość ta wstrząsnęła mną do głębi, tym bardziej, że zaledwie kilka dni temu jeden z moich kolegów biurowych dostał się do obozu na Czwartaków i po dwóch dniach wieść o nim zaginęła, bez echa. Byłam zupełnie złamana i bezradna. Nie wiedziałam, co począć, nie widziałam możności ratunku. Komisarz mój, którego prosiłam o interwencję, odmówił. Zwolniłam się z pracy, wsiadłam z siostrą do dorożki i pojechałyśmy do fabryki, w której mąż pracował. Kierownik Ukrainiec okazał współczucie i chęć pomocy. Napisaliśmy podanie do komendanta obozu i pojechał z nami na Czwartaków. Z bijącym sercem czekałam na wynik interwencji. Po upływie zaledwie kilku minut wrócił. Odpowiedź była krótka i nie znosząca dyskusji: „Stąd nikt jeszcze nie wyszedł, ani nie wyjdzie”. Zrozpaczona pozostałam przy bramie, w nadziei, że ukaże się ktoś, u kogo można by zasięgnąć jakichś informacji. Brama nie była strzeżona, a na dziedzińcu widać było pracujących więźniów. Nagle ujrzałyśmy męża. Włosy miał już ostrzyżone, a żółta łata przyszyta już na przedzie i plecach palta, jak też na opasce, informowała, że noszący te „odznaczenia” nawet pozornie przestał być już wolnym człowiekiem, lecz stał się więźniem SS, członkiem obozu. Zbliżył się do nas i w krótkich słowach oznajmił mi, iż powziął postanowienie ucieczki. Wprawdzie odebrano mu już wszystkie dokumenty i znają jego adres. Ponadto w razie zauważenia chęci ucieczki będzie zgubiony. Jednak kilka godzin przeżytych w obozie dodaje mu odwagi do podjęcia tak ryzykownego kroku. Zbliżał się wieczór, rozstaliśmy się więc z tym, że czekam na niego u jego siostry przy ul. Barskiej, niedaleko od Czwartaków.

Szczęście sprzyjało. Ucieczka udała się, a epizod ten posłużył nam jako przykład na przyszłość, że w podobnych wypadkach tylko całkowite ryzyko daje możliwość ewentualnego ratunku.

Wprawdzie początkowo obawialiśmy się bardzo poszukiwań dezertera, przy czym narażona była cała jego rodzina. Powtarzały się bowiem coraz częściej wypadki, iż zabierano rodzinę zbiegów z obozu. Naturalnie, cała rodzina przepadała bez wieści i śladu, a tylko Paskowa Góra wybrana jako miejsce do stracenia Żydów, wchłaniała niewinną krew. Nam jednak udało się, wypadek minął bez żadnych następstw.

Równocześnie z ucieczką męża z obozu, wiele zmieniło się w naszym życiu. Przede wszystkim zmieniliśmy mieszkanie, przeprowadzając się do domniemanej dzielnicy żydowskiej po drugiej stronie toru kolejowego przecinającego ul. Żółkiewską, a mianowicie pod numerem 2 [przy] ul. Limanowskiego. Jak ciężkim przejściem była przeprowadzka, o tym pisałam już poprzednio. U nas wprawdzie obeszło się bez szczególnych przykrości, lecz opuszczając pod przymusem nasze mieszkanie czuliśmy, że teraz dopiero zaczyna się okres pełen zmór i utrapień życia.

Już w kilka dni po przeprowadzce dowiedzieliśmy się, że odcinek, na którym przedtem mieszkaliśmy, zostaje tymczasowo, aż do dalszego rozporządzenia, częścią tzw. otwartej dzielnicy żydowskiej. Nie mogliśmy darować sobie naszego pośpiechu. Nie o wygodę mieszkania nam chodziło (mieliśmy obecnie jednoizbowe mieszkanie z gazem) ani o poniesione olbrzymie koszta wynajęcia tego mieszkania. Chodziło o spokój i bezpieczeństwo. Tu byliśmy odcięci od miasta. Mosty kolejowe przy ul. Żółkiewskiej, Zamarstynowskiej i Pełtewnej będące punktami wyjściowymi z getta, w ciągu całego dnia były pod strażą szupowców, którzy przepuszczali do miasta jedynie osoby legitymujące się zaświadczeniem pracy. Do getta zaś dostać się można było jedynie przez most na Pełtewnej, czyli tzw. bramę śmierci. W tym czasie rozpoczęła się akcja na niepracujących, starych oraz niezdolnych do pracy. Brama śmierci, szkoła Sobieskiego i piwnice kina „Światowid” były punktami zbornymi, gdzie przez kilka dni w nieludzki sposób torturowano nieszczęsne ofiary, a następnie, mimo grudniowych mrozów, wożono autami rozebrane do naga na miejsce kaźni.

Dużo znajomych wyjechało wtedy ze Lwowa, na prowincji bowiem było na razie spokojnie. Moja rodzina marzyła również o powrocie do rodzinnego Przeworska, skąd zostali wypędzeni przez Niemców w 1939 r. Rozpoczęli nawet starania w tym kierunku, które jednak nie doszły do skutku. Zresztą później okazało się, że tam kompletna likwidacja nastąpiła jeszcze wcześniej niż we Lwowie, a przecież każdy dalszy miesiąc życia dawał nadzieję przetrwania, nadzieję doczekania końca wojny równoznacznego z upadkiem Niemiec.