[Świadek] Izak Izrael. Został sam. Rodzina jego składała się z żony i córeczki ur. w 1936 r. Wygląd zewnętrzny: posiwiały, niegdyś silny brunet z orlim nosem; nieśmiały, spokojny. Był stałym dorożkarzem gestapowca Rommelman[n]a:
Imię i nazwisko | Izak Izrael |
Data i miejsce urodzenia | 21 marca 1905 r., Tarnów |
Wykształcenie | cztery klasy szkoły powszechnej |
Zajęcie | dorożkarz |
Mieszkałem przed wojną w Tarnowie, przy ul. Widok 45A, we własnym domku. Powodziło mi się bardzo dobrze, miałem cztery dorożki, konie i furmanów. Nie uciekałem nigdzie z wybuchem wojny, gdyż bomba spadła na mój domek i wszystko mi zniszczyła prócz koni.
Od pierwszej chwili stałem do dyspozycji Niemców i musiałem darmo stale ich wozić dorożkami. Podczas palenia dużej synagogi stałem służbowo na pl. Pod Dębem, o 20 m od pożaru.
Zaczęło się to nocą 9 listopada 1939 r. Wokoło bóżnicy mieszkali sami Żydzi, którzy zaczęli w koszulach, boso uciekać z domów, gdyż zdawało się, że pożar obejmie całą dzielnicę. Polacy z Huty i baraków na Pogwizdowiu – sama szumowina – za zgodą i namową żandarmów niemieckich wynosiła z domów wszystko. Wokół rozlegał się krzyk i płacz, lamentowanie. Pozwolono mi odwozić dzieci do rodzin mieszkających w innych dzielnicach. Byłem świadkiem, jak żołnierze wrzucili jakiegoś uciekającego Żyda w płomienie bóżnicy. Udało mu się stamtąd uciec. Był poparzony, palił się.
Od tego czasu żyliśmy w ciągłym strachu. Najpierw przyjechał oddział gestapo na powiat. Wyszli na ulicę i bili każdego napotkanego Żyda. Na pytanie, dlaczego to robią odpowiadali: „Czemuś się nie kłaniał”. Gdy się kłaniano, też bili. Po utworzeniu Judenratu staliśmy do dyspozycji władz. Aż do pierwszego wysiedlenia woziłem gestapowców, żandarmów i Schupo. W międzyczasie byłem świadkiem dwóch pogromów w mieście. Przy pierwszym zabitych było 19 Żydów, aresztowanych z ulicy 360. Nie wyszli już z więzienia. W pobliżu kahału, gdzie miałem dyżur, byłem świadkiem zabicia Żyda Leinwanda. Akcję przeprowadził Paweł von Malutki [Otto von Malottki]. Po mieście krążyło kilka aut z żandarmerią. Było to o 8.00 rano. Łapali każdego przechodzącego Żyda, strzelali lub brali do auta.
24 kwietnia [1942 r.] o 4.00 nad ranem zatelefonowano po mnie, bym natychmiast przyjechał na gestapo. Gdy jechałem ulicami miasta, wszędzie napotykałem trupy Żydów. Spotkałem wtedy uciekającego w szlafroku dr. Goldmana z Krakowa, lekarza okulistę. Uciekł spod kuli. Opowiadano, że ukrywał się potem przez trzy dni w polu na ul. Polnej, nieprzytomny ze strachu. Na ul. Lwowskiej, Wesołej, Kopernika i na Rynku widziałem trupy Żydów w nocnej bieliźnie. Odwiozłem wtedy potajemnie do szpitala krewnego Szyi Stula wysiedlonego z Bielska, który nie zmarł natychmiast po otrzymaniu strzału. Zmarł po operacji. Było wtedy 60 zabitych. Wszyscy byli powracającymi ze Lwowa i okolic po wkroczeniu Niemców tamże.
W maju 1942 r. Grunow zadzwonił do Judenratu po moją dorożkę – jako że była najlepsza – na godz. 11.00. W tym dniu przyjechał bowiem do Tarnowa gestapowiec Rommelman[n], który objął dział Żydów w Tarnowie. Pojechałem pod gestapo z komendantem policji żydowskiej ordnungsmanem Bienenstockem i czekałem do 12.00. Nadeszli Romelman [Rommelmann] i Grunow. Na początek zdążyli już zastrzelić Żyda Hermana Weissmana, a trupa kazali szybko uprzątnąć. Ja cały dzień jeździłem wówczas z Grunowem i Rommelman[n]em. Objeżdżałem całe miasto, gdyż Grunow oprowadzał wszędzie gościa. Najpierw zajechaliśmy pod restaurację Pachla. Gdy stamtąd po dwóch godzinach wyszli, doszli do mnie z rewolwerami i musiałem wykazać się, czy znam ich tytuły i nazwiska. Stamtąd pojechałem galopem, z rewolwerem przybliżonym do pleców, do restauracji Sułka. Gdy stamtąd wyszli, Grunow był już zupełnie pijany i trzymał rewolwer w ręce. Musiałem znowu recytować, jak się nazywa, jaką ma rangę i stamtąd galopem na Limanowskiego 12, do mieszkania Żyda Stuba [Sztuba?], gdzie mieszkał z kochanką jako sublokator. Zażądał litr koniaku w przeciągu dziesięciu minut. Jeżeli nie – kara śmierci. Stąd pojechali do fotografa Kaczorowskiego robić sobie zdjęcia. Grunow stale z rewolwerem przy moich plecach. Od fotografa znów do restauracji, a stamtąd do Judenratu, ale powoził już Grunow i batem bił po drodze napotkanych Żydów. W Judenracie pobił wszystkich ordnungsmanów, wszedł na służbówkę Ordnungsdienst i zastawszy tam zastępcę szefa Ordnungsdienst Wassermana kazał mu otworzyć usta i do ust włożył mu lufę rewolweru. Następnie zbił go, zbił też Millera komendanta i z miejsca zamienił ich funkcje. Szefem Ordnungsdienst, tzw. jedynką, został Bienenstock, drugim zastępcą został Mueller [Miller], a trzecim – Wassermann. Stąd poszli do prezesa Judenratu Volkmana. [Grunow] przedstawił go Rommelowi [Rommelmannowi], strzelając równocześnie do niego. Kula przeleciała tuż przy głowie, dziurawiąc ścianę. Rommelman[n] też przemówił, że to on objął Judenfrage i pokaże Żydom, co on potrafi. Stamtąd szpalerami z Ordnungsdienst co pięć kroków poszli do restauracji Wachtla, bijąc każdego ordnungsmana. U Wachtla Grunow tak pobił wszystkich, że aż rękę sobie skaleczył. Pobiegł więc naprzeciw do apteki, zrobił opatrunek, wrócił i zasiadł do ryb po żydowsku i gęsi pieczonej. W międzyczasie kazał załadować do mojej dorożki jedzenie na przyjęcie do domu. Nanieśli więc mięsiwa, ryb, drobiu, serów, pieczywa, likierów, wódki. Stamtąd znów do Pachla, a stamtąd do Tarnowskiej Spółdzielni Spożywców na ul. Chyżowską. Tam oni zostali, a mnie posłali po szwagra Grunowa na ul. Nowy Świat, aby przyjechał natychmiast lub na 20.00 wieczór był na Urszulańskiej. Wróciłem, wykonawszy zlecenie i zabrawszy gości z SS, pojechałem na gestapo. Tu czekałem i pilnowałem rzeczy w dorożce. Z dyżurki zadzwonili do Judenratu, wzywając w dziesięć minut prezesa Volkmana i zastępcę Lehrhaupta. Gdy przybiegli, poprosiłem o zwolnienie, gdyż koń cały dzień nic nie jadł i już był na pół dziki z jazdy. Naturalnie zwolnienia nie otrzymałem, gdyż prezes bał się w ogóle o tym mówić. Musiałem tylko dostać przepustkę nocną. Zwróciłem się więc do Oberschaführera Kostury z tym samym. Zabrał wszystkie trunki i rzeczy na górę i obiecał pomówić o tym. Wrócił, ale mnie nie zwolnił i obiecał, że i tak wnet wrócę do domu. Czekałem jeszcze godzinę, potem, że już była 22.00 wieczór, zawiozłem ich do szefa gestapo Paltena na ul. Słowackiego 4, z dwiema kobietami. Dali mi dwa papierosy tryngla [?] i kazali jechać do domu, a za jazdę ma mi zapłacić Judenrat. Wówczas Judenrat składał się z Volkmana, Schipera, Lehrhaupta, Fasta, Stuba [Sztuba?], Reissa i Fraendla [Frenkela?].
Pierwsze wysiedlenie zaczęło się 10 czerwca 1942 r. Zaraz w pierwszą noc posłał po mnie prezes, bym przyjechał ze wszystkimi dorożkami i wtedy było wolno chodzić całą noc i rejestrować się w firmach. Jeździłem całą noc z prezesem i Ordnungsdienst dowiadywać się na gestapo. Późną nocą przyjechało pod Judenrat gestapo. Obstawili budynek, przywieźli papiery z Arbeitsamtu i nakazali urzędnikom sprawić listy:
Arbeitsunfähig, ludzi ponad 60 lat, żona i dzieci do lat 13 należały do tej kategorii, co mąż. Nad ranem Ordnungsdienst zanosił karty wysiedlenia, odbierał Meldekarty. Później każdy ordnungsman dostawał jedną ulicę, tam zabierał wszystkich idących na wysiedlenie i prowadził całą grupę na rynek, gdzie oddawał ich w ręce gestapo.
Pierwszą noc jeździłem do 7.30 rano. Rano, gdy stałem na ul. Legionów, przy firmie Lauego, czekałem na brata, który był tam kierownikiem i chciałem tam zarejestrować żonę jako pracującą, ponieważ była z zawodu krawcową. Mogłem wtedy zarobić dużo pieniędzy, ale nie chciałem. Przyszedł wtedy stary rabin Josef Chaim Teitelbaum z córką, miał iść po pieczątkę na gestapo, ponieważ był rabinem rządowym i należał do Judenratu. Chciał mi zapłacić dużo, nie chciałem od niego pieniędzy i zawiozłem go darmo. Powiedział mi wtedy: „Bóg ci to wynagrodzi”. Stamtąd pojechałem wprost do domu, przygnałem konia, puściłem go do stajni i o godz. 8.00 miałem jak wszyscy stawić się do szkoły Czarneckiego po pieczątkę.
Pod szkołą stało już kilka tysięcy ludzi w kolejce. W salach siedzieli gestapowcy. Wszystkie drzwi, z cudu rabina, stały przede mną otwarte. Szedłem prosto, mimo że inni stali w kolejce, ja przechodziłem i nikt mi nic nie mówił. Wszedłem do sali [na] wprost. Tam siedział Sturmführer Rommelman[n]. Doszedłem do stołu z Meldekartą, a on mnie pyta: Was für ein beruf? Odpowiedziałem mu: Kutscher. Mówiłem mu, że w zeszłym tygodniu jeździłem z nim cały dzień, a on mówił: Mensch hast du Glück i dał mi od razu pieczątkę i spytał, kogo jeszcze mam, a gdy powiedziałem, że mam żonę i córeczkę, kazał dać ich papiery i dał pieczątki. Nie wiedziałem wcale, czy to dobra pieczęć czy zła, bo to było pierwszy raz i dawano podwójne pieczątki. Ja dostałem okrągłą. Dopiero po drodze spotkałem ordnungsmana i on powiedział mi, że prezes i urzędnicy kahału dostali takie same pieczątki i że to jest dobra pieczęć. O 8.30 byłem już z powrotem w domu. O ótej [sic!] przyszedł do mnie ordnungsman, żebym natychmiast jechał do prezesa. Po dwóch dniach i dwóch nocach jazdy bez odpoczynku musiałem dalej jechać. Jeździłem cały dzień i całą noc, a o 4.00 nad ranem otoczyli Judenrat. O 4.00 nad ranem przychodzi ordnungsman Mendlinger i mówi: „Izak to ty tutaj? Ty masz wysiedlenie. Ja byłem u ciebie w domu, zawiadomiłem żonę i wy macie pójść. Oddaj Meldekartę ”. Ja nie chciałem mu jej dać. Przyszedł ordnungsman Keller i mówi: „Izak, nie stawiaj się. Patrz, ja jestem ordnungsmanem i mam pieczątkę i też mam wysiedlenie”. Pojechałem do domu, zapakowałem walizki. Konie były tak znużone, że nie chciały nic jeść. O 5.30 zabrało nas Ordnungsdienst z kilkuset ludźmi, mnie z rodziną. Na rogu Polnej i Widoku jechał mój furman i mówi do mnie: „Panie gospodarz, gdzie pan idzie?”. Ja słyszałem, jak gestapowiec czytał: „Kto ma pieczątki, ten nie idzie do wysiedlenia”. Poprosiłem ordnungsmana o zwrot Meldekarty, ale ten nie chciał się zgodzić. Kazał mi iść na gestapo. Gdy ten poszedł po innych ludzi i staliśmy chwilkę w miejscu, było to na Polnej, złapałem dorożkę, wsadziłem żonę i dziecko i pojechałem na gestapo. Pod gestapo nie było nikogo. Pojechałem pod Judenrat, ale tam była masa ludzi. Ledwo dostałem się do Reissa i powiedziałem mu wszystko. Reiss kazał mi wrócić, żeby mi natychmiast oddano papiery. Ordnungsman nie zgodził się, ale chciałem go pobić, więc wrócił mi papiery. Pojechałem znów pod Judenrat z żoną i córką na powozie, walizki też, i wtedy Lehrhaupt ustawiał ludzi z pieczątkami i miał z nimi iść na rynek, pytać się gestapo, co robić. Mnie też kazał stanąć w ogonku, ale nie ruszałem się od konia i wozu. Pięć minut później wrócił Lehrhaupt sam, bez ludzi. Zostali wysiedleni na rynku. Wtedy w budynku i na podwórzu Judenratu było kilkuset ludzi z pieczątkami i bez pieczątek. Wtem nadjechało gestapo
autem, a ja stałem wtedy w sieni. Mrugnąłem z daleka na furmana, żeby odjechał z żoną i dzieckiem. Przyjechali po czworo dziewcząt do roboty i kazali dać tylko takie, co mają pieczątki. Parę minut przedtem stałem w sieni z teściem dyr. Schipera i słyszałem, jak mówili, że ci z pieczątkami będą wolni. Powiedziałem do pana Schipera: „Panie dyrektorze, ja odwiozę teścia do domu”, a Schiper powiedział, że bez Ordnungsdienst nie wolno i że ten pojedzie z nami. Gdy poszli po te dziewczęta, ja stanąłem przy drzwiach, skoczyłem na aryjską dorożkę, która mnie odwiozła do domu. Pół godziny później zajechała do sąsiada dorożka. Sąsiad przyszedł do nas i powiedział: „Bój się Boga, co tam się dzieje w kahale. Kilkaset trupów”. Nie chciałem wierzyć. Dopiero później przybiegł mój brat, który nie miał pieczątki, i opowiedział to samo i że teść dyr. Schipera też. Powiedział mi: „Wezmę twojego konia, bo twój lepszy i pojadę na miasto. Boję się być w domu, bo nie mam pieczątki”. Później wrócił z Ordnungsdienst i wszyscy siedzieli u mnie, gdyż nie mogli się patrzeć na to wszystko. Było już kilkaset trupów. O godz. 11.00 brat mój chciał popatrzeć, do swojej żony i dziecka, mieszkał na drugiej ulicy. Jak tylko wszedł do mieszkania, wszedł ordnungsman Sambor i wypędził go na pl. Magdeburski z żoną i dzieckiem. Całą ul. Starodąbrowską i ul. Dwornickiego, gdzie były baraki z największą biedotą żydowską, wygnano wtedy na kontyngent na pl. Magdeburski. Ordnungsdienst wiedziało, że to idzie na cmentarz. Judenrat miał wtedy dostarczyć 600 ludzi na kontyngent i dostarczył najbiedniejszych. Przyszedł znajomy ordnungsman Klar do brata i powiedział: „Co ty tu robisz, uciekaj”. Brat zabrał żonę i synka i uciekł do mnie. Resztę wtedy rozstrzelano. Nikt z tej ulicy nie został przy życiu. Później brat mój bał się być w domu, gdyż nie miał pieczątki. Zabrał mojego konia i wyjechał na miasto. Tak czuł się pewniejszy. W tym dniu Żydom nie wolno było przebywać na ulicy. Chcieli go zastrzelić, więc uciekł z koniem na ul. Spadzistą do dorożkarza Wielgusa. Gospodyni się bała, że to Żyd, wzięła konia i powóz, wyprowadziła na drogę, a jego wypędziła. Zdjął więc bluzkę, aby nie iść z opaską, i przybiegł do mnie polami. O 16.30 po południu przybiegł sąsiad Klein, rzeźnik, miał obok mnie szopę na własnej parceli. Powiedział do mojej żony: „Bój się Pana Boga! Co się tam poniżej dzieje, idą gestapowcy z Krakowa i SS, i Baudienst i rozstrzeliwują każdego, z pieczątką i bez. Przeważnie mężczyzn”. Żona zaczęła mnie prosić, abym się schował. Nie chciałem, ale w końcu uległem jej prośbom i schowałem się do piwnicy. Drzwiczki do piwnicy zarzucili drzewem i ustawili leżak, który zakrywał drzwi. Gdy gestapo weszło do mieszkania, mieli pieczętować moje mieszkanie, bo ja byłem jeszcze wcześniej przeznaczony do wysiedlenia i byłem na liście. Właściwie to najpierw weszli do moich lokatorów Garderów i Friedholerów z Krosna. Friedholer uciekł i schował się do dołu kloacznego, chłopak jego dziewięcioletni uciekł w pole, 13-letni chłopiec od Garderowej schował się na strych od stajni. Została tylko Garderowa z siedmioletnią córeczką i Friedholerowa. Wszedł SS do mieszkania, wypędził ją i parę kroków za bramą zastrzelił. Weszli do drugiego mieszkania, gdzie mieszkali Dorflauderowie z Krakowa, ale byli już wysiedleni i zostały dwie córki i syn. Gdy SS uzgodniło, że zostały dzieci wysiedlonych, nie zabrali rzeczy, bo byli bardzo biedni. Prawie wtedy bratowa weszła do stajni z dzieckiem, które miało półtora roku. Gdy moja córeczka widziała, że SS wchodzi do mieszkania, zawołała: „Mamusiu, ja tu nie będę!” – i wleciała do stajni. SS-man od razu wszedł do klozetu i potem na strych, a gestapowiec wszedł do mieszkania i powiedział do mojej żony: „Jeśli ktoś jest ukryty, to was wszystkich powystrzelam, powiedz prawdę!”. Żona powiedziała: „Nikt się nie ukrył”. Pytał się żony, gdzie ja jestem, a ona powiedziała, że jestem furmanem i pojechałem do Judenratu. W międzyczasie zszedł ze strychu. A ja leżałem pod schodami. Dziecko się przewróciło, a ja byłem pewny, że to odkładają drzewo, więc mówię do brata: „Chodźmy!”. Ostatnia nasza chwila. Wdziałem czapkę, powiedziałem Szma Jisrael i chciałem wyjść. Gestapowiec legitymował żonę o pieczątkę. Żona miała pieczątkę. Przyszedł SS-man ze strychu i baudienści i powiedzieli, że nie ma nikogo. Baudienści dobiegli zaraz do szaf i chcieli rabować, a gestapowiec powiedział: „Tu wszystko w porządku, nie wolno nic brać”. Lokatorzy pięć minut wcześniej widzieli mnie w mieszkaniu i nie wiedzieli, że jestem ukryty, ale gdy gestapo wróciło i pytało o mnie, powiedzieli, że jestem furmanem i pracuję w Judenracie. Na szczęście nie weszli do stajni ani nie zajrzeli do dołu kloacznego. Odeszli od nas szczęśliwie. Naprzeciw mieszkał krawiec Silberman, któremu wysiedlono żonę i dwoje dzieci. Był schowany za szafą. Wyciągnęli go i zaczęli bić, a on zawołał: „Wy katy, i na was
W następnym domu mieszkała rodzina z czworgiem dzieci. Jedna starsza córka miała pieczątkę, a ojca, matkę, dwie siostry i brata zabito siekierami w jej obecności. Mówiła później, że płakać nie mogła. Poszli dwa domy dalej. Mieszkali tam Waldowie: ojciec, matka, dwie siostry i brat. Wszystkich zabili siekierami. Jedna siostra… oglądałem ją później, miała głowę osobno odrąbaną. Tak szli przez całą ul. Widok i w każdym domu zabili dwie, trzy osoby, bez różnicy, czy się miało pieczątki czy nie. Za chwilę przyjechały platformy i zabrały wszystkie trupy.
Później zaczęliśmy wychodzić z kryjówek. Zeszliśmy się w moim mieszkaniu, bo ich były zapieczętowane. Temu z dołu kloacznego musiałem dać ubranie i umyć się. Syn wrócił z pola. Wszyscyśmy po całodziennym poście zjedli coś i położyli się u mnie spać. O 4.30 rano przyleciał do mnie Wielgus, u którego był mój koń. Doniesiono mu, że mnie zabito. Wołał przez okno: „Pani Izakowa!”. Chciał się pytać, co robić z koniem i powozem, bo mąż zabity. Ja otworzyłem okno i on zawołał: „To ty żyjesz? Wczoraj mi donieśli, że cię zabito!”. Posłał mi więc konia i powóz parobkiem do domu. O 8.00 chciałem wyjechać dorożką do miasta. Gdy ujechałem parę metrów, zatrzymał mnie gestapowiec krakowski, ten który poprzedniego dnia mordował ludzi. Spostrzegłem, że kilka metrów dalej klęczą już ludzie. Musiałem jechać z tym gestapowcem i ordnungsmanem Berkelhamerem i baudienstami do każdego na ul. Widok. Baudienści wchodzili do każdego mieszkania żydowskiego i wyciągali wszystkich na ulicę, gestapowiec ich legitymował. Którzy mieli pieczątki – ustawiał w jedną stronę, a którzy nie mieli – w drugą stronę. Niektórzy starsi Żydzi, którzy nie mieli pieczątek, a których ustawiono pod ścianą, zaczęli odmawiać modlitwę Widuj. Niektórzy, a byli to krawcy, którzy pracowali dla wojska, wyszli wprost od maszyn i warsztatów i pokazywali, że są robotnikami i pracują dla wojska, a ten gestapowiec nic się nie odzywał, tylko legitymował. Z kilku domów zabrał potem wszystkich i powiedział: „Z pieczątkami wszyscy do domu”.
Bez pieczątek postawił czwórkami. Ordnungsman prowadził ich, baudienści szli z tyłu, a ja dorożką wiozłem z tyłu gestapo. Doszliśmy do placu na ul. Widok, tam musieli uklęknąć, wszyscy głowami do ziemi. Pilnowało tu Schupo, a myśmy znowu zawrócili na ul. Widok w górę. Jechałem aż kazał się zatrzymać pod domem 1.45 [?]. Mieszkał tam aptekarz ze Lwowa z córką. Matka miała 80 lat, a córka 60. Wyprowadził je z domu, kazał je odprowadzić osobno na plac. Potem weszli do mojego domu 45A. Prosiłem, że to jest mój dom, moja żona i córka, reszta ukryła się, prócz jednego chłopca, o którego też prosiłem, że jest sam jeden i jest u mnie, bo matkę mu zabrali – i zostawił wszystkich. Potem jeździłem dalej aż do 15.00 po południu po tej samej ulicy, skończyliśmy ją pod numerem 10 i pojechaliśmy do placu zbornego na ul. Widok. Tym dwóm starym kobietom gestapowiec kazał iść pod mur i pojechaliśmy troszkę niżej pod mur. A on mówi do mnie: „Masz siekierę i utnij im głowy”. Ja zacząłem go błagać, że nie potrafię, że umiem [obchodzić się] tylko [z] końmi, a nie umiem nawet rąbać drzewa. On się roześmiał, wyjął rewolwer i zastrzelił je. Zawróciliśmy i pojechaliśmy znowu na plac zborowy. Kazał wszystkim stać. Tam były całe rodziny, niektóre po pięcioro dzieci – sami znajomi. Każdy wołał do mnie: „Panie Izak! Pozdrów pan moją żonę, pozdrów pan moją mamusię… męża…” itd. Ja kiwałem tylko głową, nic nie mogłem mówić. Niektórzy klękali – też z pieczątkami – prosili się, że mają pieczątki i tych ustawiono osobno. Gestapowiec kazał ich zaprowadzić na urząd gestapo dla zbadania pieczątek, bo mówiono, że były już i fałszywe. Resztę zaprowadzono do szkoły Czackiego. W tym dniu na innych ulicach był spokój, tylko na tej ul. Widok stało się to przez tego gestapowca z Krakowa. Później odwiozłem go na gestapo i ja pojechałem do Judenratu i zameldowałem, że jeździłem tyle i tyle godzin z tym i tym. Wtedy pod Judenratem stało 13 dorożek. Przyszedł Rommelman[n] do Judenratu, był tam chwilę u prezesa i kazał sobie dać dorożkę. Przybiegł komendant Bienenstock i mnie wybrał, bo mój koń i powóz był najlepszy. Jechałem z Rommelman[n]em dwie godziny i wystawił mi kartkę, żeby Judenrat mi zapłacił.
Jechał z nami ordnungsman Horowitz i siedział przy mnie na koźle, trzymając teczkę Rommelman[n]a. On zamówił mnie na sobotę na 8.30, tego ordnungsmana też, pod gestapo. Wtedy jechaliśmy odpieczętować mieszkania tych Żydów, którzy mieli pieczątki, ale nie było ich w domu, bo byli wtedy w gminie. Jeździliśmy tak przez cały dzień, według listy prezesa Volkmana.
Wtedy była jeszcze w Judenracie rejestracja pracy tych, którzy pracowali w firmach, a nie dostali pieczątek. Prócz tego rejestrowano do pracy nowych ludzi. Prezes wystawił listę, że mu potrzebni są piekarze, dorożkarze, malarze i inni robotnicy. Zabrał wtedy Meldekarty i pojechał na gestapo do Rommelman[n]a po pieczątki. Ja go wiozłem. Rommelman[n] dał trochę pieczątek, dorożkarzom dał wszystkim pieczątki.
W poniedziałek zaczął się dalszy ciąg wysiedlenia. Na ul. Widok prawie nie zachodzili, gdyż nie było już po co. Siedziałem w domu cały dzień i wciąż słyszałem strzały, gdyż od mojego domu było niedaleko do cmentarza. Poszedłem na strych, wyciągnąłem dachówki i widziałem wszystko, co się działo na cmentarzu. W dniu tym było o wiele mniej zabitych niż w pierwszy dzień wysiedlenia. Wtedy prowadzili wszystkich na rynek, tam wybierali mocnych i młodych ludzi, dawali im pieczątki i kazali stawać osobno. Wieczorem odprowadzili transport na stację do wagonów. Wozy jeździły, z całego miasta zabierały trupy, a tym, którzy mieli pieczątki, kazali wracać do domu. Na cmentarzu pracowali całą noc, zaprowadzono tam bowiem elektrykę. Całą noc wożono z Judenratu na cmentarz wódkę, kiełbasę, papierosy, piwo. Schupo jadło i piło przy strzelaniu i grzebaniu. Grzebali też Żydzi wyznaczeni przez Judenrat, a którzy nie mieli już siły grzebać, tych też rozstrzeliwano. Jeden [?] pijany SS-man brał kilku Żydów, robił z nimi gimnastykę. Kazał im leżeć wśród pomników, tam i z powrotem kazał im się wspinać na drzewa cmentarne i na wysokie pomniki, a później ich rozstrzeliwał. Ja to wszystko widziałem z dachu mojego domu.
We wtorek znowu jeździłem z Rommelan[n]em odpieczętować mieszkania. Do którego mieszkania wchodził – przeglądał rzeczy, sukno, ubrania dobre. Złoto i pieniądze zbierał do walizki. Wróciliśmy do jego biura. Ja zanosiłem i układałem w jego biurku. Gdzie trafiał jakiego Żyda na podwórku, legitymował go, a który nie miał pieczątki, na miejscu go rozstrzeliwał.
Po ulicy jeździłem z nim, a który Żyd mu się nie ukłonił, a legitymował go i nie miał pieczątki – rozstrzeliwał. Jeżeli miał pieczątkę, pytał, czemu się nie kłaniał. Gdy Żyd odpowiedział, że nie zauważył, brał ode mnie biczysko, odwracał go grubym końcem i bił tak długo po głowie, aż krew się lała. Tak było przez jakiś czas. Później, gdy się to rozeszło między Żydami, poznawali już mojego konia z daleka i zawsze albo chowali się prędko, albo kłaniali się aż do ziemi.
We czwartek, trzeci dzień wysiedlenia w Tarnowie, znowu nie wolno było Żydom chodzić po ulicach. Siedziałem cały dzień w domu. Co parę minut przychodzili SS-mani i ordnungsmani i legitymowali, czy się ma pieczątki. W tym dniu było o wiele więcej trupów niż w drugim dniu. Wozili starców i dzieci żywe do Zblitowskiej [Zbylitowskiej] Góry w pobliżu majątku Żaby, za klasztorem. Tam baudienści kopali doły. Na drugi dzień okoliczni gospodarze opowiadali, że widzieli, jak żywe dzieci wrzucano do dołów. Za dziećmi wrzucano granaty, a potem zasypywano ziemią. Wszyscy, dzieci i starcy, musieli rozbierać się do naga. Starych rozstrzeliwano z karabinów maszynowych.
W piątek rano podjechałem pod Judenrat. Przybiegł zastępca komendanta Ordnungsdienst Wassermana, oraz urzędniczka kahału Leiblowa z pakunkiem dla ojca, który dzień przedtem został wysiedlony. Grupa, w której się znajdował, była umieszczona jeszcze w barakach na Piaskówce, przy strzelnicy za ogrodem [parkiem] Strzeleckim. Pojechałem tam, ale w międzyczasie wszystkich już wywieziono w niewiadomym kierunku i nikogo nie zastaliśmy. Wróciłem pod Judenrat i tu zbierano ludzi, by posłać ich na cmentarz. Trzeba było zmieniać grabarzy, którzy byli już bardzo zmęczeni. Prezes się bał, że gdy opadną z sił, zostaną zastrzeleni. Pojechałem tam z Ordnungsdienst, meldować, że przychodzą inni ludzie. Nie chcieli ich przyjąć, bo mówili, że jeszcze tylko godzina roboty. Skończyli robotę, wyprowadzili grabarzy do szkoły Czackiego, by ich wysiedlić, ale prezes zaczął prosić i zwolniono ich.
Tak zakończyło się pierwsze wysiedlenie. Mówiono, że na wysiedlenie wtedy poszło w niewiadomym kierunku sześć tysięcy a na miejscu zabito 12 tys. Później jeździłem z prezesem kahału do południa. W południe przyszedł do Judenratu Oberscharführer Oppermann. Zagwizdał na dorożkę, a że ja sam tam byłem, bo prezes rano kazał wszystkim jechać do domu, bo komisarz Hackber wydał rozporządzenie, że nie wolno żadnemu Żydowi jechać dorożką. Zgłosiłem się do jazdy. Oppermann siadł, prezes jeszcze jakiś czas rozmawiał z nim przy dorożce i Oppermann pytał się go, czy jest zmęczony, bo wiedział, że już trzy noce nie spał. Kazał mu iść do domu. Prezes odpowiedział, że nie ma czasu, że ma dużo pracy, więc pożegnali się i prezes wrócił do biura. Doszedł komendant Ordnungsdienst Bienenstock i rozmawiał z nim. W międzyczasie zwrócił się do mnie z zapytaniem, ile płacę za kilogram owsa na paszę. Bałem się odpowiedzieć, kręciłem tylko głową, więc on się pyta jeszcze raz, a komendant Bienenstock mówi do mnie: „Nie bój się, mów”. Powiedziałem trzy złote, normalnie na Bezugschein kosztowało 15 gr. Dostałem przez plecy bykowcem (reitpejczą), bo mu zaraz nie powiedziałem. Odwiozłem go na gestapo. Na drugi dzień telefonowali z gestapo po kilka dorożek. Prezes odpowiedział, że ma tylko dwie dorożki, gdyż Stadtkommissar zabronił, by więcej Żydów dorożkarzy jeździło. Kazali natychmiast wysłać tyle, ile żądają, by były do ich dyspozycji i od tego czasu wszyscy jeździliśmy tylko z władzą niemiecką i żydowską. Innym nie wolno było nas używać. Ja byłem do dyspozycji Rommelman[n]a. Co dzień od 8.00 do 13.00 i od 15.00 do 18.00. Gdy zaczęto nas przesiedlać do getta i ja musiałem wyprowadzić się z mojego mieszkania, bo na ul. Widok getto było tylko do numeru 39, a mój dom miał 45, powiedziałem wtedy Rommelman[n]owi, żeby mnie na jeden dzień zwolnił, a ja poślę mojego furmana, bo muszę sobie mieszkanie załatwić. Zgodził się. Posłałem mu za furmana krewnego – młodego, ładnego chłopaka 18-letniego, który mu się bardzo spodobał. Gdy przyjechał na obiad i spytałem go, co Rommelman[n] na niego powiedział, mówił, że był bardzo zadowolony, nosił mu walizki z rzeczami z lepszych mieszkań Żydów, których wysiedlono. On dobrze mówił po niemiecku. Rommelman[n] dał mu spodnie i książkę żydowską do modlitwy. Byłem z tego zadowolony. Na drugi dzień znowu go wysłałem i byłem zadowolony i szczęśliwy, że sam nie muszę z Rommelman[n]em jeździć i że furman może mnie zastąpić. Jeździłem więc od tego czasu drugą dorożką z prezesem.
W jakiś czas później zaczęła się w getcie strzelanina. Co jakiś czas Rommelman[n] przywoził na podwórze kahału kilku Żydów i rozstrzeliwał ich tam. Gdy ludzi tych zastrzelił, musieliśmy brać wóz i odwozić [ich] na cmentarz. Nieraz była kłótnia, gdyż każdy z fiakrów chciał się od tej pracy uwolnić. Nie mogliśmy tego zrobić. Było to dla nas za straszne. Ale wyszło takie rozporządzenie, że pierwszy wolny dorożkarz w kolejce musi jechać. Po jakimś czasie powiedziałem prezesowi, że zostały wozy piekarskie i można ich użyć jako trupiarki. Prezes powiedział, że owszem, ale się spyta gestapo. Pozwolili. Wziąłem taki wóz, zrychtowało się na dwie prycze, jedna nad drugą, do wsuwania i od tego czasu ten wóz służył do wywożenia trupów na cmentarz, który był poza obrębem getta. Jeździł zawsze jeden grabarz, jeden ordnungsman i dorożkarz, który był w kolejce. Gdyśmy widzieli z daleka Rommelman[n]a jadącego z żywym człowiekiem (Żydem), już wiedzieliśmy i zaprzęgaliśmy trupiarkę. Nieraz kilku Żydów było zamkniętych w celi przy Judenracie (zamykano za co bądź), a gdy Rommelman[n] zajeżdżał do getta i widzieliśmy go z daleka, a było to zawsze przed 13.00 w południe albo przed 18.00 wieczór, kazaliśmy zaprzęgać trupiarkę. Prócz tego byliśmy zajęci przy wożeniu rzeczy z getta do szkoły Czackiego. Tam był Sammellager wszystkich żydowskich rzeczy. Wywoziliśmy też z całego getta śmieci na ul. Garbarską do stawu. Nie wolno było wywozić tych śmieci poza getto, żeby od nas nie rozeszła się zaraza. Co niedzielę jechało nas kilka dorożek z gestapowcami, do Dunajca kąpać się. Brali żydowskie dorożki, bo ich nie kosztowały. Woziliśmy ich też na basen przy strzelnicy za ogrodem [parkiem] Strzeleckim. Tam kąpali się i opalali. Wieczorem musieliśmy przyjeżdżać po nich i odwozić do domu. Byli tam z żonami i dziećmi. Mieliśmy też nocne dyżury. Tak pracowaliśmy do drugiego wysiedlenia.
Dwa dni przed drugim wysiedleniem zaczęto o nim już mówić. Ludzie się spodziewali czegoś, ale nic dokładnie nie wiedzieli. W getcie zrobił się popłoch. Raz, gdy stałem przy bramie Judenratu, stał ordnungsman Teitelbaum, Żyd wysiedlony z Niemiec, drugi ordnungsman, jakaś Polka i jedna Żydówka w żałobie. Wyszły za getto, złapali je na stacji – tę Żydówkę i Polkę – gestapowiec przywiózł je do getta, zaprowadził na górę do prezesa, pytał się, kto je wypuścił. Powiedział, że nie ma nazwiska tych ordnungsmanów. Przyjechał Rommelman[n] i wydał rozkaz, iż za pół godziny wszyscy ordnungsmani mają być w getcie. Po pół godziny przyjechali Jeg i Rommelman[n] i kazał zebrać wszystkich ordnungsmanów za pięć minut na podwórzu Judenratu. Zapytał od razu, kto miał służbę przy tej bramie o godz. 11.00. Dyżurny skontrolował w książce i powiedział, że ordnungsman Teitelbaum, ten z Niemiec (bo był drugi o tym samym nazwisku, ale z Polski). Zapytał się, czy wypuścił te kobiety poza getto. Powiedział, że tak. Zapytany dlaczego, rzekł, że szły z jakimś ordnungsmanem, więc wypuścił. Zapytał, kto był ten drugi, który je wyprowadził. Wskazał więc drugiego, nazywał się Krieger. Rommelman[n] całej czwórce kazał się odwrócić, a reszcie ordnungsman ów odejść. Gdy się rozeszli, od razu tych czworo, tj. dwie kobiety i dwóch ordnungsman ów zastrzelił. Ja musiałem wtedy odwieźć [ich] trupy na cmentarz. Z wozu ciekła krew na całą drogę. Jeszcze przedtem, podczas przesłuchania, pytał się Rommelman[n] tej Żydówki, czemu uciekła z getta. Powiedziała, że słyszała, że ma być wysiedlenie. Wtedy on rzekł: „Wysiedlenia żadnego nie będzie, ale za to, że wy, Żydzi, sami robicie popłoch…”.
Na drugi dzień mimo to popłoch się zwiększał, mówiono coraz więcej o wysiedleniu. Mój furman odwiózł Rommelman[n]a o 7.30 wieczorem do domu i poprosił o Bescheinigung, że będzie mógł po niego pojechać jak zwykle, bo wie, że będzie wysiedlenie i nie pozwolą mu getta opuścić. Wtedy Rommelmann śmiał się, ale w końcu się zgniewał i powiedział, że żadnego wysiedlenia nie będzie. Godzinę wcześniej byłem w szpitalu dorożką, bo szpital był poza obrębem getta, przybiegła jedna pani i powiedziała, że getto obstawione. W szpitalu zrobił się straszny popłoch. Ja również chciałem jechać do domu, bo nie chciałem, żeby żona była sama z dzieckiem, ale musiałem czekać na pacjenta, którego miałem odwieźć do getta. Gdy w końcu wróciłem, getto było rzeczywiście obstawione przez SS i gestapo. Lekarze, którzy byli w getcie w domach, chcieli je opuścić i iść do szpitala, tam przy pracy czuli się bezpieczniejsi, ale ich nie wypuszczono. Pojechałem do domu, mieszkałem wtedy na ul. Starodąbrowskiej. W getcie był straszny popłoch. Ludzie radzili i płakali, jedni szukali sobie bunkrów i robili je szybko, inni gonili i nie wiedzieli, co robić. O godz. 9.00 Rommelmann przyszedł do Judenratu i wydał rozporządzenie, aby wszystkie firmy zrobiły listy swoich ludzi, a ci dostaną pieczątki. O 9.10 przybiegł ordnungsman, żebym natychmiast pojechał ze swymi dorożkami pod Judenrat. Całą noc urzędnicy Judenratu siedzieli i pisali listy firm. Każda firma osobno podawała swoje Arbeitskarty. Ja pytałem się prezesa, co mam robić ze swoimi ludźmi. Powiedział, że załatwi to ustnie. Wziąłem ze sobą Meldekartę żony i córeczki. Żona pracowała u Lanego jako krawcowa i zarejestrowałem ją na liście Lanego. O 1.00 w nocy pojechałem z wiceprezesem Lehrhauptem do kilku bogatych Żydów do domu. Potem odwiozłem go do Judenratu. Ta sprawa coś mi się nie podobała. Miałem również bogatego brata, był właścicielem wielkiej konfekcji, a wtedy był leiterem u Lanego. Obudziłem go w nocy o 2.00, kazałem mu wstać i jechać ze mną. Pojechał ze mną do Judenratu i chciał pomówić z Lehrhauptem, bo to był jego kolega. Powiedział mu: „Idek, powiedz, o co chodzi?”. Ale Lehrhaupt nie chciał z nim nawet mówić. Lehrhaupt przyjechał do mnie, żebym znowu jechał. Powiedział do brata, że jest głupi, że się boi. Lane jest pierwszą firmą, a on jako leiter jest na pierwszym miejscu. Posłałem z Lehrhauptem furmana, a ja zostałem z bratem i radziliśmy, co mamy robić. W każdym razie postanowiliśmy poszukać kryjówki. W międzyczasie ktoś zawołał brata, że jest ktoś, kto robi fałszywe pieczątki. Pojechaliśmy na ul. Szpitalną, gdzie ten człowiek mieszkał, ale nie było go w domu. Szukaliśmy go wszędzie, lecz nie znaleźliśmy go. Brat wrócił do domu. Mieszkał na ul. Lwowskiej 48 w domu Kupferberga, tam wszyscy, którzy nie mieli pieczątek, siedzieli w kryjówce. Mieszkał w tym domu ojciec ordnungsmana Sommera. Na drugi dzień rano zaczęli dawać pieczątki na pl. Magdeburskim. Posłałem furmana rano po Rommelman[n]a, ale jego już nie wypuszczono z getta. Pojechał pod Judenrat. Rommelman[n] podjechał autem. Stałem razem z furmanem. Rommelman[n] kazał mi przyjechać na pl. Magdeburski pod Arbeitsamt. Mój furman nazywał się Wolf Rand. Ja dałem mu też moją Arbeitskartę. Jemu dali zaraz pieczątkę, a mnie nie. Wtedy podałem karty wszystkich dorożkarzy i ich familii do Judenratu. Był tam wtedy straszny ruch, dużo ludzi stało wokoło. Ordnungsmani rozganiali ich pałkami. Naraz nadjechał z Arbeitsamtu Grunow i strzelał do ludzi, a czasem w powietrze, żeby się rozejść. Za chwilę zrobił się popłoch. Grunow wybiegł z Arbeitsamtu i uderzył w twarz ordnungsmana Zimmermana, tak że ten zleciał ze wszystkich schodów. Zły był, że nie trzyma porządku. Od czasu do czasu wychodzili gestapowcy ze swoimi rzemieślnikami, którzy u nich pracowali i byli selbsstaendig, dawali pieczątki. Ale nie wszystkim. Komu im się podobało. Po południu prezes Volkman zawołał mnie do Arbeitsamtu do Oberscharführera Opperman[n]a, przedstawił mnie jako prezesa dorożkarzy i wręczył mi wszystkie karty
W południe wszyscy, co mieli pieczątki, musieli przejść przez plac i trzymać w ręce wysoko podniesione Meldekarty. Kto się im nie podobał, chociaż miał pieczątkę – wyciągali z szeregu do transportu. Ci, co mieli pieczątki, musieli iść na ul. Starodąbrowską i w tym kierunku, a tych, co nie mieli pieczątek, wyprowadzili na stację towarową. Godzinę później przyszedł pod Judenrat gestapowiec Grunow z Kosturą. Kazali mi jechać na ul. Garbarską do niejakiego krawca Rosenbauma. Po drodze spotkali komendanta Ordnungsdienst Bienenstocka i zapytali się, gdzie jest Apfelbaum, który im zawsze dostarczał najlepszych jarzyn, owoców i kur po cenie normalnej. Pytali się, czy go wysiedlono. Bienenstock nie wiedział. Wtem Apfelbaum nadszedł i Grunow niby żartem chciał go bić. Zapytali go, gdzie był ukryty, a ten odrzekł, że w piwnicy. Grunow odparł, że to chyba nieprawda, bo był po niego i szukał go w piwnicy. Apfelbaum miał żonę i pięcioro dzieci. Grunow powiedział mu, żeby jutro poszedł do Arbeitsamtu do Kama, który był jego szwagrem, aby dał pieczątkę dla niego, żony i dzieci. Po chwili jednak myślał, że może zajść pomyłka i mogą tego Apfelbauma wysiedlić i kazał Biedenstockowi wziąć Meldekarty Apfelbauma i przyjść wczas rano do Arbeitsamtu. Pojechaliśmy potem do Rosenbauma. Zawołał go z mieszkania, wziął od niego klucze od sklepu, który był poza gettem i do którego miał dotychczas przepustkę i powiedział, że wyjmie sobie stamtąd swoje ubranie. Powiedział: „Teraz macie już dużo miejsca, było wam ciasno, a teraz będzie przestronnie”. Zastrzegł też, żeby Rosenbaum do sklepu nie szedł, aż nie dostanie nowej przepustki. Odwiozłem go później na gestapo. W mieście poza gettem dowiedziałem się, że właściwe wysiedlenie odbędzie się na drugi dzień. Mają wtedy szukać wszystkich kryjówek. Pojechałem prędko do domu, kazałem na razie wyjść z kryjówki tym, którzy chcą, bo na razie jest cicho. Najpierw wyciągnąłem moją córeczkę. Pojechałem do mieszkania mojego brata, w którym był tylko jeden bratanek i powiedziałem, że na razie jest spokój, ale niebezpieczeństwo jeszcze nie przeszło, żeby z kryjówki się nie ruszali, bo tam było bardzo trudno się wydostać. Później pobiegłem do Arbeitsamtu. Tu pracowała pani Mandelbaumowa, do której miałem polecenie od Grunowa, aby mi załatwiła Meldekartę dla mojej żony na miejsce tej, która zginęła. Dała mi nową Meldekartę.
Na tym zakończył się drugi dzień wysiedlenia. W nocy córeczka spała ze mną. Nie dałem jej do bunkra. Rano dałem ją z powrotem. Reszta spała tam ściśnięta jak śledzie. Jedzenia się nie podawało. Mieli tam chleb i wodę. Była tam też kuzynka z rocznym dzieckiem. Dziecko to usypiała lekarstwem, które dostała od lekarza. Bała się, żeby dziecko nie płakało i nie zdradziło kryjówki. Miałem też tam siostrę z dwuletnią córeczką. Rano o 6.30 zaprzągłem konia, a że niedaleko od mojego domu był pl. Magdeburski, na którym odbywało się wysiedlenie, pojechałem po Meldekarty dla żony i dziecka. Na placu stał stół z krzesłami i siedział tam szef gestapo Polten [Palten] i leiter Arbeistamtu Kampf. Dawano niektórym robotnikom z Montażu pieczątki. Poszedłem do nich. Pokazałam moją, żony i córeczki kartę. Moja była na wierzchu. Dostałem od Kampfa kopniaka, ale zacząłem prosić, że to nie chodzi o mnie, lecz o żonę i córeczkę. Polten [Palten] dał mi pieczątki dla nich. Pojechałem szybko do domu, wyciągnąłem żonę i córeczkę. Siostry dziecko bardzo płakało i nie można go było uspokoić. Siostra musiała wyjść z bunkra, aby nie zdradzić innych. Weszła do otwartej szopy, w której było kilka skrzyń po kurach i siadła za tymi skrzyniami. Gdy zdjąłem córeczkę, wpadło mi do głowy, że jej nie dam na plac. Pięć minut potem przyszli SS-mani i ordnungsmani i zapowiedzieli, że wszyscy muszą wyjść na plac. Kto zostanie w domu lub kto się ukryje, zostanie rozstrzelany. Postanowiłem córeczkę wziąć ze sobą na kozioł, bo widziałem, jak dzień wcześniej ludzie stali cały dzień na placu bez wody i w upale. U mnie na koźle – myślałem – będzie jej lepiej. Zajechałem na plac z czterema dorożkami. Żona poszła na plac. Siostra została w szopie i ukryci też. Na placu ci bez pieczątek, którzy mieli iść na wysiedlenie, klęczeli na środku przed Arbeitsamtem, głowami do ziemi. SS i żandarmeria pilnowali. Ci, co mieli pieczątki, stali wzdłuż parkanu. Od czasu do czasu musiałem wozić SS-manów i żandarmów po getcie. Szli szukać ukrytych. O godz. 10.00 stałem naprzeciw domu moich rodziców, tam byli schowani mój brat z żoną i synkiem oraz matka bratowej z siostrami. SS-man stanął na moim powozie, a że to był niski domek, zauważył, że się tam dachówka rusza. Zesztywniałem ze zgrozy. SS-mani poszli na górę. Brat ich zauważył i skoczył na drugi strych. Stamtąd przybiegł do mojej dorożki tyłem, z płaczem żegnał się ze mną, że już teraz idzie na śmierć. Powiedziałem mu: „Nie idź, masz czas. Siądź na powóz”. Ale on nie chciał: „Patrz, tam prowadzą moją żonę i dziecko”. Ja do niego: „Czekaj, może się da coś zrobić!”. Siadł na koźle, a ja zszedłem. Byłem pewniejszy, bo miałem pieczątkę. Prawie wyleciał leiter ze szkoły Czackiego Hallerg i wysłałem brata do szkoły Czackiego, żeby wiózł go. Myślałem, że tak nie będą go kontrolować. Poszedłem do drugiego powozu, w którym siedział mój furman, ale ten nie chciał zejść, choć miał pieczątkę, bo się bał, że go tak wysiedlą. A ja wstałem z dzieckiem i powiedziałem do niego: „Skocz do domu naprzeciw. Stał tam koń i wóz mojego kuzyna, który nie ma pieczątki. Zaprzęgnij i jedź”. Nie chciał. Powiedział, że dziś nie jestem już gospodarzem. On jest takim panem jak i ja. Ja sam przysiadłem się do niego i pojechaliśmy po ten powóz. Nareszcie miałem znowu swoją dorożkę. Posadziłem dziecko na kozioł. Teraz byłem trochę spokojniejszy. Pół godziny później wszyscy ludzie byli już na placu. SS i baudienści zaczęli szukać po piwnicach opuszczonych domów. Weszli na ul. Starodąbrowską 10, do piwnicy, tam był ukryty jakiś chory człowiek. Zastrzelili go. Weszli do drugiej piwnicy. Znaleźli tam pełny magazyn ubrań, butów i bielizny. To należało do Judenratu. Była to odzież, która przyszła z Anglii i Jointu i była przeznaczona dla obozu w Pustkowie. Ale Judenrat nic nie dawał. Lehrhaupt wywiesił ogłoszenie, że szkoda robić podania o ubranie, bo nie ma. A tam były tysiące rzeczy. Baudienści zaraz poprzebierali się w nowe buty, ubrania i bieliznę, a resztę zawieziono naszymi dorożkami do szkoły Czackiego. Woziliśmy przez kilka godzin – kilka ton towaru. Przez cały czas miałem ze sobą moją córeczkę. Był skwarny upał. Co chwilę inny gestapowiec chciał mi ściągnąć dziecko z kozła. Myśleli, że chcę ją wywieźć poza getto. Szkoła Czackiego była w dzielnicy polskiej. Ale jakoś się wyprosiłem. Kilka razy, gdy
Wtedy wyprowadził go z szeregu i zastrzelił. Widziałem potem te dzieci, klęczące do wysiedlenia, a gdy przejeżdżałem, dzieci wołały: „Wujciu, ratuj nas!”. Żona też wołała za mną o wodę. Nie mogłem nic nikomu pomóc. Było już koło południa, gdyż przyjechał Rommelman[n] i dał rozkaz wszystkim ordnungsmanom i tym, którzy pracowali w Judenracie, żeby stanęli w osobnym kącie z dziećmi i całymi rodzinami. Wydał rozkaz, że jeżeli kontyngent przeznaczony do wysiedlenia się nie wypełni, to Ordnungsdienst i cały Judenrat z rodzinami zostanie wysiedlony. Wtedy zrobił się na placu popłoch. Żona jednego ordnungsmana z Bielska powiedziała do Listownika, był to Polak, gestapowiec i do Junghonsa, kierownika niemieckiej policji oraz do komisarza policji polskiej Laskiego, że ona wskaże bunkier z ukrytymi ludźmi, aby kontyngent się wypełnił. Wsiedli wszyscy na moją dorożkę i pojechali na ul. Dębową 2, tam był bunkier w kominie. Nikt by go nigdy nie odkrył. Wyciągnęli stamtąd kilkoro ludzi i osiem trupów, bo strzelili przedtem do środka. Był tam m.in. Kluger, który był w zarządzie Judenratu. Wszyscy wyszli osmoleni z bunkra. Z bunkra w drugim domu ludzie to widzieli i zaczęli sami wyskakiwać. Dostali straszne bicie i zaprowadzono ich do klęczących na placu. Córeczka moja, która to widziała, zamknęła oczka i wciąż powtarzała: „Tatusiu, ja nie płaczę”. Mój furman zawiózł żandarmów na obiad. Zbili go po drodze bardzo. Byli wszyscy pijani. Po drodze zastrzelili jakiegoś Żyda ukrytego poza gettem w swoim sklepie. Wtedy jeszcze wolno było mieć sklepy poza gettem i chodzić do nich z przepustką. Kazali mojemu furmanowi, aby ściągnął zabitemu buty i sobie zabrał. Gdy wrócił, opowiadał to wszystko. Wszyscy ordnungsmani puścili się wtedy po getcie w poszukiwaniu bunkrów. Obiecano im, że kto odda bunkier, zostanie wraz z rodziną uratowany. W tym domu, gdzie mój brat, mieszkał również zastępca komendanta Ordnungsdienst Wasser[m]an, który miał teściową 85-letnią. Żeby ją ratować, wydał bunkier, w którym był mój brat i 50 ludzi. Nadjechałem, gdy już zaczęli wyprowadzać ludzi do szkoły Czackiego. Byłem szczęśliwy, bo nie przypuszczałem, że tam jest mój brat i siostra. Pojechałem na ul. Nową z jednym gestapowcem. Za chwilę przyjechał tam mój brat z SS-manem i szukali bunkra. Furman powiedział mi, że w ostatniej chwili sprowadzono do wysiedlenia mojego brata i cały jego bunkier i że zaprowadzono ich do szkoły na ul. Czackiego. Na pl. Magdeburskim leżały malutkie dzieci, bo rodzice porzucili swoje dzieci, aby siebie ratować, bo rozeszła się pogłoska, że będą tych z dziećmi, którzy mają pieczątki, też wysiedlać. Tych, co znaleźli w bunkrze, zastrzelili. Wróciliśmy z żandarmami na plac. Był już wieczór. Kazano znowu ordnungsmanom i ich rodzinom oraz pracownikom Judenratu z rodzinami iść do domu, ale tylko w stronę Szpitalnej. Mówiono, że na drugą stronę placu nie wolno przechodzić, ani na ulicę po drugiej stronie placu. Tam był mój dom. Wciąż słyszałem, że będą odbierać dzieci, że będą jeszcze dziesiątkować. Widziałem, że jest coś nie w porządku. Pytałem się prezesa Judenratu, ordnungsmanów, co jest, co się jeszcze stanie. Ale oni nic nie odpowiadali. Spuszczali głowy na dół. Na placu stali jeszcze wszyscy z pieczątkami i bez. Nadjechał Rommelmann i dał rozkaz, żeby Judenrat i Ordnungsdienst poszli do domu. Dołączyłem się do nich z moją córeczką. Zostawiłem dorożkę bez nadzoru
Powiedzieli, że wyszła rano, bo dziecko płakało. W międzyczasie siostra usłyszała mój głos i wyszła do mnie. Siedziała cały dzień prawie na wierzchu i Bóg ją strzegł i ochronił. Wziąłem siostrę z dzieckiem i jeszcze kilkoro małych dzieci na powóz, reszcie ludzi dałem wskazówki, gdzie warta stoi, aby tamtędy nie chodzili. Przykryłem siostrę i dzieci na powozie słomą i sianem i wróciłem na ul. Nową. Było tam puste mieszkanie na drugim piętrze po wysiedlonych. Weszliśmy tam z tymi, co się przekradali.
Przeszli szczęśliwie. Tylko moja teściowa, gdy chciała wejść do mieszkania na Nowej, została zauważona przez Ordnungsdienst i zabrano ją, ponieważ była bez pieczątki, do dyspozycji Rommelman[n]a. Mój kuzyn dorożkarz, który widział, że ja wszystkich przeprowadziłem, chciał też jechać po swoją matkę, która była ukryta po tamtej stronie. Matka jego była ukryta w szafie. Jedna połowa szafy była otwarta, a w drugiej połowie ona siedziała na krzesełku zakryta płaszczem. Stale chodzili szukać ukrytych, a jej nie spostrzegli. Kuzyn wszedł do matki, wziął ją na powóz i chciał przewieźć na drugą stronę getta. Zauważył to ordnungsman Weiser, który był nawet jego dalszym krewnym i ściągnął mu matkę z dorożki. Nie pomogły żadne prośby. Zamknął ją do dyspozycji Rommelman[n]a. Pies mój, o którym zapomniałem i który był uwiązany na łańcuchu w moim domu, zerwał się nocą z łańcucha i odnalazł mnie na nowym mieszkaniu.
Na tym zakończył się dzień drugiego wysiedlenia.