JAN MACIEJKO


Szer. Jan Maciejko, ur. 23 marca 1923 r. we wsi Koziewicze, pow. Wołożyn, woj. nowogródzkie, rolnik, kawaler.


10 listopada 1939 r. aresztowano mego brata, który był sołtysem we wsi Koziewicze. Od tego czasu nic o nim nie wiem.

13 kwietnia 1940 r. o 4.00 rano do naszego domu, gdzie mieszkałem ja, mój ojciec, brat i bratowa z dwojgiem dzieci, [przybyli] oficer i dwóch żołnierzy sowieckich. Pod pozorem szukania broni zrobiono rewizję, która nie przyniosła pożądanych wyników. Następnie dano nam dwie godziny na spakowanie się i powiedziano, że jedziemy do brata.

Do stacji kolejowej Irociszek [Juraciszki] odwieziono nas saniami i załadowali nas do pociągu. W Irociszkach [Juraciszkach] staliśmy dwa dni. Tu przyszły do nas moje siostry, które chciały nam dać trochę jedzenia na drogę, ale władze nie dopuściły ich i nie dały nawet porozmawiać. Po dwóch dniach wyruszyliśmy w nieznaną podróż. W drodze karmiono nas tak, że gdyby się nie miało nic swojego, toby się nie wyżyło.

W wagonie jechało nas 30 ludzi. Warunki były bardzo trudne. Dwoje dzieci mi nie znanych zmarło z głodu i chłodu. Dwa dni te trupy jechały razem z nami. Na pewnej stacji je zabrano, a matka pojechała dalej.

Dla załatwienia się wypuszczano nas z wagonu raz dziennie.

29 kwietnia 1940 r. przyjechałem do Pawłodaru. W nocy następnego dnia załadowano nas na barki i rzeką Irtysz zawieźli do rejonowego miasteczka Krasnokucka [Krasnokutska]. Stąd przewieziono nas maszynami do kołchozu Nowoaleksiejówka [?], gdzie byliśmy bez pracy przez dwa miesiące. Stąd przewieziono nas do sowchozu Czkałowskiego, gdzie pracowałem za trzy ruble i 400 g chleba dziennie. Z zarobku trudno nam było wyżyć. Dożywialiśmy się zdechłym bydłem. Chleb piekliśmy z ziarna, które zbieraliśmy na zżętym polu.

Mąkę mieszaliśmy pół na pół z otrębami. Zimą było nam bardzo trudno przetrwać. Mimo wielkich mrozów, bardzo źle ubrany, musiałem chodzić na robotę. Na porządku dziennym było odmrażanie rąk, nóg i innych części ciała. Mieszkanie opalaliśmy raz na tydzień, sianem. Byłem naocznym świadkiem, jak wielu Polaków, powróciwszy z więzień i łagierów i poszukując swych rodzin, ginęło z głodu, gdyż robotę w owym czasie trudno było znaleźć, a pomocy żadnej nie dawano.

W naszym posiołku był także jeden staruszek, który z braku sił nie mógł nigdzie się udać i pozostawiłem go, wyjeżdżając, w ciężkim stanie przed śmiercią.

Były także takie rodziny, w których matka musiała sama zarobić i utrzymać czworo dzieci. Niejednokrotnie zdarzały się w tych rodzinach wypadki śmierci z głodu. Był także wypadek, że Marię Sielską aresztowano i wywieziono w niewiadomym kierunku, a trzy jej córeczki zabrano do ochronki, za to, że upomniała się o swój zarobiony chleb.

Jednym słowem za byle głupstwo, za jedno słowo nieostrożnie wypowiedziane, aresztowano i wywożono. Nigdy się nie było pewnym swego jutra. Nikt nie wiedział, czy jego nie wywiozą. Ciągle wymyślano nam od polskich świń. Byli tacy, co tego nie mogli znieść i odpowiadali bolszewikom pięknym za nadobne. Wszędzie słyszało się przekleństwa pod adresem władzy sowieckiej.

Wmawiano nam, że już swego kraju nie zobaczymy. Gdy rozpoczęło się z kimś dyskusję, to Sowieci twierdzili niezbicie, że Polska została już wykreślona z mapy Europy, że żadna siła nie zdoła jej wskrzesić, gdyż nikt nie zwycięży Związku Sowieckiego. Śmiano się także z rządu polskiego w Anglii, tak bluźnierczo, że krew w żyłach cierpła. Niejednokrotnie bluźnili przeciw Bogu, wmawiając młodszym pokoleniom, że Boga nie ma, Stary i Nowy Testament jest tylko wymysłem księży, a państwo popiera [Kościół] dlatego, iż „burżuazja” nie mogłaby się inaczej utrzymać. Bluźnierstwa te skończyły się dopiero po umowie zawartej między Polską a Sowietami.

W tych warunkach przeżyłem do czasu wyjazdu do wojska. Rodzina moja została nadal na tym samym miejscu.