Kapral Józef Grześkowiak, 28 lat, robotnik, żonaty.
Rano 17 września 1939 r., po kilku godzinach toczenia boju z bolszewikami jako Korpus Ochrony Pogranicza, w okolicy Borszczowa zostałem zabrany do niewoli.
W pierwszej chwili po spisaniu nazwiska i imienia przez oficera sowieckiego wystawili mnie na rozstrzał. Uratował mnie major sowiecki, który w ostatniej chwili nadjechał konno. Odprowadzono mnie w gronie później schwytanych żołnierzy, studentów, listonoszy, kolejarzy i różnych cywilów do Czortkowa. Tam zostałem załadowany do pociągu wraz z dużą masą Wojska Polskiego przypędzonego od strony Buczacza. Odwieziono nas do stacji granicznej Husiatyn. W tym samym dniu pod wieczór pod silną eskortą bolszewików przeszliśmy granicę polsko-sowiecką i głodni i spragnieni, po czterodniowym marszu doszliśmy do Kamieńca Podolskiego. Zakwaterowano nas na pięć dni w wojskowych koszarach, gdzie już przebywała masa ludności polskiej. Tu widziałem jednego starego generała w dużej liczbie oficerów wyższych i niższych, wojskowych, cywilów, kobiet i dzieci. Liczbę Polaków oceniano do 12 tys. Podkreślić muszę, jak zrazu traktowano oficerów. Pędzono ich do robót porządkowych w koszarach, musieli skrobać łopatami korytarze, odnosić duże kubły śmieci i błota na swych barkach, jak i wiele jeszcze gorszych robót.
Z Kamieńca Podolskiego odwieziono nas transportem w liczbie dwóch i pół tysiąca do Równego, skąd odprowadzono do Żytynia i założono łagier w koszarach wojskowych Korpusu Ochrony Pogranicza.
Z początku zaczęto uciekać, lecz od razu po spotkaniu z Ukraińcami uciekinierzy zostali obdarci i zamordowani, a z drugiej strony wzmocniono czujność posterunków. Od razu zaczęło się wyróżniać postępowanie Ukraińców i Białorusinów, wnet w gronie kolegów pojawiło się kilku Żydów i Ukraińców z agitacją komunistyczną, znieważających to, co było. Po krótkim czasie zaczęto pędzić nas na trasę, zaczynając przygotowania do budowy drogi Lwów–Kijów. Równocześnie zostało rzucone hasło „ukończyć drogę do 15 grudnia, a wszystkich zwolnią do domu”. Tymczasem przed świtem pędzono o głodzie do pracy i o zmroku sprowadzano aż do następnego roku, do kwietnia, za co mimo obiecanek grosza nikt nie otrzymał. W kwietniu [1940 r.] wraz z pewną częścią jeńców zostałem przeniesiony do innego obozu, do Sosenek. Odtąd nałożono normy i jedzenie [wydzielano] według pracy.
Od czerwca do października przebywałem w łagrze w Równem, gdzie warunki życia były już nieco lepsze. Dla spędzania wolnych chwil urządzono dużą świetlicę, [było] radio, od czasu do czasu kino propagandowe bolszewików, pogadanki politruków przedstawiających „swą swobodę”, a wrednym kłamstwem przenicowujących i krytykujących Polskę.
W obozie jeńców w Równem odbywał się nad jeńcami sąd za ucieczkę. Zasądzonych zostało pięciu, na osiem lat przymusowych robót w zakluczeniu.
Do końca 1940 r. przebywałem w łagrze w Sapożynie, przy budowie tej samej drogi. Z początkiem stycznia 1941 r. cały obóz został wywieziony do Rosji na budowę nowej drogi.
Obóz nasz założono niedaleko stacji kolejowej Wójtow[i]ce, w zabudowaniach dla trzody chlewnej, gdzie warunki życiowe bardzo się pogorszyły. Mimo mrozu i lichego ubioru wypędzano do pracy. Przy końcu kwietnia praca została przerwana, a 2 maja 1941 r. wywieziono nas do Teofipola, w pobliżu granicy polskiej, do budowy lotniska. Tutaj utworzono dwa obozy jeńców, w liczbie dwóch tysięcy razem. Kierownictwo budowy wraz z całym otoczeniem nas NKWD przystąpiło do jak największego wyzyskania siły roboczej.
O godz. 3.00 rano pobudka, słaby posiłek o 4.00, marsz pięć kilometrów do pracy, czas pracy 12 godzin, odliczając dojście i powrót. W porze obiadowej przywożono tzw. prembludo dla wyrabiających nałożone normy.
Po wybuchu wojny Rosji z Niemcami zakonwojowano wszystkich rozkonwojowanych, a 2 lipca 1941 r. cały obóz popędzono w głąb Rosji, ustępując przed napierającymi Niemcami. Marsz ten trwał 17 dni, aż do Złotonoszy. Mimo głodu, od którego masa kolegów padała po drodze, zmuszani byliśmy pod groźbą bagnetów, [nieczytelne] psów i innych sposobów do marszu dalej. Kto naprawdę już zaniemógł, zostawiano go jako trupa. Między innymi zginął wielce znany nam w obozie gorący patriota Polak, lotnik Kurpiński.
W Złotonoszy trzymano nas w lasku pięć dni, spaliśmy i przebywaliśmy cały czas w błocie. Po załadowaniu na transport wywieziono nas do Starobielska, gdzie wyczerpani do ostateczności zaledwie doszliśmy do obozu. Tu napotkaliśmy lepszą opiekę.
Za kilkanaście dni dochodzi nas wiadomość o zawarciu paktu polsko-rosyjskiego. Wreszcie, już jako zwolniony z więzienia, do obozu przyjeżdża ppłk Wiśniowski i oznajmia nam zwolnienie i wstąpienie do polskiej armii.
Z początkiem września 1941 r. jako wolny wyjeżdżam transportem do Tocka [Tockoje], gdzie rozpoczęto tworzyć armię polską.