JÓZEF BORKOWSKI

Józef Borkowski, ur. 21 lipca 1907 r.

Zostałem wzięty do niewoli w Wilnie 24 [września] 1939 r., ze szpitala wojskowego. Jako chory leżałem w szpitalu od 10 do 24 września. W pierwszych dniach od zajęcia [przez] Sowietów nas obsługiwały nasze sanitariuszki, które były bardzo uprzejme dla nas. W końcu nadszedł dzień największego smutku, w którym zmuszeni byliśmy się rozstać. Pożegnanie było bardzo smutne, [nieczytelne] mówili, że pojedziemy każdy do własnego domu rodzinnego [nieczytelne], okazując tak względną, dobrze że mają [nieczytelne] dostać [nieczytelne] nami się zaopiekuje i tam [nieczytelne], gdzie kto będzie potrzebował, tam pojedzie. Spisali każdego adres, skąd kto pochodzi i kto ma jakie miasto najbliższe, to tam jest punkt opatrunkowy i tam będzie mógł się leczyć na dobre. Nareszcie nas wszystkich zabrali, ustawili przed budynkiem szpitala [nieczytelne], obstawili bojcami, tak że nikt nie mógł się ruszyć. Zabrali, [jeśli] ktoś miał jakiś przedmiot [przy sobie], to wszystko zabierali [mówiąc], że to należy do szpitala, jak kubki, menażki i łyżki. Ja nie miałem płaszcza, bo rozgrabili magazyn szpitala, gdzie nasze ubrania były złożone, rozbili magazyn prowiantowy, tak że każdy chory został goły, głodny i nawet bosy. Zmusił mnie sowiecki urząd na [nieczytelne] się złodziejstwa, choć swoją własność nie mam [nieczytelne], że taką zdolność miałem, będąc tak chory. Odebrano mi ten płaszcz [mówiąc], że jest [on] szpitalny. Odwróciłem go do góry podszewką i zwinąłem bardzo mały tłomoczek i udało mi się. Tak prowadzono nas na dworzec, załadowali do jednego wagonu 70 osób i odwieźli do Mińska. Tam nas trzymali cały dzień, dali raz na dzień taką zupę, że były same ości z ryby, że jednego wiadra starczyło na 70 osób. Mówią, że mają wydać te dokumenty, które pisali w szpitalu. Później mówią, że pojedziemy dalej, bo tu naszych dokumentów nie ma. Dołączyli do naszego transportu trzech, których aresztowali w Brześciu n. Bugiem. Niektórzy wznosili okrzyki, że jadą do ojca, przeważnie wyznania mojżeszowego, że teraz to my [nieczytelne], ale jak zawieźli do łagru, obłast Smoleńsk, Pawliszczew Bor, tam nas było dziewięć tysięcy. Wszy po każdym już po ubraniu chodziły, to każdy nos spuścił. Tam [nieczytelne] licznych nie było, tam było tylko [nieczytelne] i jeden dom piętrowy, ale to było mało dla tych ludzi, którzy tam byli. Byliśmy tam dwa tygodnie, kilku [z naszej grupy] zmarło, jednego bojce zabili: szedł za pożywieniem, zbierał głąby po kapuście, która tam kiedyś rosła. Familii jego nie znam. Później zrobili taką segregację: oficerów, policjantów, żandarmów umieścili w osobnym budynku. Jak nas wypuszczali, to ich drzwi zamknęli i jeszcze stał bojec w budynku.

Nas wypuszczali przez taki korytarz i każdego rewidowali, czy nie ma broni, a nawet pieniądze nam pozabierali: Nie nada wam polskie diengi, połuczitie diengi nasze. Prowadzili nas po takich pustyniach, ale każdy szedł jak mógł, bo mówili, że pojedziemy do domu, to każdy starał się wyrwać ze szponów jastrzębia. Lecz to się nie udało: załadowali nas do wagonów, zakratowali okna, zamknęli drzwi, tylko po wiadrze zimnej wody i jedną rybę – to był taki suchy prowiant na całą podróż. Przywieźli nas do Krzywego Rogu i tam pracowałem aż do wstąpienia do wojska.

Miejsce postoju, 26 lutego 1943 r.